29

PILNE TAJNE

John,

Banki naciskają ze względu na spadek kursu. Sutherland z First National chce zwołać w najbliższą środę nadzwyczajne zebranie Rady Nadzorczej. Wydaje się, że debata będzie dotyczyć Pańskiego stanowiska przewodniczącego zarządu.


To nie może być prawda. Stephen wpatrywał się to w wąski pasek papieru, wypluty właśnie przez bankomat, to w swoją kartę VISA.

Limit exceed, głosił napis na wydruku.

Bankomat, solidnie i trwale wmurowany w ścianę publicznego budynku, niezwykle długo przeżuwał kartę wsuniętą w szczelinę przez Stephena. Teraz bezlitośnie okrutna pokrywa z matowanej szlachetnej stali nasunęła się z powrotem, oddzielając go od klawiatury, na której przed chwilą wystukał wysokość żądanej sumy gotówki.

A to dopiero nieprzyjemna niespodzianka. Stephen ponownie wsunął kartę w przeznaczoną jej w portfelu przegródkę i ustąpił miejsca następnemu klientowi, grubawej kobiecie z wysoko upiętymi włosami, zerkającej ku niemu nieufnie. Czyżby wyglądał aż tak niebezpiecznie? Niechętnie potrząsnął głową i powoli ruszył dalej, z portfelem w dłoni.

Czy to może być prawda? Czyżby aż tyle wydał, odkąd jest w Izraelu? Powinien był zadbać o to, by w porę podwyższyć limit. Musi jakoś… ale jak? Zadzwonić do swojego banku… Gdyby udało mu się złapać Hugha Cunnighama, jego finansowego doradcę, dałoby się może coś zrobić, przynajmniej doraźnie.

Ile pieniędzy mu jeszcze właściwie zostało? Przeliczył banknoty. Ledwie wystarczy jutro na opłacenie hotelu. O wypożyczeniu sprzętu do nurkowania i uregulowaniu rachunku za samochód może zapomnieć. Nie do wiary.

A co z innymi kartami? Posiadał trzy — jedną VISA, jedną MasterCard i jedną American Express.

Właściwie było ich pięć, ale dwie pozostałe były akceptowane jedynie w USA, jedna tylko na stacjach benzynowych. MasterCard działała na tym samym koncie co VISA, nią też nic nie uzyska. Ale American Express… Za jej pomocą również można było otrzymać gotówkę, lecz nie z bankomatu. Jeśli dobrze pamiętał, mają swoje biuro tu w Jerozolimie. A może w Tel Awiwie? No, to powinno dać się ustalić.

Bez pieniędzy. Nie do wiary. I jak to natychmiast psuje nastrój! Co z tego, że posiada majątek, skoro nie może z niego korzystać? Szczyt absurdu, naprawdę.

Zamknął portfel, wciąż jeszcze wytrącony z równowagi, wsunął go z powrotem do kieszeni marynarki i zamarł, jakby skamieniał w słup soli na widok dwóch mężczyzn, którzy właśnie pogrążeni w rozmowie nadchodzili chodnikiem wprost na niego. Wstrzymując oddech, ze wszystkich sił starając się nie ściągnąć na siebie ich uwagi, żadnym rzucającym się w oczy, gwałtownym ruchem nie sprawić, że dostrzegą go kątem oka, schronił się za drzwi pierwszego lepszego sklepu.

A teraz i oni stanęli, zamiast iść dalej i zniknąć! Udawał, że ogląda wystawę, w rzeczywistości obserwując tamtych dwóch. Bez wątpienia, to dwaj ludzie Ryana. Welokrotnie widział ich w obozie, a oni też go znali. Co tu robią? To przypadek musiał sprawić, że akurat teraz i tutaj idą wzdłuż ulicy. Nie wyglądało na to, by kogoś szukali.

Jeszcze jeden głupi przypadek. To nie poprawiło mu nastroju.

Ktoś z boku coś do niego zagadnął, nic nie zrozumiał, przestraszony odwrócił się i odruchowo odpowiedział:

— Słucham?

— Pan interesuje się kamerami wideo? — sprzedawca, krępy mężczyzna o przerzedzonych włosach i z wielkim, bulwiastym nosem, przeszedł na angielski.

— Kamery wideo? — Stephen spojrzał na niego poirytowany, potem przeniósł wzrok na gablotę, na którą do tej pory patrzył, wcale jej nie dostrzegając.

Rzeczywiście, były tu same kamery wideo, rozmaitej wielkości, wszystkich producentów. Trafił do sklepu ze sprzętem fotograficznym i kamerami. A te dwa psy gończe wciąż stoją na krawężniku i naradzają się bez końca, którędy mają dalej iść.

— Nasz sklep ma przedstawicielstwo wszystkich ważniejszych marek — zagaił sprzedawca biorąc najbliższą kamerę, by wcisnąć ją do ręki Stephenowi. Była zaskakująco lekka.

— SONY, Canon, Panasonic, JVC, Sharp… Co pan sobie tylko zażyczy. To jest obecnie najmniejsza i najlżejsza cyfrowa kamera wideo, waży zaledwie pięćset gram, za to wyposażona jest w obiektyw z elektronicznym dziesięciokrotnym zoomem. I co, jak leży w dłoni? Fantastycznie, prawda? Żaden problem, by zabrać ją z sobą dosłownie wszędzie i wszystko uwiecznić.

Stephen przyjrzał się urządzeniu. Dyktafon, który miał kiedyś, był większy od tej kamery. Zadziwiające.

Przytknął okular do oka i wyjrzał na zewnątrz na ulicę. Wyglądało na to, że szukają restauracji i nie mogą się dogadać, którą wybrać.

— Zadziwiające — odpowiedział sprzedawcy, wpatrującemu się w niego wyczekująco.

