Ryc. Xll-16 ukazuje kość lewego podudzia. Na wysokości jednej trzeciej (strzałka) wyraźnie rozpoznać można czysto wygojone złamanie. Takie wygojenia złamań w tym obszarze są niemożliwe bez pomocy medycznych (usztywnienie na szynach, założenie śrub, implanty).
Przez moment zdawało mu się, że w uszach wyrosły mu zastawki, o jakich nauki medyczne dotychczas nie słyszały. I te zastawki zdawały się teraz gwałtownie zamykać, aby ustrzec go od dalszego słuchania. Po chwili to wrażenie minęło i po prostu dalej tam stał. Myśli gnały jak szalone.
— Uważasz, że podróżnik w czasie ukrył kamerę w kamieniu, który teraz zakopany jest głęboko pod ziemią?
— Tak.
— Ale jaki to miałoby sens?
— Nie mam pojęcia.
Stephen nadal wpatrywał się w Ścianę Płaczu, jakby chciał siłą swych skoncentrowanych myśli wzniecić w niej ogień, studiował wzrokiem mur wykonany z niewielkich cegieł, wznoszący się nad najwyższą warstwą kamiennych bloków, spoglądał na kępki na wpół uschłej trawy na szczycie.
— A jednak — powiedział w końcu. — To ma sens. Judith spojrzała na niego marszcząc czoło.
— Podróżnik w czasie to Amerykanin — wyjaśnił Stephen swoje rozumowanie. — Amerykanie nie mają zbytniego doświadczenia, jeśli chodzi o stare budowle i ruiny, bo w Ameryce praktycznie nic takiego nie ma. Prawdopodobnie zobaczył Ścianę Płaczu podczas podróży po Izraelu, sądził jednak, że to pozostałość murów Świątyni. Rozumiecie? Sądził, że to, co tu widzimy, to dolne fragmenty muru. Gdy znalazł się w przeszłości, wiedział, że Świątynia zostanie zburzona przez Rzymian — ale nie wiedział, co dokładnie ulegnie zniszczeniu. Na pewno nie przyszło mu do głowy, że to dolna połowa muru będzie zagrzebana w ziemi. Nawet mnie z trudem przychodzi to sobie wyobrazić.
— Myślał, że druga warstwa muru Świątyni to równocześnie druga warstwa Ściany Płaczu — przytaknął Yehoshuah.
— Właśnie. Odległość od południowo-zachodniego narożnika Świątyni wybrał przecież tak, że jednoznacznie celował w Ścianę Płaczu. Chciał ukryć kamerę w Ścianie Płaczu.
Judith pokręciła głową.
— To szalone. Ale może masz rację. Chybił celu.
— Dwadzieścia metrów za głęboko — uzupełnił Yehoshuah.
— Pytanie brzmi — w zamyśleniu mówił dalej Stephen — co teraz zrobimy.
— A co chcesz jeszcze zrobić?
— Dwadzieścia metrów w głąb ziemi to przecież w dzisiejszych czasach żaden problem. Dla koparki to jeden, dwa dni i po problemie.
Dało się słyszeć, jak Yehoshuah łapczywie wdycha powietrze.
— Człowieku — wybuchnął potem wytrącony z równowagi.
— Człowieku! Ty naprawdę masz fantazję. Jak to sobie wyobrażasz?
— Trzeba usunąć płyty, którymi wyłożony jest plac, zrobić wykop schodzący w dół tuż przy murze, przebadać wykrywaczem metalu wchodzące w grę kamienne bloki…
— Po pierwsze, pod placem nie znajduje się po prostu ziemia, ale dwa tysiące lat historii miasta — skorygował go Yehoshuah. — Po drugie to wszystko jest święte, święte, święte. Zapomnij o tym. Zapomnij o pomyśle, że tu kiedykolwiek stanie jakaś koparka.
No cóż. To byłoby za proste. Stephen rozglądał się zniechęcony. Wzbraniał się przed kapitulacją. Gdyby chociaż mieli jeszcze te listy, jako dowód. Potrząsnął głową.
— Wydobędę tę kamerę — oznajmił, sam sobie wydając się przy tym nieco zbzikowany. — Wiem to. Nie wiem tylko, jak.
Judith bez słowa objęła go ramieniem. Stali tak dłuższą chwilę, aż pęd myśli uspokoił się.
