Poniżej podano szczegółowe opracowanie stratygraficzne. Elementy stratygraficzne, jak warstwy i wkopy, opatrzono cyframi, pozostałości obiektów budowlanych literami, umieszczonymi w odpowiednich punktach przekroju stratygraficznego. Rozmieszczenie stratygraficzne artefaktów ceramicznych z rozdz. 111-9 patrz rozdz. XII.
Do numerowania i opracowania systemu stratygraficznego zastosowano metodę zaproponowaną przez HARRISA (HARRIS 1979, 81-91, porównaj także FRANKEN 1984, 86-90). W niektórych miejscach, celem uproszczenia, przydzielono jeden numer całej grupie nagromadzonych warstw.
Stanowisko linii El Al z przyczyn bezpieczeństwa umieszczono w osobnym korytarzu z boku hali głównej. Eisenhardt dotarł do niego niemal w ostatniej minucie i, czując się raczej nieswojo, stał teraz w grupie hałaśliwych ludzi, jakich do tej pory widywał tylko w wieczornych wiadomościach. Ortodoksyjni Żydzi z długimi pejsami, ubrani na czarno, stali obok gapiących się obojętnie przed siebie Palestyńczyków, odzianych w nieomylnie rozpoznawane chusty spopularyzowane przez Jasera Arafata. Ignorowali się wzajemnie, na ile było to możliwe. Kobiety, skromnie osłonięte długimi płaszczami i chustami, czekały w jednej kolejce z całkiem podobnie ubranymi mnichami z zakonu franciszkanów. Pośród nich, nie rzucając się w oczy, cierpliwie stali zwyczajni mężczyźni i kobiety, w różnym wieku i różnego stanu, wyglądające na babcie damy i szarmanccy starsi panowie, mimo wczesnej pory i zachmurzonego nieba nad Frankfurtem przewidująco przystrojeni w białe słomkowe kapelusze, bladzi, krępi mężczyźni w połyskujących tłusto garniturach z plastikowymi reklamówkami w rękach, rozmawiający cicho w języku, który w uszach Eisenhardta brzmiał jak rosyjski. Kolejka posuwała się bardzo powoli.
— Po co pan jedzie do Izraela? — zapytała funkcjonariuszka izraelskich służb bezpieczeństwa, olbrzymia kobieta, lustrując go przy tym wzrokiem tak nieufnie, jakby podejrzewała go o kryminalne zamiary.
— W sprawach, hm, zawodowych. — Dlaczego to pytanie tak go zdenerwowało? Wyjął z torby faks z Nowego Jorku. — Mam zlecenie na konsultacje.
Dokładnie przestudiowała faks. Tutaj nie wyglądało to na formalność, do spraw bezpieczeństwa podchodzono naprawdę poważnie. Z taką kontrolą nie spotkał się nigdy przy wcześniejszych lotach. Raczej opóźnią lot niż powierzchownie potraktują niejasności, niewątpliwie mają ku temu powody. Eisenhardt przypomniał sobie rozmaite doniesienia o porwaniach samolotów, słuchał ich przeważnie mimochodem. Tak. Mają wiele powodów.
No, nieźle wpadł. Powtórnie przeczytała faks, całą czterostronicową umowę napisaną w większej części prawniczym angielskim, nie patrząc na niego wzięła słuchawkę telefonu i wybrała numer, rozmawiała z kimś gardłowym językiem, z pewnością musiał to być hebrajski. W końcu oddała mu papier i skinęła głową, szybko naskrobała podpis na formularzu i pozwoliła przejść.
— W porządku — powiedziała i natychmiast skierowała swą skoncentrowaną nieufność na następnego w kolejce, teraz jego traktując jak potencjalnego terrorystę, póki nie udowodni, że nim nie jest. Dlaczego pan jedzie do Izraela? Piekielnie dobre pytanie. On, niezbyt znany pisarz! Jako doradca dysponującego milionami medialnego potentata! Oszalał. Wysoce wątpliwe. Prawdziwą przyczyną, nagle stało się to dla niego jasne, są zaległości w płaceniu rat za dom. Powstałe, gdyż nie zapłaciło mu wydawnictwo, pośrednio będące własnością człowieka, który go zaangażował.
