42

— Czy mógłbym spytać, panowie — odezwał się profesor Wilford-Smith mocnym głosem, w którym pobrzmiewała stosowna dawka oburzenia — kim jesteście, czego tu chcecie i skąd przyszło wam do głowy tłuc moje okna?

Można byłoby postawić jeszcze inne pytania. Na przykład, skąd przyszło im do głowy kierować na nich broń palną. Stephen naliczył w tym krótkim momencie siedmiu napastników. Wszyscy w czarnych golfach i czarnych spodniach. Tak, jakby oni tu byli trójką ciężko uzbrojonych terrorystów, których trzeba wziąć przez zaskoczenie, czarne postacie wdarły się równocześnie przez oba tarasowe okna, najwidoczniej znali się na takich akcjach, gdyż już w następnej chwili w otwartych drzwiach pokoju stało trzech następnych, którzy musieli dostać się do domu wcześniej w o wiele mniej rzucający się w oczy sposób. Zatem byli otoczeni.

Jeden z nich, masywniejszy od pozostałych, najwyraźniej ktoś w rodzaju przywódcy, postąpił krok do przodu. Pod podeszwami wysokich, czarnych butów zatrzeszczało szkło. Miał siwe, krótko ogolone włosy i zimne, tak samo siwe oczy.

— Jeśli będziecie się zachowywać spokojnie, nic wam się nie stanie — oznajmił.

— Do diabła z tym wszystkim — gniewnie odpowiedział Wilford-Smith. — Żądam wyjaśnień!

— Niech pan nie gada głupstw — zagroził mu szorstko mężczyzna. — Nie jesteśmy w kinie. Proszę mi dać kasetę wideo, którą właśnie oglądaliście. — Wyciągnął rękę.

Profesor patrzył na niego jak na ducha. Nie poruszył się.

— Czy pan źle słyszy? — wrzasnął na niego napastnik. — Wideo!

— Przyszliście na zlecenie Watykanu. — Zdawało się, że stary archeolog nie będzie w stanie nic zrobić, nim nie zrozumie, co zaszło. Mówił bezdźwięcznym głosem, pełen złych przeczuć. — Czy nie tak? Przysyła was monsignore Scarfaro. Jak mnie tu znaleźliście? I to akurat dzisiaj. Śledziliście tych dwóch? Pilnowaliście ich przez te wszystkie lata? Podsłuchaliście naszą rozmowę? Tak. Sądzę, że tak właśnie było.

— Nas — oznajmił mężczyzna, odpychając profesora na bok — w ogóle nie ma. — Wyjął kasetę wideo z odtwarzacza i przyjrzał się jej. — I tej kasety — mówił dalej — też nie ma. — Włożył ją do kieszeni. Stephen śledził przebieg wydarzeń jak sparaliżowany. Tak, jakby znów leżał z wbitą w ramię igłą kroplówki na pryczy w ciężarówce, uniknąwszy o włos śmierci. To działo się znowu i to będzie, jak zrozumiał z krystaliczną jasnością, działo się wciąż na nowo. Tutaj, w tym pokoju i w tym momencie Jezus został ponownie ukrzyżowany. Zawsze, gdy ludzie nie podołają wyzwaniu życia nie pozostaje im nic innego, jak tylko ukrzyżować Jezusa. To również nie jest w stanie uwolnić ich od bólu, lecz to jedyna ulga, jaka im została.

Ci tutaj są jedynie najemnikami. Stephen rozejrzał się ukradkiem. Na każdego z nich kierowało lufy dwóch mężczyzn, omówili to starannie wcześniej, profesjonalnie wytrenowali. Lecz są tylko najemnikami, nierozumnymi wykonawcami. Rzymscy legioniści czy ubrani na czarno rewolwerowcy, wszystko jedno. I mają przewagę, niemożliwą do pokonania. To również zdaje się być nieuniknione i niezmienne: Zło i Ciemność zawsze mają przewagę.

Przypomniał mu się klasztor na Negew, moment, gdy opat powierzył mu największą świętość swego zakonu. Zawiódł jego zaufanie już następnego dnia, a dziś zawodzi je powtórnie. Stare proroctwo, którym kierował się mnich, myliło się.

A może jest jeszcze jakaś możliwość ratunku? Spojrzał na Eisenhardta. Pisarz śledził rozwój wydarzeń z miną, w której mieszały się strach, odraza i zdziwienie. Siedmiu mężczyzn, z tego sześciu kierowało na nich lufy swych czarnych, masywnych pistoletów. Przemocą nic się tu nie da zrobić, ale może głową, może jakaś sprytna sztuczka… coś musi wymyślić i to szybko! Zawsze przecież wpadał na jakiś pomysł. Przez całe życie udawało mu się wymyślić jakąś sztuczkę, zawsze miał na podorędziu jakiś trik, jeszcze jedną strzałę w kołczanie, znał drogę o jeden zakręt dalej niż inni i w ten sposób zdobywał to, co chciał zdobyć.