— Czy mogę spytać, czy zdecydował się pan już na określony system? — dopytywał się.

— System? — Stephen uświadomił sobie raptem, że oto właśnie po raz pierwszy w życiu ma w ręku kamerę wideo. Zaskakujący deficyt u kogoś, kto jest właśnie na tropie najważniejszej kamery w historii ludzkości. — A jakie są systemy?

Oczy mężczyzny rozbłysły.

— Jest Video-8, najstarszy. Bardzo rozpowszechniony i kasety są tanie. Potem mamy Hi-8, w zasadzie to samo, lecz ze znacznie wyższą jakością obrazu, lepszą niż ma pański telewizor. Aktualnie najmodniejszy jest oczywiście zapis cyfrowy. Najlepsze kontrasty, świetne kolory, znakomita ostrość — i żadnych strat przy dalszej obróbce. Wszystkim moim klientom radzę, by przywiązywali dużą wagę do obróbki nagrań wideo, gdyż: załóżmy, że jest pan na urlopie — zresztą podejrzewam, że tak właśnie jest w pana przypadku — wtedy nagrywa pan wszystko, co nawinie się przed obiektyw. Ale potem, w domu, przyjaciołom, rodzinie i tak dalej, chce pan pokazać tylko najlepsze nagrania. Zechce pan może wprowadzić kilka płynnych przejść, skrócić sceny, ustawić je w innej kolejności. Jak Stephen Spielberg, on też byłby nikim bez cięć i obróbki, prawda? Do takich celów wideo cyfrowe jest optymalne. Proszę spojrzeć na przykład na to…

Wyjął kamerę z rąk Stephena i otwarł małą, plastykową klapkę z boku.

— Tu ma pan wszystkie łącza — LANG, zewnętrzny mikrofon, słuchawki, wyjście cyfrowe, superwideo, audio. Urządzenie zasilane jest oczywiście baterią litowo-jonowa, nie ma więc efektu pamięci, jest…

— Słyszałem, że niedługo będzie nowy system — Stephen przerwał jego potok wymowy. — Ma się nazywać MR, ale nie wiem, co to oznacza.

— Ach, tak — mężczyzna kiwnął głową. — SONY. Zdaje mi się, że MR to skrót od magnetic resonance, czy coś w tym stylu. Ale ma trafić na rynek dopiero za trzy lub cztery lata. Na razie jeszcze zupełnie nie można ocenić, co to będzie warte, zresztą prawdopodobnie na początek ten system będzie dostępny tylko na rynku High-End. To znaczy, o wiele za drogi dla normalnego człowieka.

Tamci dwaj mężczyźni dogadali się chyba wreszcie i oddalali się teraz, przechodząc przez ulicę.

— A wie pan, jak ma działać ten system MR? — zainteresował się Stephen.

— Ach, w zasadzie to też system cyfrowy. Jedyna różnica polega na tym, że nagranie nie jest zapisywane na medium magnetyczne, ale zapis odbywa się w specjalnym krysztale krzemowym. W praktyce oznacza to, że raz wykonanego nagrania nie można już skasować, ale za to jest niezwykle trwałe. To istotne przy zastosowaniach do celów dokumentacji, jednak dość kosztowne, gdy dopiero zaczyna się zabawę w filmowanie. W każdym razie na jednej kasecie ma się zmieścić do dwunastu godzin nagrania.

— A jak długo wytrzymuje zapis wideo dzisiejszą metodą?

— To zależy. W przypadku Video-8 albo Hi-8, a więc techniki analogowej, jakość znacznie spada po dziesięciu, dwudziestu latach. Po prostu dlatego, że z biegiem czasu maleje namagnetyzowanie taśmy, rozumie pan? Przy cyfrowym wideo jest podobnie, lecz dzięki temu, że nagranie jest cyfrowe, może je pan wciąż przekopiowywać na nowe taśmy i w zasadzie przechowywać dowolnie długo.

— Jasne. — Ludzie Ryana byli poza zasięgiem wzroku. Stephen wskazał na małą kamerę. — Może mi pan dać jej prospekt?

Lekki tik w kąciku oka.

— Chciałby pan kupić tę kamerę? — spytał mężczyzna o przerzedzonych włosach.

— Jeszcze nie wiem — skłamał Stephen.

— Niech pan posłucha, mam dla pana propozycję — oznajmił sprzedawca tonem spiskowca, wyjął kolorową składaną kartkę i pstryknął długopisem. — Normalnie ta kamera kosztuje… — napisał astronomiczną sumę w szeklach i obok niej równie astronomiczną w dolarach. — Ale jeśli zdecyduje się pan od razu, miałbym tu dla pana jedną sztukę, całkowicie nową, całkowicie kompletną, z gwarancją i wszystkim, tylko bez oryginalnego opakowania. Pochodzi, niech pan tego nikomu nie mówi, z konfiskaty mienia. Bez oryginalnego opakowania nie mogę jej sprzedać po normalnej cenie, to głupie, ale tak jest. Odstąpiłbym ją panu za… — napisał dwie liczby, około czterdzieści procent niższe od pierwszych. — Jak mówiłem, mam tylko jedną taką. Jednorazowa okazja.

Stephen zaśmiał się w duchu z tej starej sztuczki. W podobny sposób zdarzało mu się już sprzedawać software.

— Dziękuję — odpowiedział i wziął składany prospekt.

— Ale muszę spytać moją dziewczynę. Rozumie pan.

Znów drgnięcie zmarszczek pod prawym okiem, do tego jeszcze w kąciku ust. Równie stara sztuczka. Nie mogę sam zdecydować, muszę najpierw spytać kogoś o zgodę.