Siedziała tam, gdzie zawsze chciał ją zobaczyć: na krawędzi jego polowego łóżka. Mimo to czuł się idiotycznie, bo to on był półnagi, a ona ubrana.
Stephen brał prysznic. Natryski z trudnością zasługiwały na swoją nazwę — z imponujących baterii słabo kapała woda. W obozie wszyscy stale uskarżali się na prysznice, nie będące w stanie spłukać wszechobecnego pyłu. Wszyscy też dobrze wiedzieli, że skargi te nie mają sensu, bo natryski nie zmienią się do końca wykopalisk. Stephen poradził sobie za pomocą prostej sztuczki, którą podpatrzył u specjalistów od nawadniania w Afryce: pozbywał się praktycznie całego kurzu, używając zwykłej gąbki. Ze swojego pomysłu nie robił tajemnicy, lecz, o ile się zorientował, większość i tak wolała narzekać.
— Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam, który na wykopaliskach ma przy sobie marynarkę — stwierdziła Judith.
— Mam jeszcze mnóstwo innych niezwykłych cech — odpowiedział Stephen, zajęty jeszcze wycieraniem do sucha włosów i doprowadzaniem ich do porządku za pomocą wielkiego grzebienia. Przyjemnie było mieć za sobą dzień pracy i szykować na nieźle zapowiadający się wieczór. Wysiłek fizyczny dobrze mu robił, był w niezłej formie i czuł się wygodnie w swoim ciele.
Kopacze mieszkali w dosyć obszernych namiotach z białego żeglarskiego płótna, wyglądających tak, jakby były demobilem po afrykańskiej ofensywie brytyjskiej armii. Może zresztą naprawdę tak było. W większości namiotów mieszkały po dwie osoby, Stephenowi udało się jednak doprowadzić do przyznania mu pojedynczego lokum — rozpuścił plotki, że w nocy okropnie chrapie i lunatykuje, do tego wracając do łóżka często się myli — nikt nie chciał ryzykować. Dzięki temu starczyło mu miejsca, żeby poza stołem i krzesłem zmieścić w namiocie jeszcze stojak do wieszania ubrań i duże lustro.
— Kiedyś i tak się dowiem — powtórzyła co najmniej piąty raz. Wciąż miała na myśli artefakt, znaleziony tego dnia właśnie przez niego i będący, na to wyglądało, przyczyną całego zamieszania.
— Dowiesz się dziś wieczorem — powiedział Stephen i wskoczył w spodnie. Judith przyglądała mu się niewzruszona. Wcześniej po prostu weszła do namiotu, mimo że stał w samych slipkach, usiadła na łóżku i zaczęła mu wiercić dziurę w brzuchu na temat znaleziska. — To długa historia. Gdybym opowiedział ją tobie teraz, musiałbym wieczorem opowiadać Yehoshui jeszcze raz, a dwa razy to dla mnie za dużo.
— Chcesz tylko wzmocnić efekt.
— Jasne. To też. Kiedy przyjedzie twój brat?
— Za pół godziny.
Była w niej jakaś szorstkość. Przyczyna tkwiła może w fakcie, że ze swego dwudziestoletniego życia zdążyła już dwa lata spędzić w izraelskiej armii. Stephena przebiegł dreszcz zgrozy, gdy dowiedział się, że to długonogie, rasowe stworzenie potrafiło kierować wozem opancerzonym, brało udział w walkach zbrojnych podczas Intifady, do tego potrafiła z zawiązanymi oczami złożyć rozebrany karabin maszynowy w czasie krótszym od jednej minuty. On wojsko znał tylko z filmów.
— Może jednak pojedziemy moim samochodem? I spotkamy się z nim w Tel Awiwie? — Ruchem głowy wskazał leżący na stole telefon komórkowy.
— Już go nie złapiesz. Stoi w jerozolimskim korku.