Mimo to pewność nie opuściła go. Wydobędzie tę kamerę. Gdy to mówił, nie chodziło mu tylko o dodanie sobie otuchy. Odkąd wiedział, jak wygląda, coraz częściej pojawiało się w palcach charakterystyczne uczucie, jakby trzymał ją w dłoniach. Jakby czas stopniowo stawał się przepuszczalny. Jakby raz po raz pozwalał mu na zerknięcie w przyszłość, na wydarzenia, które na pewno nastąpią, nieuniknione.
Czas…
Jego uwagę przyciągnął dziwny dźwięk, coś w rodzaju donośnego buczenia. Odwrócił głowę. Dobiegało z okien sąsiedniego budynku i, gdy dokładniej się przysłuchał, okazało się być wielogłosową, wykonywaną pełnym głosem recytacją.
— Szkoła talmudyczna — stwierdziła Judith. Powędrował spojrzeniem dalej, bez celu, poprzez ludzi, przychodzących i odchodzących, aż po teren wykopalisk, na którym także widać było zwiedzających. Widocznie można je było zwiedzać. Tuż przy kolosalnym murze stał niewielki, szary namiot, przypominał namioty, jakich w jego stronach robotnicy używają przy pracy w kanałach. Wyszedł z niego jakiś człowiek ciągnąc za sobą długi kabel.
— Popatrz tylko — zdumiał się Stephen. — Znamy go przecież.
— Co? — spytała Judith. — Kogo?
— No, tego — wskazał na człowieka z kablem. Koślawej niczym znak zapytania chudej postaci nie można było z nikim pomylić. To był George Martinez.
Scarfaro przejął kierownictwo i wprowadził rządy twardej ręki.
— Wszystko poszło dobrze? — zapytał, gdy wrócił ojciec Łukasz.
Łukasz tylko skinął głową, starając się nie dać poznać po sobie rosnącego wewnętrznego sprzeciwu wobec władczego sposobu bycia człowieka z Rzymu. Nieźle się natrudził, żeby znaleźć tego mechanika samochodowego, prawdopodobnie jedynego mechanika katolickiej wiary w całej Jerozolimie. Oddając wóz utwierdził się w przekonaniu, że przynależność religijna nie jest słusznym kryterium oceny jakości warsztatów samochodowych: on sam w tej brudnej spelunce, do której trafił, za nic nie dałby wyklepać nawet wgniecenia w karoserii, a gdyby musiał, to ani na moment nie spuściłby samochodu z oka.
— Przez ten czas będziemy używać waszego busa — oznajmił następnie Scarfaro.
— Obawiam się, że to niemożliwe — oburzył się Łukasz, z trudem pohamowując stanowczość tonu. Tamten spojrzał na niego nieruchomymi, zimnymi oczyma.
— Ach, tak? Dlaczego nie?
— My, hm, potrzebujemy go do zbierania żywności. — Dlaczego jest taki nerwowy? Jego odpowiedź zabrzmiała tak, jakby na poczekaniu wymyślał kłamliwe usprawiedliwienie.
— Jakiej żywności?
— Do karmienia biednych.
— Karmienia biednych?
— Tak. Każdego wieczora mamy tu stół otwarty dla biednych i potrzebujących. Żywność na ten cel dostajemy w darze od różnych supermarketów i hoteli. Ale sami musimy ją odebrać. Do tego potrzebny nam bus.
Scarfaro patrzył na niego takim wzrokiem, jakby był oślizgłym insektem.
— Ten cały cyrk zawieszamy do odwołania — zadysponował wreszcie. — Potrzebuję waszej energii do innych zadań.
— Jak to? Nie możemy przecież…
— Ojcze Łukaszu! — wysyczał przez zęby chudzielec.
— Tutejszy biskup obiecał mi pełne wsparcie ze strony ojca, a ksiądz sprzeciwia mi się już po raz drugi.
— Ale ci biedacy są od nas…
— Wasi biedacy nic a nic mnie nie obchodzą. Byłaby pora, żeby ojciec spojrzał szerzej, poza swój ograniczony horyzont talerza zupy. Tu wchodzą w grę interesy Rzymu. Interesy Świętego Kościoła Chrystusowego. A w tym wypadku chodzi o coś więcej, niż o kilka pełnych brzuchów. O dużo, dużo więcej.
Łukasz z trudem wytrzymał wzrok funkcjonariusza Kościoła.
— Jezus powiedział: Żal mi tego tłumu. Już trzy dni trwają przy mnie, a nie mają co jeść. Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby mi kto nie zasłabł po drodze — zacytował pierwszy fragment Biblii, jaki przyszedł mu do głowy w związku z tym tematem. — Mateusz 15, wers 32.