— Proszę po prostu przyprowadzić przyjaciółkę tutaj — natychmiast zaproponował mężczyzna. — Możemy zrobić kilka próbnych ujęć i obejrzeć je na dużym ekranie. Będzie zachwycona.

— Tak zrobię — skłamał Stephen, pożegnał się i odszedł. Na zewnątrz, na ulicy, rozejrzał się ostrożnie, lecz po tamtych dwóch nie było już śladu.


* * *

Nie rozmawiali wiele. Willard, wielki siłacz o blond włosach, który z trudem wbił się w paramilitarny strój, w jakim chciał go widzieć Ryan, palił papierosa za papierosem, zaś Eliasz, opalony na brązowo typowy Sabra, Żyd urodzony w Izraelu, bez pośpiechu pogryzał swój falafel, tak powoli, że zdawało się, iż będzie go jadł jeszcze wiele godzin. Obaj nie spuszczali z oka drzwi domu ani prowadzącej do nich ścieżki.

O mało co, a nie zauważyliby nadchodzącego Ryana. Pojawił się znienacka w jednym z lusterek wstecznych, jakby wynurzył się z nicości, a już w następnej chwili otwierał drzwi samochodu i siadał na tylnym siedzeniu.

— No i? — zapytał tylko.

Ponieważ Eliasz właśnie zajęty był żuciem, odpowiedział Willard.

— Nic. Nikt się nie pojawił.

Ryan wydał mrukliwy dźwięk. W jego przypadku trudno był o pewność, wydawał się jednak dość rozdrażniony.

— Wchodzimy — zdecydował. Willard wytrzeszczył oczy.

— Do domu?

— Do mieszkania. Eliasz już przełknął.

— Szefie — powiedział — w Izraelu to też jest nielegalne.

— Wiem — warknął Ryan. — Dlatego właśnie istnieje jedenaste przykazanie. Tylko, że Mojżesz je opuścił.


* * *

Amerykańska biblioteka, osobliwa budowla ze stali, szkła i mnóstwa betonu, z trudem dawała się przyporządkować stylistycznie do określonego okresu. Polakierowane na biało stalowe kraty wyglądały raczej oryginalnie, ale niewątpliwie były nadzwyczaj stabilne. Ogradzały teren, zaś wysokie strzeliste cyprysy osłaniały budynek niczym kotara. Mimo to wejście do niego nie było żadnym problemem. W drzwiach wejściowych stał wartownik w błękitnym mundurze, jednak nie żądał od nikogo z wchodzących żadnych legitymacji, ograniczał się jedynie do uważnego obserwowania nowo przybyłych.

Parter zajęty był przez obszerną kawiarenkę, szatnię, kilka budek telefonicznych, długie rzędy szafek i liczne pulpity do czytania, pomijając pomieszczenia, w których mieściła się administracja i do których wstępu zabraniały gościom aż nazbyt dobitnie sformułowane napisy na tabliczkach. Czytelnia znajdowała się na piętrze, jasne, duże pomieszczenie z wysokimi oknami, w połowie wysokości podzielone jeszcze raz biegnącą dookoła szeroką galerią. Jak w każdej bibliotece, panowała tu specyficzna cisza pracowitości sprawiająca, że bez trudu sięgało się takich głębin skupienia, jakie na zewnątrz, pośród pośpiechu powszedniego świata, były w ogóle niedostępne. Jak w kościele, pomyślał Stephen, wędrując wzdłuż regałów. Tylko przytulniej.

Więc, jakim tematem powinien się zająć? Oto jest pytanie. Często zdarzało mu się przechodzić przez biblioteki zdając się na los, to tu, to tam wyciągał jakąś książkę i zaciekawiony sprawdzał, dokąd zawiedzie go przypadek.

Spróbował tego, lecz dziś los nie doprowadził go do niczego. Nie, temat mógł brzmieć tylko i wyłącznie: Wzgórze Świątynne. Stephen poszedł do katalogu, który starym dobrym zwyczajem prowadzono w formie wytartych fiszek upchniętych w długich, drewnianych skrzynkach i poszukał tam tego oraz pokrewnych haseł.

Znalazł opasłą, oprawną w skórę książkę, która obiecywała opowiedzieć historię Świątynnego Wzgórza z dociekliwą drobiazgowością. Jednak na obietnicy się kończyło — rzut oka na spis treści kazał spodziewać się dokładności i wyczerpującego omówienia tematu, lecz sam tekst, choć naszpikowany niezliczonymi rysunkami, zdjęciami i schematycznymi planami, okazał się na tyle chaotyczny, że nie nadawał się do tego, by na jego podstawie wyrobić sobie ogólny pogląd. Mimo to Stephen tu i ówdzie napotkał ciekawą anegdotę. Na przykład w tym stuleciu miały miejsce dwa dramatyczne ataki na muzułmańskie budowle na Wzgórzu Świątynnym. W roku 1969 chory na umyśle australijski chrześcijanin imieniem Denis Rohan podłożył ogień w meczecie Al-Aksa i mocno go uszkodził. Kilka lat później w ostatniej chwili wykryto spisek ekstremalnych żydowskich nacjonalistów, którzy zamierzali wysadzić meczety na Wzgórzu Świątynnym, przede wszystkim Kopułę Skały, chcąc w ten sposób opróżnić teren dawnej żydowskiej świątyni i tym samym przyspieszyć nadejście Mesjasza.

Stephen mimowolnie pokręcił głową. Świat wydawał się być opętany tym do niczego nieprzydatnym kawałkiem skalistego gruntu wielkości pół mili kwadratowej.