— Więc dobrze. — Obciągnął koszulę, swoją ulubioną koszulę z tkaniny będącej mieszanką lnu, bawełny i rozmaitych sztucznych włókien, którą zabierał na wszystkie ekspedycje. Noszona osobno wyglądała swobodnie, założona pod marynarkę robiła się elegancka, i w razie potrzeby można było ją wyprać w zimnej wodzie z mydłem, a i tak zawsze wydawała się biała. Pochodziła z małego ekskluzywnego sklepiku w Nowym Jorku, poleconego mu kiedyś przez kogoś z Explorer’s Society, człowieka, który dobiegał teraz osiemdziesiątki i przy każdej sposobności opowiadał, jak w młodości objechał świat na rowerze.
Potem narzucił marynarkę. Jeszcze jedna część garderoby, której znalezienie zajęło mu sporo czasu. Była lekka, dawała ochłodę w upalnych okolicach, zaś grzała w chłodnych, nie gniotła się nawet ciasno upchnięta w bagażu, i kolorystycznie pasowała niemal do wszystkiego. Oczywiście, nie była całkiem tania, lecz miał zasadę, by nigdy nie podróżować bez możliwości ubrania się ze smakiem i businesslike. W swoim marynarskim worku w rustykalnym stylu miał nawet kilka krawatów; Judith ich jeszcze nie widziała, inaczej na pewno naśmiewałaby się także i z nich. Ale doświadczenie mówiło mu, że nic tak nie dodaje pewności siebie jak świadomość, że jest się odpowiednio ubranym. W kontaktach z ludźmi posiadanie krawata może mieć równie decydujące znaczenie, jak rewolwer w konfrontacji z tygrysem. Judith wstała i podeszła do wejścia do namiotu. Gdy odsunęła na bok plandekę, w poprzek wnętrza na polowe łóżko i pokrytą pyłem podłogę z udeptanej ziemi padł szeroki, ciepły promień światła.
— Przyjechała taksówka, zdaje się.
— Mhm — mruknął Stephen, wiążąc buty. W tym otoczeniu naturalnie nigdy nie były całkiem czyste. No, i powinien kiedyś znów tu posprzątać, kątem oka widział leżącą wciąż pod łóżkiem skrzynkę na artefakty, której używał poprzedniego dnia, płaską, prostokątną kasetkę z żelaznej blachy z dzieloną składaną pokrywą, do takich skrzynek w czasie pracy na wykopaliskach sypało się zdjętą z wierzchu ziemię, żeby ją potem dokładnie przesiać przez sito. Zdarzało się, że dopiero przy przesiewaniu znajdowano przeoczone w miejscu kopania niewielkie, lecz ważne elementy — pojedyncze zęby, małe kostki, fragmenty biżuterii.
To jednak musiało poczekać do jutra. Włożył do kieszeni portfel, telefon komórkowy i sprawdził, czy ma przy sobie dość drobnych.
— A jednak wygląda na to, że chcą kręcić film — stwierdziła Judith. — To przecież kamera filmowa, prawda?
— Co? — Stephen stanął za nią, spojrzał jej przez ramię i z rozkoszą poczuł ciepło jej policzka, oddalonego zaledwie o centymetr od jego twarzy. Pachniała podniecająco, choć nie potrafiłby powiedzieć, jaki to zapach.
— Tam na trójnogu. Przed namiotem.
Stephen przyjrzał się wskazanemu przedmiotowi. To była rzeczywiście kamera, jakich używano do produkcji filmów fabularnych. Dwóch ludzi Kauna było zajętych przykręcaniem jej do stabilnego statywu.
— Ciekawe — powiedział.
— A nie mówiłam, że chcą kręcić film? Stephen powoli potrząsnął głową.
— Nie wierzę. Nie mogę uwierzyć, że Johngis Khan przyjechałby tu, gdyby chodziło tylko o nakręcenie filmu o archeologicznych wykopaliskach.