Na wąskich ustach Scarfaro zamigotał pogardliwy uśmiech.
— Ludzie małej wiary, czemu zastanawiacie się nad tym, że nie wzięliście chleba? Czy jeszcze nie rozumiecie? — odparował, nie zwlekając. — Mateusz 16, wers 8. Widzi ksiądz? Nawet Jezus ustalał priorytety.
Idiota, pomyślał ojciec Łukasz. A cóż takiego by się stało, gdyby po prostu wziął samochód z wypożyczalni? Pieniądze na pewno nie stanowiły problemu w tym przypadku.
Musi pomówić z bratem Geoffreyem. Trzeba coś zorganizować. Urządzić otwarty stół gdzieś indziej, żeby Scarfaro się o tym nie dowiedział. Znaleźć inny wóz, zaangażować kilku pomocników z sąsiedztwa…
Scarfaro zniecierpliwił się dyskusją. Machając lekceważąco dłonią, oznajmił:
— Tak czy inaczej, bierzemy waszego busa. Gdy zakończymy naszą misję, będziecie mogli wznowić to wasze… karmienie biednych.
Ojciec Łukasz patrzył za odchodzącym czując w żołądku bezradną wściekłość. Drzwi do biura były na wpół otwarte, je także już zajęli.
A myślał, że się marnuje, nie robiąc w życiu nic poza organizowaniem każdego wieczora codziennego ciepłego posiłku dla nikomu nie potrzebnych, niewykształconych, biednych ludzi. Teraz ma za swoje.
Gdy dzwonił do Rzymu i zdawał raport, myślał, że oto przeżywa najjaśniejszy moment swego życia — tymczasem była to tylko pycha i ona to właśnie teraz sprowadzała go na ziemię.
Należy mi się, pomyślał i ruszył na poszukiwanie brata Geoffreya.
Szef policji i jego gość spacerowali wolnym krokiem po trawniku. Rozmawiali — jak okiem sięgnąć nie było widać nikogo, kto mógłby ich podsłuchać — wciąż jednak zdarzały się dłuższe przerwy, w których milkli i popadali w zamyślenie.
Milczenie przeważnie przerywał gość, ubrany w drogi garnitur mężczyzna po czterdziestce.
— Ten skandal z martwą barmanką w zeszłym roku… Nie mieszaliśmy pana do tego. Moi ludzie mieli naprawdę świetne zdjęcia — ale powiedziałem sobie, co to da, jeśli je opublikujemy? Jest pan dobrym człowiekiem, nie ulega wątpliwości. Jednak, niestety, opinia publiczna ma skłonność do oceniania ludzi po ich słabościach, zamiast po mocnych stronach — zatroskany pokiwał głową. — Tak, jakbyśmy mogli wszystkie ważne stanowiska obsadzić świętymi!
Szef policji patrzył na niego ponuro spod krzaczastych brwi.
— Nie próbuje mnie pan czasem szantażować? Zobaczył minę będącą uosobieniem niewinności.
— Szantażować pana? Uchowaj Boże! Nie — pragnę jedynie uratować przyszłość młodego chłopca. Znam tego młodzieńca. Wiem, że to było jednorazowe potknięcie. Wszystko, czego chcę, to tylko z nim porozmawiać. Jeżeli odda mi to, co ukradł, zapomnę o całej sprawie. Po co obciążać młodość wyrokiem? Zadaję sobie w istocie to samo pytanie: cóż to komu da, jeśli złożę oficjalną skargę? Proszę mi powiedzieć.
Policjant westchnął.
— Więc dobrze. Zobaczę, co się da zrobić — wyciągnął dłoń i kartka, na której zanotowane były nazwisko i numer rejestracyjny samochodu, zmieniła właściciela.
George wyraźnie ucieszył się na ich widok. Szczególnie na widok Judith, jak wydało się Stephenowi.
— Ach, wspaniale — oznajmił uszczęśliwiony — tak mi się — nudziło. Mój partner pojechał złożyć raport, a ja w zasadzie siedzę tu tylko i czekam na wiadomość, co mamy robić dalej.
— Co, na miłość boską, robicie tutaj? — spytała zaskoczona Judith.
— Ach, tak… — Meksykanin pokiwał głową tak energicznie, aż można było się zlęknąć, że złamie sobie chudą szyję.