Potem trafił na interesujący fakt, napomknięty raczej mimochodem w mniej ważnym rozdziale. Teren wykopalisk rozpoczynający się na południe od Świątynnego Wzgórza po drugiej stronie głównej ulicy nosił nazwę Miasto Dawida. To wiedział. Czego nie wiedział — do tej pory nie interesowało go to też specjalnie — to informacja, skąd wzięła się ta nazwa. Na początku stulecia pewien członek francuskiej gałęzi rodziny Rothschildów kupił ów kawałek gruntu, zamierzając szukać na nim prawdziwego miejsca pochówku króla Dawida. Jego grobu nigdy jednak nie znaleziono. Za panowania Brytyjczyków cały ten teren miał status odkrywki archeologicznej, dlatego zabroniona była na nim wszelka działalność budowlana. Gdy stał się terytorium jordańskim, nie stosowano się do tego zakazu i, mimo ruin i grobów, szybko go zabudowano. Jedynie obszar należący do Rothschildów przetrwał jako własność wroga i pozostał nietknięty.

Dlatego Halil Saad trafił na cysternę, robiąc wykop pod piwnicę. Jego dom stał na ruinach innego domu, zbudowanego w czasach, gdy dzielnica należała do Jordanii. Halil Saad po prostu kopał głębiej niż poprzedni właściciel. Zaś cały obszar był częścią jednej z najstarszych dzielnic Jerozolimy. Tylko o tunelu nigdzie nie wspominano… Coś zacykało w kieszeni marynarki. Telefon.

— Yehoshuah? — zgłosił się, odstawił książkę na półkę i ruszył po grubym, szarym bieżniku w stronę wyjścia z czytelni. Bibliotekarka, dyżurująca za ladą, spojrzała na niego pogardliwie, nawet bardzo pogardliwie. — O co chodzi?

Ku jego niemałemu zdziwieniu nie zgłosił się Yehoshuah ani Judith. Odezwał się głos mówiący po angielsku z twardym akcentem, nie od razu go rozpoznał.

— Pan Foxx? Tu mówi Peter Eisenhardt. Chciałbym się z panem spotkać. Być może mam informacje, które mogą pana zainteresować.


* * *

Zamek w drzwiach nie opierał się dłużej niż dwadzieścia sekund. Nikt ich nie słyszał, nikt ich nie widział, gdy włamywali się do mieszkania Yehoshui Meneza. Zaraz potem zamknęli za sobą drzwi i wszystko wyglądało jak przedtem.

Był to jednopokojowy apartament z wnęką kuchenną, małą garderobą i balkonem. Całe wnętrze wyglądało tak, jakby przed nimi byli tu już inni włamywacze.

— Co za chlew — mruknął do siebie Ryan, zaglądając do kuchennej wnęki. Młody archeolog zdawał się nie mieć wysokiego mniemania o nowoczesnych środkach czyszczących, lecz przeciwnie, był na najlepszej drodze do tego, by nie przejmując się wielce zmienić sprzęty w swoim mieszkaniu w skamieliny.

Na automatycznej sekretarce migotało zielone światełko. Ryan znał ten model; światełko oznaczało, że nagrały się wiadomości, których jeszcze nikt nie odsłuchał. Przycisnął odpowiedni guzik.

Były dwa nagrania. Za pierwszym razem dały się słyszeć szelesty i zaraz odłożono słuchawkę. Drugie nagranie zawierało wiadomość wygłoszoną krzykliwie po hebrajsku, kobiecym głosem, który wydał się Ryanowi jakby znajomy. Oczywiście, matka Judith Menez, raz z nią rozmawiał. Yehoshuah jest przecież bratem dziewczyny.

Jednak to nie treść wiadomości go interesowała, o wiele bardziej był ciekaw daty i godziny nagrań, wyświetlanych na displayu urządzenia podczas odtwarzania. Sądząc po nich, Yehoshuah Menez nie był w swoim mieszkaniu od niedzielnego popołudnia.


* * *

— Skąd ma pan mój numer? — spytał zaskoczony Stephen, gdy drzwi czytelni zamknęły się za nim bezgłośnie.

— Z pliku danych adresowych na pańskim laptopie.

— A dlaczego chce się pan ze mną spotkać?

— Muszę z panem pomówić. Sądzę, że to ważne.

Stephen wciąż jeszcze nie mógł dobrze zrozumieć, o co chodzi. Czego, na Boga, może chcieć od niego ten pisarz?

— Panie Eisenhardt, pan wie, że Kaun mnie szuka. Muszę brać pod uwagę, że pański telefon może być manewrem mającym na celu schwytanie mnie.

Mówił cicho. Dziewczyna, zajęta pracą przy katalogach tematycznych, ustawionych tu na zewnątrz, spojrzała w jego kierunku poirytowanym wzrokiem. Skoro szuka tu literatury na obojętnie jaki temat, musiał liczyć się z tym, że zrozumiała, co powiedział.

— Proszę, niech pan mi zaufa — prosił Eisenhardt. — Kaun nic nie wie o tym telefonie. Działam na własną rękę.

— Kaun zlecił prawdopodobnie odsłuchiwanie każdej rozmowy, jaką pan prowadzi przez telefon, czy zdaje pan sobie z tego sprawę?

— Nie dzwonię z obozu. Jestem w Jerozolimie w publicznej budce telefonicznej i zaraz skończą mi się żetony. Proszę, umówmy się gdzieś na spotkanie. Gdzie pan zechce.

Stephen usilnie się zastanawiał. Jeżeli pisarz mówi prawdę, byłaby szansa dowiedzieć się, co zamierza zrobić Kaun. Poza tym, musiał przyznać sam przed sobą, był ciekaw, z jakiego powodu Eisenhardt zaczął snuć intrygi przeciw swemu zleceniodawcy.

— No dobrze — powiedział. — Gdzie pan jest teraz?

— Jestem w Bibliotece Amerykańskiej — nalegał głos Eisenhardta z malutkiego głośniczka słuchawki. — W budce telefonicznej w holu.