Sam zaczynał coraz bardziej wątpić czy wie, co tu się dzieje. Gdy spoglądał na leżący naprzeciw sektor czternasty, na pięć czerwono połyskujących w wieczornym słońcu kontenerów mieszkalnych i tłoczących się tam ludzi w kombinezonach ze znakiem N.E.W., o twarzach osobliwie pozbawionych wyrazu, miał uczucie, że go z czegoś wyłączono, wypchnięto poza margines wydarzeń. To, co działo się naprzeciw, wyglądało prawie jak scena z filmu opowiadającego o dokonaniu jakiegoś epokowego odkrycia — znalezieniu istoty pozaziemskiej, człowieka pierwotnego — wtedy „naukowcy” zjawiali się jak szarańcza, wszystko ryglowali, budowali ogrodzenia i zadaszenia, i wszędzie ustawiali aparaturę pomiarową.
Jeszcze raz przebiegł myślą przez wydarzenia, które rozegrały się na jego oczach. Wczorajszy dzień. Znalezisko. Jego własne wytłumaczenie. Kiedy teraz się nad tym zastanawiał, nie było to już dla niego takie jasne. Coś tu się nie zgadza. To, co się dzieje, nie pasuje do jego teorii. Może to całkiem dobrze, że dziś wieczorem jeszcze raz to przemyśli, opowiadając wszystko Judith i jej bratu. Sąsiad w samolocie rozpoznał go, gdy lecieli nad Alpami.
— Przepraszam, ale czy nie jest pan czasem pisarzem, Peterem Eisenhardtem? — powiedział owo rozkoszne zdanie, które w uszach wszystkich niezbyt znanych pisarzy brzmi cudownie jak imiona własnych dzieci.
— Tak — potwierdził Peter Eisenhardt — to ja.
— Czytałem kilka pańskich książek — powiedział mężczyzna i wymienił tytuły dwóch powieści, obie niestety napisane przez innych autorów.
— Bardzo mi się podobały, naprawdę. Eisenhardt uśmiechnął się boleśnie.
— Miło słyszeć.
Mężczyzna przedstawił się jako Uri Liebermann, dziennikarz, niemiecki korespondent kilku izraelskich gazet. Mieszka w Bonn, ale raz na miesiąc jeździ do domu zobaczyć się z żoną i dziećmi, nie dającymi się przekonać do wyjazdu za granicę.
— A pan, po co pan jedzie do Izraela? — dopytywał się. — Ma pan tam spotkania autorskie? Czy na wakacje?
Peter Eisenhardt zaprzeczył. Nie, to nie są spotkania autorskie, a na wakacje nie jechałby bez rodziny.
— Ach — wywnioskował żywotny korespondent, na oko lekko po czterdziestce, próbujący zrekompensować coraz wyższe czoło charakterystycznym, wręcz pruskim wąsikiem na górnej wardze — zatem przygotowuje pan następną książkę?
— Mniej więcej — dał za wygraną Eisenhardt.
— Czy to znaczy, że akcja następnej powieści rozgrywa się w Izraelu?
— To możliwe. — Oczywiście, gruby notatnik był pierwszą rzeczą, jaką spakował, jak zawsze, gdy udawał się w podróż. Był w jego mózgu taki obszar, jakby niezależny od niego, który bezustannie czujnie rozglądał się w poszukiwaniu niezwykłych miejsc, nieznanych zwrotów, ciekawych ludzi i zdarzeń, i domagał się zapisywania tych obserwacji na papierze, by potem użyć ich w powieściach. Dlatego nie można było wykluczyć takiej ewentualności.
— Wspaniale, wspaniale — ucieszył się dziennikarz i zaczął grzebać w swoim podręcznym bagażu. — Proszę powiedzieć, mogę zrobić panu zdjęcie? Chciałbym zamieścić niewielką wiadomość w jednej z gazet, dla których pracuję; coś w stylu: „znany niemiecki pisarz Peter Eisenhardt podróżuje obecnie po Izraelu”. Myślę, to znaczy, to przecież dla pana też korzystne?
— Proszę bardzo.
W ten sposób Peter Eisenhardt zgodził się na zrobienie sobie zdjęcia, następnie uśmiechnął się tak zniewalająco, jak tylko potrafił i po trzecim błysku Uri Liebermann wreszcie był zadowolony. Z dumą zademonstrował aparat, nowiuteńki model z płaskim ekranikiem na tylnej ściance, na którym można było zobaczyć zrobione zdjęcie w prawie oryginalnej wielkości, nim zostało zapisane na dysku optycznym w aparacie.