— Hm, nie wolno mi zdradzić powodu, dla którego tu jesteśmy. Ale co robimy, mogę wam powiedzieć, jeśli obiecacie mi zachować to dla siebie.
— Jasne.
— Próbujemy wykonać tomograficzny obraz Wzgórza Świątynnego.
— Prześwietlić je falami dźwiękowymi? Tak samo, jak robiliście to na naszych wykopaliskach?
— Właśnie. Ale tam mogliśmy to robić. Tu nam nie wolno. Robimy to po kryjomu. Stephen w osłupieniu kręcił głową.
— To Kaun wam to zlecił? — Tak.
— Czy to w ogóle technicznie możliwe? — spytała Judith.
— Nie możecie tu przecież tego swojego czegośtam do fal dźwiękowych…
— …thumpera… — podpowiedział George.
— …ustawić na szczycie góry, prawda?
— Nie. Stoi w namiocie. Razem z komputerem, co oczywiście nie jest zdrowe dla komputera. Prąd podkradamy w tajemnicy z oświetlenia wykopalisk, a czujniki… To największy problem. Nie możemy przecież po prostu porozmieszczać ich dookoła w całym murze.
— Więc jak to robicie?
— Och, to trudne. Naprawdę. Otrzymujemy tylko bardzo kiepskie zdjęcia, z niską rozdzielczością i jeszcze gorszą głębią. Choć niektóre są dość interesujące. Wiedzieliście, że Wzgórze Świątynne jest wszerz i wzdłuż poprzerzynane korytarzami i studniami?
— Tak — skinął głową Yehoshuah. — Pewnie.
— Zadziwiające. Ja nie wiedziałem.
— Ja też nie — stwierdził Stephen. — Możemy rzucić okiem na te zdjęcia?
George zdawał się przez moment zmagać ze sobą, wreszcie oznajmił, rzucając kątem oka spojrzenie na Yehoshuę:
— Cóż, on prawdopodobnie i tak już to wszystko zna.
Wśliznęli się pod namiot, w którym panowała niesamowita ciasnota. Pośrodku panoszył się wielki thumper, ustawiony na gładkim, troskliwie wymiecionym do czysta skrawku gołej ziemi, przed nim komputer, do którego biegła splątana wiązka rozmaitych kabli, poza tym stół i dwa składane krzesła, a w kącie leżały dwa dmuchane materace ze śpiworami. Wszystko to robiło maksymalnie niekomfortowe wrażenie.
Wydrukowane zdjęcia jak zwykle miały jakość zniekształconego przez zakłócenia obrazu transmisji telewizyjnej z burzy śnieżnej na Alasce, lecz jakiś geniusz na ich podstawie naszkicował mapę. Pochylili się nad nią zaciekawieni.
— To nazywamy „Stajnią Salomona” — wyjaśnił Yehoshuah, wskazując nieregularny, duży wielokąt, obejmujący południowo-wschodni narożnik Wzgórza Świątynnego. — To coś w rodzaju wielkiej hali, podpartej dwunastoma różnej długości rzędami filarów. Robi wrażenie, można ją zwiedzać.
Jego palec powędrował dalej w kierunku niezliczonych nieregularnych tworów, wyglądających raczej na kontury atramentowych kleksów.
— To na pewno cysterny. Tę tutaj, największą, nazywamy Bahr, co po angielsku znaczy jezioro”. Te cienkie linie między nimi to przewody wodociągowe lub korytarze. Niemal przez wszystkie da się przejść, a przynajmniej kiedyś się dało.
Stephen zafascynowany wpatrywał się w mapę. Myśl, że Wzgórze Świątynne, z zewnątrz niczym piramida robiące wrażenie masywnego monolitu, w środku jest poprzecinane korytarzami i kanałami a nawet kryje w sobie hale i cysterny, ta myśl absolutnie wymagała, by się z nią oswoić.
Palec Yehoshui wędrował dalej, zaś on, coraz niewyraźniej, mamrotał pod nosem w najlepszym profesorskim stylu hasła takie jak: „cysterna”, „Szyb Warrena”, „Wrota Kiphonos” albo „Brama Potrójna”.
Nagle dotarł do kreski, na której jego palec zamarł w bezruchu.