Stephen niemal się roześmiał. Robiło się coraz ciekawiej!

— Chwileczkę — poprosił, zablokował mikrofon przyciskiem „Mute” i szybko podszedł kilka kroków ku schodom, z których mógł widzieć hol w dole. Rzeczywiście, w jednej z kabin telefonicznych stał Eisenhardt. Był zajęty karmieniem żarłocznego automatu jednym żetonem po drugim. Dzwonienie na komórkę kosztowało prawie tyle, co rozmowa z Ameryką.

Stephen ukrył się za jedną z betonowych kolumn i ponownie włączył mikrofon.

— Jak pan tu przyjechał?

— Przywiózł mnie Ryan. Powiedziałem, że muszę poszukać informacji w literaturze. Wieczorem mnie odbierze. Nie wiem, czy panu coś mówi to nazwisko — Ryan jest szefem ochrony…

— Tak — przerwał mu Stephen. — To nazwisko coś mi mówi.

— Ach tak, naturalnie — zakłopotał się Eisenhardt. — Dziś w nocy. Proszę, czy możemy się spotkać? Obojętnie gdzie, musimy się teraz szybko umówić.

Kolejna sztuczka, żeby zmusić partnera do szybkiej decyzji.

— Niech pan zostanie tam, gdzie jest — powiedział. — Ja do pana przyjdę.

— Dobrze — w głosie Eisenhardta dała się słyszeć ulga. — Tak oczywiście będzie najprościej. A, hm, kiedy?

— Za pół godziny.

— Dobrze. Dziękuję. Ja… ja po prostu tu zaczekam. Pan wie, gdzie jest biblioteka? Stephen nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Tak — odpowiedział. — W każdym razie mniej więcej.

— Dobrze. Więc za pół godziny.

— Do zobaczenia — Stephen nacisnął guzik kończący rozmowę, schował telefon i obserwował ze swej kryjówki, co zrobi pisarz.

Oczywiście, najbardziej interesowało go, czy nie ma do czynienia z zasadzką. Gdyby Eisenhardt odwrócił się teraz od aparatu i skinął do kogoś głową albo w ogóle dał jakiś pozytywny znak — uniesiony do góry kciuk czy coś w tym rodzaju — wówczas wiedziałby na pewno, że na niego czyhają. Jednak Niemiec nie zrobił nic takiego. Odłożył słuchawkę, zgarnął resztę żetonów telefonicznych i wsypał je do kieszeni. Potem stał tylko, rozglądając się niepewnie, robiąc przy tym raczej zagubione wrażenie. Hm. Naprawdę dziwne. Niemal zbyt dziwne. Czy to rzeczywiście przypadek sprawił, że pisarz zadzwonił do niego akurat stąd? Stephen spojrzał na zegarek. Miał jeszcze pół godziny, żeby się nad tym zastanowić.

Wrócił do czytelni, podszedł do jednego z dużych okien i wyjrzał na ulicę. Czy zobaczy gdzieś zaparkowane samochody, a w nich mężczyzn czekających bez wysiadania? Czy nie stoją tam podejrzane postaci ukryte w zakamarkach? Choć Stephen z całych sił wytężał swą najczarniejszą wyobraźnię, nie mógł wymyślić nic na potwierdzenie nieufnych podejrzeń. Widział ruchliwą ulicę, na której parkowanie i tak było zabronione, ludzi, nadchodzących i oddalających się, zbyt młodych, zbyt starych bądź zbyt niemęskich, by mogli należeć do bandy Ryana; jedynym, który nie zdążał szybkim krokiem w jakimś określonym kierunku był wędrowny handlarz, który oparł swój wózek z owocami o siatkę ogrodzenia i sprzedawał przechodniom pomarańcze.

Stephen wsłuchał się w swój wewnętrzny głos. Czy dobiega stamtąd jakieś ostrzeżenie? Nie. Ucisk w żołądku? Też nie. Nie sądził, by to miała być wyrafinowana zasadzka. Gdyby Ryan wiedział, że on tu jest, nie siliłby się na takie manewry. Poczekałby po prostu na zewnątrz, przy wyjściu przytknąłby mu między żebra nóż myśliwski i kazał iść z sobą. Tak właśnie by się to odbyło, a on nie miałby najmniejszych szans.

Więc dobrze, podejmie ryzyko. Wyszedł z czytelni i ruszył w dół szerokimi, również wyłożonymi puszystym dywanem schodami. Eisenhardt stał przy frontowym oknie przy wejściu, ściskając pod pachą gruby, oprawny w skórę kołonotatnik, ręce wbił głęboko w kieszenie spodni, nie zauważył zbliżającego się Stephena.

— Pan Eisenhardt? — zwrócił w końcu na siebie uwagę Stephen, gdy stanął już tuż za nim. Pisarz obrócił się gwałtownie, wytrzeszczając oczy, jakby był bliski zawału.

— Panie Foxx! O Boże, ależ mnie pan przestraszył! Skąd pan przyszedł?

— Mówiąc szczerze, byłem tu przez cały czas. Siedziałem u góry w czytelni, gdy pan zadzwonił.

— Co?! — pisarz zamrugał zaskoczony. — Naprawdę? Co za przypadek. — Tak.

Eisenhardt kręcił głową.

— W powieści nie mógłbym napisać nic takiego — oświadczył potem i uśmiechnął się zmieszany. — Ale życie może sobie pozwolić na wszystko…

Prawdopodobnie ktoś, kto wykonuje zawód pisarza, musi postrzegać rzeczywistość w taki sposób.

— Chciał pan ze mną rozmawiać. O co chodzi?