— W pełni cyfrowy — wyjaśnił. — A widzi pan tu, z boku? Tutaj wtyka się kabel i można przerzucić zdjęcia prosto na zwykłego PC-ta. To fantastyczne, co dziś jest możliwe, prawda? A najlepsze dopiero panu pokażę.
Wyjął płaskie urządzenie, przypominające telefon komórkowy, jednak ku zaskoczeniu Eisenhardta otwarł je jak książkę wzdłuż dłuższej krawędzi i trzymał teraz w dłoni komputer, malutki, ale kompletny: z drobniutkimi klawiszami i wąskim ekranem ciekłokrystalicznym.
— Teraz musimy stać się malutcy i niepozorni, bo niezbyt tu lubią, kiedy włącza się w samolocie te gadżety. Ale po prostu muszę to panu pokazać. Napiszę tu moją notatkę, wprawdzie trochę to niewygodne, ale nie jest tak źle — palce jakby mi schudły, odkąd mam ten drobiazg, niezwykłe, prawda? Więc piszemy — „Znany niemiecki powieściopisarz odwiedza Izrael”. To tytuł. Teraz trochę blabla; na moje oko nie upchnę więcej niż dziesięć do dwunastu — linijek, ale razem ze zdjęciem… — wydawało się, że oblicza już w myślach honorarium. W skupieniu wystukał krótki tekst; Eisenhardt zerkał mu przez ramię, ale dziennikarz używał hebrajskiego edytora tekstu, więc nie był w stanie nic przeczytać. Wyglądało na to, że Liebermann doskonale opanował pisanie liter hebrajskiego alfabetu na łacińskiej klawiaturze, pisarz zafascynowany obserwował rosnące od prawej ku lewej linijki tekstu, odwrotnie, niż był przyzwyczajony.
— Tak — powiedział w końcu. — Teraz; dołączymy zdjęcie… — Z torby na ramię, w której najwidoczniej miał wszystko, wyjął niewielki kabelek, podłączył go do aparatu fotograficznego, wcisnął na nim parę przycisków, potem kilka klawiszy na swoim telefonokomputerze, poczekał moment i zadowolony wyjął kabel. — Gotowe. Normalnie mógłbym to teraz od ręki wysłać, prosto na komputer w redakcji, ale z samolotu oczywiście nie mogę; jeszcze byśmy spadli albo przez pomyłkę wylądowali w Libii, ha ha! Pójdę spytać stewardessy, czy mogę użyć telefonu pokładowego, przeważnie nie robią z tym problemu. Na razie…
Eisenhardt osłupiały patrzył za nim, jak trzymając w dłoni inny kabel oraz swojego PC-ta maszeruje na przód samolotu i za zasłoną pokładowej kuchenki zaczyna przekonywać jedną ze stewardess. Potem oboje znikli i przez jakiś czas nic się nie działo.
Eisenhardt wyjrzał przez okienko. Przesuwały się za nim strzępy chmur. Tam w dole, czy to Toskania?
Czy dopiero dolina Padu? Zielono-brązowa mozaika pól, między nimi, niczym pajęcza sieć, plątanina ulic i szos. I migocące ciemno morze.
Uri Liebermann wrócił, szczerząc zęby.
— No, nie mówiłem? Udało się. Jeśli dopisze nam szczęście, zaraz po wylądowaniu zobaczy pan swoje zdjęcie w gazecie… Nie, przesadzam. Będzie w wieczornym wydaniu. Kiedy przyjedzie pan do hotelu, niech pan tam przejrzy hebrajskie gazety.
— Pan żartuje.
— Ależ skąd, poważnie! W porządku, normalnie nie spieszyłbym się z taką wiadomością. Jasne. Ale kiedy jest jakieś dramatyczne wydarzenie, na przykład jakiś minister w Bonn wyrazi się źle o Izraelu — piszę wtedy od razu na mojej małej magicznej skrzyneczce, wciskam guzik i przy optymalnym układzie cztery godziny później gazeta z moim doniesieniem leży już w kioskach w Izraelu.