Stephen spojrzał na linię i jego serce omal przestało bić. Korytarz — czy cokolwiek to było — zaczynał się dobry kawałek na południe od murów Świątyni, robił dwa zakręty i prowadził potem w kierunku północnym prościutko do celu, kończąc się tuż za Murem Zachodnim. W miejscu, w którym mniej więcej musiał znajdować się odcinek znany jako Ściana Płaczu, ktoś nabazgrał: Głębokość — 20 metrów.
— Tego — stwierdził w zadumie Yehoshuah — nie znam.
Przyczyną spotkania miał być pierwotnie raport Boba Robertsa na temat pierwszych rezultatów badania Wzgórza Świątynnego tomografem sonarowym. Teraz wydawało się, że Kaun, który nadjechał z Jerozolimy chwilę wcześniej i od razu się do nich przyłączył, najwyraźniej stracił wszelkie zainteresowanie tym projektem. Dawało się więcej niż wyraźnie odczuć, że zależy mu tylko na tym, by możliwie prędko mieć ten punkt porządku dziennego za sobą.
— W porządku — przerwał Robertsowi, gdy ów na wstępie wdał się w obszerne omawianie problemów, z którymi musieli się uporać i rozwiązań, jakie zastosowali. — Jakie uzyskaliście wyniki?
Jasnowłosy naukowiec, wyraźnie zbity z tropu, odsunął na bok przygotowaną dokumentację i ułożył na projektorze folię, fotokopię ręcznie rysowanej mapy.
— Badania wykazały obecność rozmaitych pustych przestrzeni we wnętrzu Świątynnego Wzgórza, ich rozmieszczenie na podstawie poszczególnych zdjęć naniosłem na tę mapę. Jeśli dla porównania wezmę jedno ze zdjęć…
Kaun znów wszedł mu w słowo.
— Czy ta mapa pokazuje coś, o czym historycy do tej pory nie wiedzieli? — dociekał, zwracając się do profesora Wilford-Smith’a i profesora Goutiere’a.
— Nie — oznajmił zamiast nich Shimon Bar-Lev z grymasem niesmaku. — Wszystkie te korytarze, kanały i zbiorniki są archeologom znane od dawna.
— Dziękuję — znów zwrócił się do specjalisty od tomografii, by szybko, w możliwie najmniej bolesny sposób dobić go jednym ciosem. — Doktorze Roberts, chciałbym podziękować panu za wysiłek i pomysłowość. Niestety, zaszły okoliczności wymagające natychmiastowego wstrzymania pańskich prac. Izraelscy urzędnicy siedzą nam już z tego powodu na karku. Ponieważ właśnie usłyszeliśmy, że i tak nie znaleźliście nic takiego, co nie byłoby znane już wcześniej, wolelibyśmy na tym zakończyć. Eisenhardt, który trzymał się cały czas z dala od głównego nurtu wydarzeń i siedział nieco na uboczu z przygotowanym na kolanach notatnikiem, skrzywił się, niemile dotknięty. Kaun nazbyt wyraźnie okazywał zdenerwowanie, by można było wziąć za dobrą monetę pozy, jakie miał zwyczaj przybierać, sprawując rządy w swym imperium. W maskę dobrotliwego szefa, zmotywowanego, kreatora z wizją, nikt tu w dzisiejsze południe nie wierzył.
Do tego gotów był się założyć, że ta historia z izraelskimi urzędami jest wyssana z palca. Roberts patrzył na medialnego magnata, jakby właśnie spoliczkował go przy wszystkich obecnych. Nic jednak nie powiedział — widocznie nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa — skinął tylko głową, zdjął z projektora folię, położył ją na wierzchu wysokiego stosu dokumentów i cofnął się nieśmiało o krok, jakby właśnie podrzucił noworodka na próg obcych drzwi.
— Czy dobrze zrozumiałem, że nie ma pan dla nas dalszych zleceń? — upewnił się jeszcze ostrożnie.
— Tak, dokładnie. Są panowie wolni.
— To znaczyłoby, że dzisiejszy dzień należy traktować jako ostatni dzień naszego zatrudnienia, zgadza się? Zatem zajmę się zorganizowaniem naszego powrotnego lotu do Stanów…
Kaum niecierpliwie skinął głową i machnął ręką, jakby się opędzał.
— Oczywiście. Jeśli potrzebna panu pomoc, proszę zwrócić się do biura w pierwszym kontenerze. Niech pan im powie, że to ja pana przysłałem. Pomogą we wszystkim, jeśli zajdzie taka potrzeba. Okay? Do widzenia.