— Tak, więc… Nie wiem za bardzo, od czego powinienem zacząć…

— Siądźmy może w jakimś spokojnym kącie? — zaproponował Stephen i wskazał na jeden z wolnych stołów, stojący nieco na uboczu i obiecujący namiastkę niezakłóconego spokoju. — Chciałby się pan czegoś napić?

Po szklance wody mineralnej pisarz, wciąż jeszcze wyglądający na kłębek nerwów, powiedział:

— Czy mogę spytać pana o coś wprost, panie Foxx?

— Proszę mówić do mnie Stephen. Tak, jasne. O co pan zechce. W najgorszym wypadku nie odpowiem.

— Czy pan wie, gdzie jest kamera? Stephen opadł na oparcie fotela.

— Obawiam się, że właśnie mamy tu najgorszy wypadek.

— Tak, rozumiem. Proszę wybaczyć. — Eisenhardt położył przed sobą na stole swój kołonotatnik i nieustannie przesuwał palcami po jego krawędziach. Z przegródki wystawał przycisk długopisu. — Kaun znalazł w laboratorium aparat fotograficzny, którym robiliście zdjęcia podczas odczytywania pierwszej kartki. Z tekstu wynika, że podróż w czasie nie była zaplanowanym przedsięwzięciem — co stawia pod znakiem zapytania nasze dotychczasowe teorie. Ponieważ wygląda na to, że list został teraz nieodwracalnie zniszczony, Kaun najwyraźniej stracił nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie to wideo. Stephen mimowolnie odetchnął głębiej.

— A dlaczego mi pan to opowiada? — spytał potem.

— Ponieważ — powiedział Eisenhardt i pochylił się nieco do przodu, by móc mówić ciszej — pojawił się przedstawiciel Watykanu, człowiek nazwiskiem Scarfaro. Przypadkiem usłyszałem ich rozmowę. Kaun o tym nie wie. Próbuje sprzedać kościołowi katolickiemu wszystkie dotychczas znalezione artefakty — za dziesięć miliardów dolarów.

— Ach — wyrwało się Stephenowi. Dziesięć miliardów dolarów? Kaun widocznie przywykł do myślenia w takim rzędzie wielkości. A co się stanie, jeśli to oni wydobędą kamerę i nagle się z nią pojawią? — Fantastyczna liczba. Ale przecież go rozszarpią, jeśli nie znajdzie kamery.

— Nie. Mam wrażenie, że jego spekulacje wychodzą z założenia, że kościół w ogóle nie jest zainteresowany znalezieniem nagrania. Kaun chce, żeby zapłacili mu za to, że będą mogli wszystko zatuszować.

— Naprawdę pan sądzi, że kościół boi się tego wideo?

— Ależ oczywiście! — Pisarz wytrzeszczył oczy. — Czy kiedykolwiek zdarzyło się panu przeczytać książkę albo obejrzeć film o tym wszystkim, nie odczuwając przy tym rozczarowania? Dokładnie taką sytuację mamy tutaj. Po pierwsze, kościół musi obawiać się, że kaseta mogłaby ujawnić coś, co postawi pod znakiem zapytania całą dotychczasową doktrynę wiary a wraz z nią nieomylność papieża. Po drugie, i to prawdopodobnie jest nawet ważniejsze: wideo nigdy nie dorówna obrazom powstałym w wyobraźni wierzących, tym wszystkim świętym malowidłom nad małżeńskimi łożami albo kiczowatym ilustracjom w Bibliach dla dzieci. Na wideo wszystko będzie wyglądało raczej ubogo, prymitywnie i brudno, i będzie widać, że Jezus był tylko człowiekiem, jak każdy inny. Może będzie można zobaczyć, jak coś głosi i to byłoby dość interesujące, lecz nie da się tego zrozumieć, bo mało kto rozumie po aramejsku, a jeśli chodzi o dobitność jego opowieści, to jestem pewny, że pierwszy lepszy uliczny kaznodzieja robi sto razy bardziej przekonujące wrażenie. Krótko mówiąc, kościół musi obawiać się, że ludzie, ujrzawszy wreszcie prawdziwego Jezusa, pozbawieni iluzji odwrócą się od niego.

Stephen powoli skinął głową. Jego rozumowanie biegło podobnym torem.

— Co ja, mówiąc szczerze, uważałbym za bardzo zadowalający rozwój wydarzeń — powiedział. — Gdybym choć raz mógł zobaczyć, jak papież jedzie do jakiegoś rozpaczliwie przeludnionego kraju głosić swoje kazania przeciw antykoncepcji, a nikt nie przychodzi go słuchać i gdybym mógł poczytać to sobie za moją osobistą zasługę, to wiedziałbym, po co żyłem.

— Więc pan też tak uważa? — z ulgą stwierdził Eisenhardt. — No, to wspaniale. Właściwie myślałem, że będę teraz musiał bez końca przekonywać…

— Tego pan oczekiwał?

— Cóż, pan tak się zaangażował w poszukiwanie kamery, przywłaszczył sobie list…

— Ja o nim zapomniałem. Naprawdę. W pierwszej chwili oczywiście nie sądziłem, że plastykowy woreczek jest prawdziwym archeologicznym zabytkiem — odparł z westchnieniem Stephen. — To znaczy, nikt by tak nie sądził. Myślałem, że ktoś chce mi zrobić kawał. A potem uznałem, że mam do czynienia z przestępstwem. Dopiero gdy zobaczyłem w gazecie pańskie zdjęcie i uzmysłowiłem sobie, kim pan jest, wszystko ułożyło mi się w całość.

— Widział pan w gazecie moje zdjęcie?

— Tak. Tamtego wieczora, kiedy pan przyjechał. Fotografia była zrobiona chyba w samolocie.

— I wiedział pan, kim jestem?