— Po czterech godzinach?
— Czterech. Do tego mówimy tutaj o całkiem normalnej informacji. Kiedy dzieje się coś naprawdę ważnego, odbywa się to jeszcze szybciej.
— Niesamowite. — Eisenhardt był naprawdę pod wrażeniem.
— Niech się pan sam przekona.
— Na pewno. Nawet jeśli całe to zamieszanie wydaje mi się, prawdę mówiąc, mocno przesadzone. Liebermann zaśmiał się.
— Witamy w Izraelu! Może mi pan wierzyć, Izraelczycy są kompletnie meshuga w kwestii wiadomości. Bez przerwy słuchają radia, codziennie wieczorem oglądają dzienniki w telewizji, najczęściej jeszcze i w jordańskiej, egipskiej i syryjskiej, do tego trzy razy dziennie czytają gazetę. I to nie tylko Żydzi, Palestyńczycy dokładnie tak samo. Rozmawiają stale o złych wiadomościach, podniecają się nimi, nieraz dostają od tego wręcz zawału serca. To prawdziwe maniactwo; nie może pan sobie wyobrazić. To właśnie Izrael!
A więc to jest Izrael. Lotnisko Davida Ben-Guriona na pierwszy rzut oka wyglądało jak każde inne lotnisko na wybrzeżu Morza Śródziemnego: duże, zalane jasnym światłem, gorące i zatłoczone. Na drugi rzut oka Eisenhardt zauważył napisy, wszystkie w trzech językach, po hebrajsku, angielsku i arabsku, oraz żołnierzy, wszędzie było ich pełno, trzymających ręce w gotowości na przewieszonych przez ramię pistoletach maszynowych. Liebermann gdzieś zniknął i Eisenhardt pozwolił się unieść strumieniowi ludzi, poprzez szarpiące nerwy szczegółowe kontrole, które w jego walizie pozostawiły absolutny chaos, wreszcie na zewnątrz hali lotniskowej, pod bezchmurne niebo Tel Awiwu. Za odgradzającymi siatkami cisnęli się ludzie, studiujący każdą twarz w pełnym napięcia oczekiwaniu. Czasem rozlegały się okrzyki, wtedy oczekujący i przybysze padali sobie w ramiona nad drutem siatki, słychać było Shalom albo Salam alejkum, śmiechy i szlochy. Eisenhardt czuł się nieco zagubiony. Wreszcie zauważył tekturowy szyld trzymany nad głowami oczekujących przez kogoś stojącego z tyłu, było na nim jego nazwisko, choć pozbawione kończącego je dt: tylko Eisenhart. Podszedł tam. Człowiek trzymający tablicę był pomarszczonym staruszkiem, ubranym w znoszone szare spodnie o kroju modnym w latach 60., do tego w niewymownie szkaradną kolorową koszulę z rzucającymi się w oczy plamami potu pod pachami.
Gdy Eisenhardt się przedstawił, człowiek ten skinął głową, nie przejawiając specjalnego zainteresowania, wymamrotał swoje nazwisko, niezrozumiale dla pisarza, po czym wyjaśnił, że polecono mu przywieźć gościa do Mister Kauna. Jego niemiecki miał twardy akcent o wschodnioeuropejskim brzmieniu.
Eisenhardt poszedł za nim przez lotniskowy parking do taksówki. Na desce rozdzielczej zauważył naklejkę z polską flagą.
— Pan przyjechał z Polski? — spytał Eisenhardt, gdy krążyli szerokimi drogami przez pustynny krajobraz, pozostawiając za sobą lotnisko.
— Tak. Z Krakowa. Ale już dawno.
— Mówi pan dobrze po niemiecku.
Oblicze taksówkarza pozostało niewzruszone.
— Nauczyłem się w obozie koncentracyjnym. Eisenhardt skrępowany przełknął ślinę i do głowy nie przyszło mu nic, co mógłby na to odpowiedzieć. Wyglądał przez okno. To więc jest Izrael.