Roberts jeszcze raz rozejrzał się po zebranych, wymamrotał coś, co równie dobrze można było wziąć za pożegnanie jak i za przekleństwo, po czym wyszedł.
Wydawało się, że Kaun zapomniał o nim w tym samym ułamku sekundy, w którym zamknął za sobą drzwi.
Spod grubego, oprawnego w skórę kalendarza wydobył dużą kopertę i wyjął z niej powiększenia zdjęć w dużym formacie.
Nim je rozdał, wyłowił z koperty jeszcze malutki kawałeczek kartonu i pokazał go zebranym. Był to kolorowy skrawek opakowania filmu, który ktoś oderwał i opisał po hebrajsku.
— Tę notatkę znaleźliśmy na tylnej ściance aparatu, którym zrobiono te zdjęcia — objaśnił. — Tekst brzmi następująco:
„Foxx — fragment — arkusz 1”. Data z przedwczoraj. A teraz powiedzcie mi, proszę, jakie wyciągacie z tego wnioski.
Wszyscy w napięciu obserwowali Yehoshuę, który zamarł w bezruchu, nie odrywając oczu od ręcznie rysowanej mapy. Zdawało się, że od intensywności jego myśli w namiocie zrobiło się cieplej. Miał półotwarte usta i można w nich było dostrzec koniuszek języka, jak rytmicznie dotyka nim górnej wargi.
— To niepojęte — wymamrotał w końcu, podniósł wzrok i pochwycił spojrzenie Judith — Wiesz, co to jest? Milcząco pokiwała głową.
— Korytarz ojca.
Stephen zobaczył, że Judith robi się blada jak ściana. Także George Martinez zaniepokojony przyglądał się jej z boku.
— Ach, coś ty — wychrypiała słabym głosem. — Musisz się mylić.
— Nie, jestem pewny. To on. A to znaczy, że ojciec miał rację. Stephen podniósł ręce.
— Co to za…
— Yehoshuah, to musi być coś innego. Zobaczyłeś ducha.
— Czy mógłbym się…
— Ja zobaczyłem ducha? Widzę korytarz. Korytarz, rozpoczynający się na południe od muru Świątyni i prowadzący wzdłuż niego. I ma dwa zakręty. To dokładnie ten opis, o którym mówił ojciec.
— Czy mogę…
— Ach, bzdura. Ty tylko znowu odstawiasz kochanego syneczka tatusia.
— Ja? To idiotyzm. Taka jesteś opętana tym, żeby podtrzymać negatywny wizerunek ojca, że nawet oczywiste dowody…
— Koślawa kreska z dwoma zygzakami! Tego chyba nie chcesz nazwać dowodem.
— Moglibyśmy obejrzeć oryginały zdjęć. W końcu ta kreska nie znalazła się tu przypadkiem.
— Zdjęcia. Jasne. Tak, jakbyś potrafił coś na nich rozpoznać.
— Teraz zmieniasz temat. Dobrze wiesz, że to nie ma nic do rzeczy… Stephen chwycił oboje za ramiona.
— Hej, hej! — krzyknął i rzeczywiście udało mu się im przerwać. — Spokojnie, ludzie. Opowiedzcie lepiej wolno i wyraźnie, o co tu właściwie chodzi. Nie, Judith, nie ty. Yehoshuah.
Yehoshuah zmierzwił kręcone włosy, robiąc przy tym niezwykle profesorskie wrażenie.
— Sądzę, że ta kreska to korytarz, o którym czasem wspominał nasz ojciec.
— Czasem, nieźle powiedziane — warknęła Judith. — Był nim opętany.
— Przed około dwudziestu laty podczas studiów nad starymi tekstami trafił na wskazówki, że w średniowieczu członkowie jakiejś sekty pracując przez wiele lat wykopali tunel prowadzący od Miasta Dawida pod Wzgórze Świątynne. Według opisu mógłby to być właśnie ten szyb. Mógłby, jak powiedziałem — nigdy nie sprawdzono wskazówek naszego ojca.
— Naprawdę? — zdziwił się Stephen. — A dlaczego?
— Gdybyś znał naszego ojca — odparła Judith — nie pytałbyś.
— On jest, no cóż, niekiedy dość trudny — przyznał Yehoshuah. — Z drugiej strony, w Jerozolimie aż roi się od interesujących znalezisk. Można by kopać niemal w każdej piwnicy i zawsze trafić na coś cennego. Gdyby archeolodzy mogli decydować, trzeba byłoby ogrodzić całe miasto, ludzi co do jednego przesiedlić gdzie indziej i przez następne pięćset lat rozbierać wszystko kamień po kamieniu. Istnieje lista kolejkowa projektów wykopaliskowych na terenie miasta. Jego nie był po prostu dostatecznie ważny.