— Słyszałem już wcześniej pana nazwisko, tak. W każdym razie wiedziałem, że jest pan pisarzem science fiction.

Eisenhardt zdziwiony pokręcił głową.

— Miło mi to słyszeć.

— W każdym razie — wrócił do tematu Stephen — uważam siebie za agnostyka, o ile nie wręcz za ateistę, i wcale nie mam dobrego zdania o kościele. Jeśli chodzi o mnie, z tej planety mogłyby zniknąć wszystkie religie.

— Dokładnie — przytaknął Eisenhardt. — Właśnie tak. To by było prawdziwe błogosławieństwo. Raptem obok ich stolika przeszedł szczupły mężczyzna w kraciastej marynarce z wciśniętą pod pachę gazetą, niosąc na tacy kawę i usiadł dwa stoliki dalej. Stephen, zaniepokojony, że nie zauważył go wcześniej, potoczył wokół badawczym spojrzeniem.

— Pyta pan, dlaczego tak mi zależy na znalezieniu kamery — oznajmił wreszcie, teraz bardziej przyciszonym głosem. — Powiem panu. Po pierwsze — dokonałem odkrycia, rozumie pan, ale nikt mnie w nic nie wtajemniczył, nie chcieli mnie tam i gdybym to tak zostawił, moje nazwisko po prostu wmieciono by pod szafę. Nie mogłem pozwolić na coś takiego, dla zasady. Po drugie, zwietrzyłem szansę, nawet, jeśli dobrze nie wiedziałem, jaką. Ale jeżeli widzę gdzieś szansę, chwytam ją, taki już jestem. Coś tam już z tego będzie, myślałem sobie, może pieniądze, może sława, a może jedno i drugie. W każdym razie ciekawa przygoda, o której będę mógł opowiadać wnukom, gdy już siwy i stary będę siedział w bujanym fotelu przy kominku.

Oczy Eisenhardta nagle straciły blask.

— Jeżeli Kaunowi uda się przeforsować jego zamiary — odpowiedział — to może nie być za dobrze z tym opowiadaniem. Może wcale nie będzie pan stary ani siwy.

— Co pan ma na myśli?

— Nie rozumie pan? — zapytał pisarz. — To, co Kaun chce sprzedać Watykanowi, to całkowite milczenie o całej tej sprawie. Ludzi uciszano już przemocą za mniejsze pieniądze niż dziesięć miliardów. Stephen w zamyśleniu patrzył na rozmówcę. Na czole pisarza wytworzyła się cieniutka warstewka kropelek potu. Ten człowiek ma naprawdę bujną fantazję. Niemal chorobliwą.

Pokręcił głową.

— John Kaun jest bezwzględnym i twardym biznesmenem. Ale nie jest mordercą.

— John Kaun może nie. — Ale?

— Ten człowiek z Rzymu, Scarfaro — tak. Jeśli dobrze zrozumiałem, jest członkiem Kongregacji Nauki Wiary.

— To mi nic nie mówi. Eisenhardt głęboko odetchnął.

— Jest to, jak powiedziałoby się dzisiaj, następczyni Świętej Rzymskiej Inkwizycji. Stephen nie mógł powstrzymać tego, że dolna szczęka opadła mu bezwładnie.

— Inkwizycji? — powtórzył zbity z tropu.

— Inkwizycji.

— To ona jeszcze istnieje?

— Organizacja nosi obecną nazwę dopiero od trzydziestu lat, ale jej zadanie jest wciąż takie samo: ochrona prawdziwej wiary — pisarz rozejrzał się niespokojnie. — To zresztą cytat z książki bardzo przyjaznej kościołowi.

Stephen Foxx kręcił głową dosyć zmieszany. Równie dobrze Eisenhardt mógłby mu powiedzieć, że właśnie przyjechał włączyć się w sprawę niejaki Krzyżowiec.

— I co ten Scarfaro chce z nami zrobić? Spalić nas wszystkich na stosie?

— Nie wiem. Ale, szczerze mówiąc, nie chciałbym tego sprawdzać na własnej osobie — spojrzał na niego poważnie, niemal jakby go zaklinał. — Panie Foxx, jeżeli pan wie, albo przynajmniej podejrzewa, gdzie jest kamera, to proszę — niech pan ją znajdzie i publicznie ujawni. Tak szybko, jak to możliwe. Stephen opadł na oparcie krzesła. Wciąż jeszcze nie wierzył w realność zagrożenia, jakie dostrzegał pisarz. Mieli w końcu do czynienia z Kościołem rzymsko-katolickim, nie z jakimś opętanym, fanatycznym ajatollahem.

— W każdej chwili możemy to ujawnić. Szkielet, instrukcja obsługi — dowody są już więcej niż oczywiste.

— Tak, ale dowody są w posiadaniu Kauna i, jeśli zechce, może w każdej chwili sprawić, by znikły — Eisenhardt pochylił się. — Mnie osobiście zależy jeszcze na tym, żebym mógł opowiadać. Opowiadanie to mój zawód i treść mojego życia. Chcę pewnego dnia móc zapisać to, co się tu dzieje. Jeśli opowie mi pan swoją część historii — to nie musi być teraz, kiedyś, gdy się to wszystko skończy, będzie jeszcze na to czas — jeśli mi pan to obieca, będę pana wspierał przeciw Kaunowi w poszukiwaniach kamery. Chyba że pan też chce ją odsprzedać Watykanowi.

Stephen krzywiąc się, pokręcił głową.

— Nie, nawet za dwadzieścia miliardów srebrników.

— Dobrze. Mogę zaoferować, że będę informował pana na bieżąco, co Kaun wie i co zamierza. Chociaż nie bardzo wiem jak, jeśli rzeczywiście podsłuchuje mój telefon.