A teraz nic nie przychodziło mu do głowy. Nerwy były głuche i martwe, mózg jakby wysechł. To, co zobaczył, jeszcze się w nim kłębiło, płonęło ogniem, wrzało. Bulgotało. To wideo powinien zobaczyć cały świat, obiecał to staremu kapłanowi, lecz nie zdoła dotrzymać obietnicy.

— Nie wolno wam tego robić! — usłyszał nagle własny głos. Mężczyzna zwrócił ku niemu wzrok, gdy powtarzał: — Nie wolno panu tego robić.

— Słucham? — zapytał.

— Pan nie wie, jakie znaczenie ma to wideo — zaklinał go Stephen. Serce waliło jak oszalałe. Tak czy inaczej udało mu się sprawić, że napastnik zatrzymał się, cofnął, słuchał. Może jest jeszcze jakaś szansa. Może właśnie ten moment podarował mu los, by ostatecznie wszystko jeszcze naprawić. — Proszę, obejrzyjcie najpierw film. Jest przeznaczony dla wszystkich ludzi. Nie może im pan tego odebrać albo będzie pan niewyobrażalnie… winny!

Człowiek o szarych, martwych oczach, przypominających szklane kulki, spojrzał na niego. Udało mu się do niego trafić? Pewnym rzeczom po prostu nie wolno się zdarzyć i to była jedna z nich. Raz już zawiódł, gdy stracił kamerę. Nie wolno mu zawieść jeszcze raz. Jeśli uda mu się uratować choć to nagranie, wtedy klęska nie będzie tak dotkliwa.

— Wiem, co oznacza to wideo — powiedział w końcu mężczyzna. — Proszę mi wierzyć, wiem lepiej niż wy wszyscy.

Po czym dał znak swoim ludziom i w następnym momencie wszyscy znikli jak zjawy. Po suchych liściach zaszeleściły kroki, w oddali zapalono silnik, potem wróciły kruki, wylądowały na trawniku przed potłuczonymi oknami, obserwując wszystko ciemnymi oczami.

Szok jakby zatrzymał czas. Przez chwilę było tak cicho jak po eksplozji i nikt nie ważył się oddychać. W końcu profesor wstał ociężale, poczłapał do okien i zaczął przyglądać się szkodom.

— Oba okna — mruknął i niezdecydowanie próbował przesunąć butem niektóre kawałki szkła. — Jakby jedno nie wystarczyło. Taka przesada. — Wyszedł krok na zewnątrz do ogrodu, ostrożnie, by nie skaleczyć się o sterczące odłamki i sceptycznie spojrzał w niebo. — Do tego dziś na pewno będzie padać. Skandal, ot co.

Wrócił do środka, kręcąc głową przyjrzał się bałaganowi połamanego drewna i rozbitego szkła.

— Dziś już nie załatwię żadnego rzemieślnika. Muszę inaczej zasłonić okna. Może folią plastykową. Tak, to powinno się udać.

Eisenhardt przycupnął na swym krześle, wciskając kark między ramiona i nieufnym wzrokiem obserwował archeologa.

— Czy ktoś mógłby mi powiedzieć — odezwał się wreszcie — co to wszystko właściwie ma znaczyć?

— Mają wideo — Stephen usłyszał swój bezdźwięczny głos. Brzmiał bardziej jak osłupiały szept. Wilford-Smith spojrzał na niego spod krzaczastych, białych brwi.

— Pamięta pan człowieka o nazwisku Scarfaro, panie Eisenhardt? Pan pamięta, Stephen. Scarfaro przyjechał kiedyś do naszego obozu na wykopaliskach Bet Hamesh, żeby porozmawiać z Kaunem.

— Tak — zgodził się pisarz. — Pamiętam. Przyjechał z Rzymu. Inkwizytor, czy coś w tym rodzaju.

— Scarfaro jest jakby agentem Watykanu od mokrej roboty. To on zniszczył kamerę i zabrał resztki. On także przysłał tych ludzi.

— Ale czemu akurat teraz? — wyrwało się Stephenowi.

— Dlaczego akurat dzisiaj i tutaj?

Profesor obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.

— Obawiam się, że to pan skierował ich uwagę na mnie. — Ja?