Stephen spojrzał w dół na mapę, rozłożoną przed nimi na małym stoliku. Znów wróciło owo uczucie, jakby czas był przepuszczalny, jakby jego dłonie dotykały już czegoś, co nieuchronnie nastąpi w przyszłości. Kamera. Istnieje korytarz przechodzący za Ścianą Płaczu. Tylko to się liczy. Jeśli w ogóle dane im będzie dotrzeć do kamery, to właśnie tym korytarzem.
Spojrzał na George’a Martineza, który z szeroko otwartymi oczami przysłuchiwał się ich dyskusji, potem na Yehoshuę, w nadziei, że go poprze.
— George — zaczął po chwili — czy myśli pan, że mógłby nam dać kopię tej mapy? Mam przeczucie, że mogłaby przyczynić się do powrotu niejakiej harmonii w tej rodzinie.
Judith chciała zaprotestować, lecz w następnej chwili pojęła, do czego on zmierza i zamilkła.
— Och, nie ma problemu — zapewnił Meksykanin z Bozeman.
— To tylko kopia, potrzebna była do zrobienia folii, którą mój partner przygotował na prezentację dla Kauna. Możecie ją wziąć, jeśli chcecie. I tak mamy to wszystko zapisane w komputerze.
— Dziękuję — powiedział Stephen, wziął mapę i podał ją Yehoshui. — Proszę, dla twego ojca. Yehoshuah też zrozumiał. Wziął papier z podziwu godną niedbałością, złożył go i stwierdził:
— Będzie zachwycony.
— A przez chwilę myślałem już — zaśmiał się George Martinez — że odkryliśmy jakąś sensację.
— Nie myśl, że to takie łatwe — przestrzegał Yehoshuah, gdy przebijali się z powrotem do hotelu przez zatłoczone ulice, na których każdy trąbił i skręcał, jak mu się podobało.
— Wejście do szybu i prawdopodobnie jedna trzecia jego długości są zalane wodą.
— Ale wiadomo, gdzie jest to wejście? — Tak.
— Gdzie?
— W Mieście Dawida. To dzielnica na południe od Wzgórza Świątynnego, po drugiej stronie Doliny Cedronu. W części miasta budowanej pod okupacją jordańską.
— A tam gdzie?
— W pewnej cysternie, dziś znajdującej się w piwnicy budynku mieszkalnego. Stephen zmarszczył czoło.
— W piwnicy? Tak po prostu? Yehoshuah westchnął.
— Tak, tak to już jest w Jerozolimie. Ktoś zaczyna budować dom i przy wykopach pod piwnicę trafia na jakieś historyczne pozostałości. Jeżeli ma pecha, musi wstrzymać się z budową, aż uporają się z nimi archeolodzy. Jeśli ma szczęście, to zapłaci kilka podatków, ale może dalej budować. Właściciel tego domu miał szczęście.
— Jak mam to sobie wyobrazić? Można tam zejść do piwnicy, otworzyć drzwi i już stoi się na podłodze sprzed tysiąca lat, a pośrodku jest cysterna?
— Dokładnie tak.
— Śmiesznie — Stephen patrzył na zakurzoną przednią szybę wozu, suche drzewa wzdłuż drogi, nagie, skaliste wzgórza, otaczające Jerozolimę. — A skąd w szybie wzięła się woda? Jak się tu rozglądam, nie podejrzewałbym, że gdzieś marnuje się niewykorzystana woda.
Yehoshuah wygrzebał ze schowka plan Jerozolimy.
— Oficjalna wersja — którą mój ojciec, jak wspomniałem, zapalczywie zwalcza — głosi, że ten tunel rozpoczynający się na dnie cysterny jest częścią antycznego systemu wodociągowego Jerozolimy. Tutaj, popatrz tylko. Tu jest…
— Przepraszam. Przy prowadzeniu mam zwyczaj patrzeć na szosę.
— Ach, tak, jasne.
Na następnych czerwonych światłach Yehoshuah podetknął mu pod nos rozłożony plan miasta i wskazał palcem miejsce pośród plątaniny ulic.