— Może pan przychodzić tu, do biblioteki?

— Tak mi się zdaje.

— Może na wszelki wypadek powinniśmy uzgodnić jakiś szyfr — Stephen zastanowił się. — Co się może zdarzyć? Hm. Powiedzmy, że Kaun dowie się, gdzie jestem ja albo kamera. Ale co z tego, że pan wtedy do mnie zadzwoni i powie jakieś hasło, na przykład „Przepraszam, czy to konsulat?” Numer, jaki pan wybierze i tak zostanie zapisany i będzie można poznać, że dzwonił pan do mnie. Eisenhardt otworzył kołonotatnik, wyjął z niego kartkę i zaczął pisać na niej dwa numery telefonów.

— Na wszelki wypadek dam panu bezpośredni numer do mnie; pod tym numerem znajdzie mnie pan w kontenerze, w którym mieszkam. I jeszcze zapiszę panu numer pewnego dziennikarza, którego poznałem lecąc tutaj. Nazywa się Uri Liebermann. To on zrobił zdjęcie, które pan widział. Wie też, że jestem gościem na wykopaliskach i dzwoniłem już raz do niego i prosiłem, żeby sprawdził, co wiadomo o profesorze Wilfordzie. Tak, sporo się dowiedział, muszę przyznać.

— Naprawdę? — Stephen złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni koszuli.

— Wiedział pan, że dopiero po czterdziestce poszedł na studia? W młodości był żołnierzem, stacjonował w Palestynie, krótko nim odeszli stąd Brytyjczycy.

Stephen próbował wyobrazić sobie profesora jako stojącego na baczność żołnierza i uśmiechając się krzywo, potrząsnął głową, tak mało wydało mu się to prawdopodobne.

— I wtedy właśnie zakochał się w tym kraju i w ludziach, jak to się mówi, hm?

— Prawdopodobnie.


* * *

— Eliasz — powiedział Ryan, stojąc na szeroko rozstawionych nogach po kostki zanurzony w chaosie. — Chodź tu na chwilę.

Eliasz zamknął z powrotem szufladę, którą właśnie wysunął, dźwignął się i zaczął brnąć do swego komendanta. W każdym razie Ryan robił na nim właśnie takie wrażenie włosami obciętymi krótko, po wojskowemu, zawsze jednakowym kombinezonem khaki i władczym sposobem bycia. Eliasz musiał raz po raz zamrugać oczami i przypomnieć sobie, że jego służba w armii już się skończyła. Jest teraz pracownikiem ochrony, przysługuje mu urlop, miesięczna pensja, premia za nadgodziny i prawo do emerytury. Firma Kaun Enterprises zatrudniła go, nie zwerbowała.

Ale w porządku, klient nasz pan. Podszedł do żylastego Amerykanina — Ryan? Czy to nie irlandzkie imię? — i przyjrzał się przedmiotowi wyciągniętemu z jakiegoś zakamarka w regale nad łóżkiem.

Był to gruby brulion, z okładką w małe niebieskie i czerwone słonie. Dość wyświechtany. Ryan otworzył go i kartkował strony, gęsto zapisane pedantycznie drobnym charakterem pisma.

Po hebrajsku.

— To pamiętnik, prawda? — spytał Ryan, wskazując na daty podawane między zapiskami, niekiedy wyróżnione kolorowym pisakiem. Obrócił zeszyt: trzymał go do góry nogami, gdyż nie od razu zorientował się, że w hebrajskich zeszytach pisze się od tyłu ku przodowi.

— Na to wygląda, tak — przytaknął Eliasz. I co z tego? Pamiętniki to raczej babska sprawa. Więc ten Yehoshuah Menez prowadził pamiętnik, ależ z niego mięczak.

Ryan kartkował, wyraźnie niezadowolony, ku przodowi aż do ostatnich zapisanych stron.

— To data z soboty — stwierdził. — Więc tego dnia musiał tu jeszcze być. I sporo napisał: po piśmie widać, że notował pośpieszne, musiał być niespokojny. Coś wytrąciło go z równowagi — podsunął zeszyt Eliaszowi. — Co tu jest napisane?

Eliasz chwycił pamiętnik z obrzydzeniem, mniej więcej tak, jakby Ryan zażądał od niego, żeby wziął do ręki zużytą kobiecą podpaskę.

— Jak kura pazurem — poskarżył się, wpatrując w koślawe pismo. — Pisze coś o folii polietylenowej i o przenikaniu węglowodanów do papieru… Nie rozumiem ani słowa, szczerze…

— Przetłumacz to po prostu na angielski — powiedział Ryan z tak nienaturalnym spokojem, że plecy Eliasza pokryły się gęsią skórką.

Westchnął, skupił się.

Ulepszony barwnik dokonał na pierwszej kartce listu prawdziwych cudów, ale na drugą prawie w ogóle nie zadziałał. Wtedy przyszło mi do głowy, że z biegiem czasu węglowodany z polietylenowego opakowania mogły odłożyć się w papierze. Dlatego spróbowałem najpierw potraktować go tetraliną, a potem ponownie zastosować barwnik. Żałowałem przy tym, że w ogóle się za to zabrałem — wolałbym nigdy nie mieć nic wspólnego z tą całą historią.

Raptem Ryana ogarnęło podniecenie. W porównaniu z normalnym człowiekiem wciąż jeszcze wydawał się bryłą lodu, jednak ktoś, kto miał z nim do czynienia już od jakiegoś czasu, wyraźnie mógł wyczuć pewne napięcie.

— Dalej — ponaglał.

Już pierwszy fragment tekstu, wybrany przypadkiem — tłumaczył dalej Eliasz — wyjawił mi miejsce ukrycia kamery, której wszyscy tak usilnie szukają…

Загрузка...