— To pan znalazł kamerę. Scarfaro to wiedział, pamięta pan? Z pewnością kazał pana obserwować. Pan Eisenhardt widocznie nie wydawał im się ważny, ja do dzisiejszego dnia z pewnością też nie, inaczej dawno by już tu byli. Musieli śledzić pana, Stephen, podsłuchiwać i potem natychmiast wkroczyli. Stephen słuchał ze skamieniałą twarzą. Intensywnie szukał w pamięci, lecz nic nie znajdował. Nikt go nigdy nie śledził, żadnych podejrzanych telefonów, żadnych włamań do mieszkania, żadnych stuków w przewodzie telefonicznym. O ile rzeczywiście był obserwowany, to nic nie zauważył.

Lecz powinien był się z tym liczyć. Niewybaczalne, że nawet o tym nie pomyślał.

— Ależ, profesorze! — Eisenhardt kręcił głową. — Co to ma znaczyć? Czy poważnie chce pan nam wmówić, że ktoś szukał tego wideo?

— Słucham? — Wilford-Smith pytająco uniósł brwi.

— Kto miałby chcieć tej szmiry? Watykan? Pęknę ze śmiechu. Tym całym przedstawieniem chce pan z nas zrobić głupków. Tak, jak zrobił pan już w Izraelu, a przedtem pewnie oszukał pan Johna Kauna. Stephen patrzył na pisarza osłupiały.

— Peter? Co pan mówi? Przecież widział pan to wideo!

— No właśnie! W życiu nie widziałem jeszcze takiego dyletanckiego, anemicznego przedstawienia. Profesor próbuje wmówić nam, że to wideo z przeszłości? Kpina, mówię wam. Po prostu kpina.

— Jak może pan mówić coś takiego? — zdziwił się Stephen. — Widział pan tego mężczyznę, jak chodził, jak mówił… Któż by to miał być, jak nie prawdziwy, historyczny Jezus?

— To miałby być Jezus? Nigdy w życiu. To już prędzej jestem tureckim świętym.

Stephen chciał jeszcze coś odpowiedzieć, lecz zamilkł skonsternowany. Nie rozumiał, co się tu działo. Poszukał wzrokiem profesora.

— Profesorze, co to może znaczyć? Tak, jakbyśmy widzieli dwa różne filmy. Kątem oka dostrzegł, że niemiecki pisarz niechętnie kręci głową. Profesor skrzyżował ręce za plecami i powoli przytaknął.

— Tak, pewnie tak właśnie było. Spotkałem się już z czymś takim niejeden raz. Są ludzie, którzy tym, co widać na wideo, są tak głęboko poruszeni, jak sobie nigdy wcześniej nawet nie mogli wyobrazić — i inni, na których nie robi ono absolutnie żadnego wrażenia. Ja sam na szczęście zaliczam się do tej pierwszej kategorii i pan, Stephen, również, jak mi się zdaje. Jednakże obawiam się, że pan Eisenhardt nie.

— Czy to znaczy, że oprócz pana i nas jeszcze inni widzieli to wideo?

— Tak. Wielu.

— A teraz to się skończy?

Eisenhardt podniósł się, pochylił w przód.

— Stephen, czy pan nie widzi, co tu jest grane? To wszystko to potężny szwindel. Tu ma powstać legenda, a pan posłuży jako narzędzie. Profesor Wilford-Smith należy do pewnej sekty, która w Barnford ma swoją główną siedzibę. Nie wiem dokładnie, jaki przyświeca mu cel, ale wydaje mi się, że mamy tu właśnie drugie wydanie tego, co wymyślili mormoni. Zna pan ich mitologię? Ich założyciel nazywał się Joseph Smith i powiada się o nim, że objawił mu się anioł, który dał mu księgę spisaną na złotych tablicach i przykazał przetłumaczyć tekst na angielski, gdyż tę złotą księgę musiał znów zabrać z powrotem. Powstała z tego Księga Mormona, podstawa ich religii. Ale dziś czegoś takiego nie da się już ludziom wmówić. Dziś to musi być wideo, podróżnik w czasie, wszystkie te ikony, które dzisiaj są w modzie.

Stephen słuchał argumentów pisarza, tak przecież logicznych i brzmiących tak prawdopodobnie, jednak w jego świadomości trafiały one na barierę, wznoszącą się w jego wnętrzu, odkąd zobaczył film, i odbijały się od tej bariery. W jego sercu żarzyło się coś, co było silniejsze od wszelkich argumentów.

— Peter, ja widziałem tego człowieka. Obojętne, co pan mówi i obojętne, kim on jest, on mnie przemienił. Dokładnie tak, jak powiedział ten stary mnich z Negew.

— Ale to żaden dowód! Jeśli jeden i ten sam film jednego przekonuje, a drugiego nie, to działanie to nie może mieć źródła w filmie, lecz tylko i jedynie w tym, kto patrzy. Nie rozumie pan tego?

— Oczywiście. Eisenhardt pokręcił głową.