— To jest Źródło Gichon. Stąd pierwotnie prowadził kanał wodociągowy wzdłuż Doliny Cedronu — tutaj — aż do starej Sadzawki Siloe. Jednak ponieważ ten system znajdował się poza murami i w razie oblężenia stanowiłby zagrożenie dla mieszkańców miasta, król Ezechiasz kazał wykuć w skale nowy, podziemny tunel i zasypać górne ujście źródła. Było to około 700 lat przed naszą erą. Ten znany tunel ma około pięciuset metrów długości i uchodzi do nowej Sadzawki Siloe, która znajduje się tutaj. Stephen patrzył na plan miasta nie będąc w stanie nic rozpoznać, ale myśl, że przed niemal trzema tysiącami lat ludzie wykuli w skale podziemny przewód wodociągowy, dziś wciąż jeszcze działający, niezmiernie go zafascynowała. Dopiero, gdy ktoś za nim zatrąbił, zauważył, że światło zmieniło się na zielone.
— Tunel Ezechiasza można przejść w bród — kontynuował Yehoshuah, gdy ruszyli dalej. — Ma wysokość mniej więcej człowieka i prowadzi zmienną ilość wody, zależnie od tego, jak zmienia się w ciągu roku ilość wody spływającej ze źródła. Mój ojciec twierdzi natomiast, że nie jest możliwe, by inny tunel, należący jakoby do tego samego systemu wodociągowego, był wypełniony wodą po brzegi przez cały czas. To fizycznie niemożliwe.
— Rozumiem. A jak on to tłumaczy?
— Sądzi, że ten szyb został wybity w poprzek poniżej Tunelu Ezechiasza. Przez szczeliny w skalistym podłożu, które albo były tam zawsze, albo powstały w miarę upływu lat, woda z tunelu Ezechiasza przesiąkała do niego i napełniała go, aż z biegiem czasu szyb wypełnił się aż po brzegi. Lecz poza tym, tak uważa ojciec, nie ma połączenia między oboma tunelami.
— Co przecież dość łatwo można by sprawdzić.
— Tak, ale, jak mówiłem, szybu nigdy nie przebadano. Raz już niemal do tego doszło, ale był akurat rok 1973 i na moment przed rozpoczęciem prac wybuchła wojna Jom Kipur. Dwaj ludzie, którzy mieli nurkować w szybie, obaj zginęli na niej. Potem ojciec wciąż na nowo próbował doprowadzić do przebadania tunelu, lecz nigdy nie osiągnął celu.
— No, to najwyższy czas. Jedźmy od razu do tego domu. Judith na tylnym siedzeniu wydała zduszony dźwięk. Yehoshuah niespokojnie skubał plan miasta.
— Wiem, co myślisz — wyrzucił z siebie w końcu. — Myślisz, że musisz tylko założyć kostium nurka, przespacerować się przez tunel i wyjąć kamerę ze schowka. Ale to nie takie proste. Nurkowanie w wielkich zbiornikach wodnych to jedno — nurkowanie w szybie całkowicie zalanym wodą to zupełnie co innego. To naprawdę niebezpieczne.
— Dlaczego? Myślisz, że znów wybuchnie wojna?
— Bardzo śmieszne.
Chwilowo Stephenowi zdawało się, że pod względem niebezpieczeństw żadna podwodna ekspedycja nie może równać się jeździe przez to miasto w godzinie szczytu. Zresztą, godzina szczytu trwa tu chyba od szóstej rano do ósmej wieczorem. Czyżby był zbyt rozpieszczony warunkami jazdy na drogach w Ameryce? Wszędzie indziej na świecie kierowcy jeżdżą jak straceńcy.
— Yehoshuah — gdybym rezygnował z wszystkiego, co powszechnie uważa się za „niebezpieczne” albo „ryzykowne”, albo „niemożliwe”, nie byłoby mnie dziś tutaj. Spędzałbym wakacje na grillowaniu hamburgerów w McDonalds’ie.
— Ale tu nie mówimy o komputerach. Mówimy o nurkowaniu w tunelu, o którym nie wiesz dokąd prowadzi, ani jak jest wąski i z którego nie będziesz mógł się po prostu wynurzyć, gdyby coś ci się przytrafiło.
— To dla mnie jasne. I zgoda, nigdy jeszcze nie robiłem nic w tym rodzaju. Ale nie jestem jakimś głupim turystą. Jak może pamiętasz, jestem członkiem zwyczajnym Explorer’s Society — powiedział Stephen Foxx i dodał: — Innymi słowy, znam kogoś, kto już to robił.