— Że też wcześniej na to nie wpadliśmy. Mogliśmy przewidzieć, co się wydarzy. Oczywiście, że ten niby-oryginał musiał zniknąć, bo inaczej ktoś mógłby stwierdzić, że wcale nie ma dwóch tysięcy lat, ale tylko, czy ja wiem, popracowano nad nim piaskarką albo wyprano go w pralce. A kto bardziej nadaje się, żeby przypisać mu rolę złego niż naturalny wróg wszystkich chrześcijańskich sekt i odłamów, kościół rzymsko-katolicki? Takie coś spaja członków sekty. Na takich legendach można wznosić imperia. Zapadło milczenie. Stephen patrzył to na jednego, to na drugiego. Eisenhardt siedział na krześle, z kamienną twarzą. Miał swoją prawdę. Profesor stał spokojnie między przewróconymi regałami i okruchami szkła, jakby zupełnie nie zrozumiał, o co pomawia go pisarz. To, co wyglądało na początek zagorzałej kłótni, rozeszło się po kościach. Każdy miał swoją własną prawdę. W takich warunkach kłótnia była niemożliwa.

— Dobrze — orzekł w końcu Eisenhardt i wstał. — Jakkolwiek by było, to mnie już nie interesuje. Stephen, chciałbym jak najszybciej polecieć do domu. Czeka na mnie praca.

Stephen również się podniósł.

— Tak, oczywiście.

— Zaczekam w samochodzie. Profesorze? Żegnam. — Krótko skinął głową staruszkowi i wyszedł. Słychać było, jak bierze z wieszaka kurtkę, potem trzasnęły drzwi wejściowe. W tym dźwięku zabrzmiały gniew i rozczarowanie. Rozbrzmiewały nawet w krokach.

Stephen i Wilford-Smith spojrzeli po sobie. Znienacka pojawiła się między nimi nieoczekiwana bliskość, do jakiej nie nawykli.

— Cóż — stwierdził Stephen i wyciągnął rękę do siwowłosego, starego mężczyzny. — Nie chcę kazać mu na siebie czekać.

— Tak. Na pewno obiecywał sobie coś innego po tej podróży.

— Przykro mi za to, co się stało. Gdybym nie przyjechał, wideo pewnie by jeszcze istniało.

— Ono przecież wciąż istnieje.

— Tak, jasne, tylko że teraz ma je Watykan — zgodził się Stephen. — Jeśli go nie zniszczą, to z pewnością zamkną na zawsze.

Profesor poszedł za biurko, ostrożnie, gdyż tu i ówdzie trzeszczało jeszcze pod podeszwami szkło.

— Kaseta jest stracona, tak — powiedział. — Szkoda. Ale nagranie nie przepadło. — Otworzył szufladę i wyjął z niej dwie zwykłe kasety VHS. — Naturalnie zrobiliśmy kopie. Kopie we wszystkich dostępnych formatach wideo — VHS, Super-VHS, BetaCam, Hi-8 Digital, MR i tak dalej. Proszę nie zapominać, że nagranie z Jezusem wykonano w zapisie cyfrowym. To znaczy, że kopia jest równie dobra jak oryginał i można je kopiować dowolną liczbę razy, nie tracąc nic na jakości.

Podał Stephenowi jedną z kaset.

— My? — spytał zbity z tropu Stephen. — Kto to jest — my?

— Przyjaciele — odpowiedział krótko profesor. — Tylko na wypadek, że również w tym pokoju ukryty jest podsłuch i ktoś nas słucha, mówię panu to, czego zapewne pan sam się domyśla: Kopie są rozproszone po całym świecie, są ich tysiące. To efekt śniegowej kuli — jeden przekazuje garść kaset przyjaciołom, oni znów kopiują i podają następnym i tak dalej. Lawina. Scarfaro nie zdoła wytrzebić jej ze świata. To niemożliwe. Obojętne, ile by kopii znalazł i zniszczył, nigdy nie będzie mógł być pewny, że odszukał już wszystkie.

Stephen wpatrywał się w kasetę w swej dłoni. Była to całkiem normalna kaseta wideo, taka jak te, które kupował za kilka dolarów w sklepie, żeby nagrać z telewizji film. Miała małą naklejkę, na której napisano po prostu Wideo z Jezusem.

Zdawało mu się, że śni. Pójdzie do domu, włoży tę kasetę do swego magnetowidu, do tego samego urządzenia, którego używał, gdy chciał obejrzeć odcinek Star Trek albo kreskówkę z królikiem Bugsem, i zobaczy na ekranie swojego telewizora Jezusa.

— Proszę wziąć drugą dla Eisenhardta — powiedział Wilford-Smith i podał mu jeszcze jedną kasetę. — Na pamiątkę.

Загрузка...