Obecnie uważa się za pewne, że w Jerozolimie i jej okolicy w czasach Heroda istniało silnie rozwinięte rzemiosło wyrobu kamiennych naczyń. Wytwarzano je z wapienia, wydobywanego w kamieniołomach położonych na obszarze na wschód od Jerozolimy, przy czym wydaje się, że stosowano dwie technologie wyrobu: jedną było toczenie na tokarce bloków kamiennych, wcześniej ociosanych w przybliżeniu cylindrycznie, drugą zaś ręczna obróbka dłutem.
Peter Eisenhardt obudził się nagle, przez chwilę przewracał się z boku na bok doznając dziwnego strachu, że nie jest w domu, ale że ocknął się w obcym kraju, w obcym łóżku, wreszcie zobaczył żarzące się czerwono cyfry zegara wskazujące osiem minut po piątej i wtedy wszystko mu się przypomniało. Racja. Jest w Izraelu, na pustyni, w dużym mieszkalnym kontenerze, ma go tylko dla siebie. Obok, w niemal identycznym wozie, śpi multimilioner spodziewający się po nim rozwiązania cholernie zagmatwanej zagadki. On zaś nie ma bladego pojęcia, jak się do tego zabrać.
Pisarz usiadł prosto na łóżku. Z doświadczenia wiedział, że usiłowanie ponownego zaśnięcia mija się z celem. Zwykle spiąć w obcym łóżku budził się o piątej i już nie zasypiał; było to jego osobistą przypadłością, odkąd sięgał pamięcią. Już jako dziecko, bawiąc z wizytą u ciotki albo babki, budził się o piątej rano i potajemnie błąkał po całym obcym domu, Przyglądał się milczącym rybkom w akwarium albo wyglądał z okna na ulicę, obserwując poranny ruch, czasem jeszcze w świetle lamp, w oczekiwaniu na świt.
Poza tym to łóżko to istna katastrofa. Ma luksusowy wygląd i z pewnością luksusową cenę, ale jest koszmarnie miękkie: gdy się na nim położył, miał wrażenie, że zapada się w górę waty, w głęboki dół, zrobiony specjalnie tak, by maksymalnie usztywnić mięśnie pleców i zdeformować kręgosłup. Właśnie tak się czuł.
Było już jasno. Eisenhardt rozsunął zasłonki robiąc wąską szparę, na tyle, by mógł wyjrzeć. Nie widział żadnego ruchu, jak sięgnąć wzrokiem. W zadziwiająco przejrzystym świetle wschodzącego właśnie słońca widać było tylko kamienie i namioty. Oraz bacznie rozglądających się wartowników przy białym namiocie nad złowieszczym miejscem znaleziska.
Wstał, narzucił szlafrok i pantofle, i powłócząc nogami poczłapał do pomieszczenia mającego służyć za coś w rodzaju małej kuchenki: chłodnej, białej, surowej; przytulnej jak sala operacyjna. Charakterystyczna czarna maszyna obok zlewozmywaka, jedyny nie biały ani chromowany obiekt w pomieszczeniu, to z pewnością ekspres do kawy. W jednej z szafek znalazł filiżanki, każda umieszczona osobno w specjalnym uchwycie zabezpieczającym przed stłuczeniem podczas jazdy. Umieścił jedną pod wylewką ekspresu, niepewnie przycisnął duży płaski przycisk na przedniej ściance maszyny, natychmiast zapaliła się mała czerwona lampka przypominająca smocze oko, a we wnętrzu aparatu coś zaczęło szemrać i bulgotać. Rozszedł się aromat kawy.
Trzymając w dłoni filiżankę pełną zbawiennego napoju, kontynuował obchód. To z pewnością pokój konferencyjny. Zajmował połowę długości wozu, zapewniając wystarczającą ilość miejsca na ustawienie długiego, białego stołu, przy którym mogło wygodnie usiąść co najmniej dziesięć osób. Stało wokół niego właśnie tyle krzeseł i nie miało się wrażenia ciasnoty. W pokoju znajdował się także flipchart — stojak na duże arkusze papieru. Na jednym z końców stołu postawiono złożony rzutnik, zaś umieszczony w kącie projektor filmowy sprawił, że Eisenhardt zaczął się zastanawiać, jakie może być właściwe przeznaczenie tego wozu, z pewnością wynajętego przez Kauna gdzieś w Izraelu: do kosztownych plenerowych zdjęć na filmowym planie? Czy zwykle siedzi tu zespół produkcyjny i przegląda nakręcone w ciągu dnia sceny? Czy w jego łóżku sypiali reżyserzy lub producenci? Jeśli to w Izraelu musi być niepokojąco wielu reżyserów ze zwyrodnieniem kręgosłupa.
W wąskiej ścianie naprzeciw projektora zamontowano suwane drzwi, być może dlatego, by uniknąć kolizji ze szczanym z sufitu ekranem. Zaciekawiony pisarz zajrzał, szafek za drzwiami. Znalazł telefon, poza tym mnóstwo książek, leksykonów historycznych, wszystkie po angielsku. Cóż. Mieli dobre chęci. Lecz bez słownika nie na wiele mu się przydadzą.
Skierował uwagę z powrotem na flipchart. Zamocowano na nim całkiem nowy, gruby blok papieru świetnej jakości. Przygotowano pisaki. Ze starego przyzwyczajenia wypróbował wszystkie, rysując małe kreseczki w narożniku.
W domu także często pracując na zarysem nowej powieści używał arkuszy papieru do flipchartów, gdyż podobało mu się, że są duże i zapewniają dość miejsca na rozrysowanie pomysłów, stojaka jednak jeszcze się nie dorobił. Miał zwyczaj przyklejać arkusze do drzwi lub do okiennej szyby i stać potem przed nimi ze zwykle niezbyt skorym do rysowania pisakiem, nanosząc stopniowo notatki, strzałki, pomysły i szkice, które wkrótce zmieniały się w dziką plątaninę. Rysowanie na oknie było szczególnie nieprzyjemne w zimie; chłód przenikał przez szkło i papier w kostki palców, aż zaczynały boleć, hamując w ten sposób strumień myśli.
Przysunął do stojaka jedno z krzeseł — robiącą masywne wrażenie konstrukcję z chromowanej stalowej rurki i skóry — usiadł na nim i zastygł, wbijając wzrok w pusty papier. Wziął łyk kawy. Zawsze tak robił. Wpatrywać się w pusty papier, czekając, co będzie. Czekając, aż pustka rozprzestrzeni się w jego głowie, robiąc miejsce na nowe, świeże, niespodziewane myśli.
Zadziwiające, jaki panuje tu chłód. Niemal marzł w swej cienkiej piżamie, mimo szlafroka i kawy. Dlaczego tu jestem? W momencie, gdy pojawiło się to zdanie, pojął, że tkwiło w nim przez cały czas, choć nie zadane lecz dokuczliwe, przesłaniające wszystko, cokolwiek robił. Uczucie, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu wciąż nie chciało się pojawić, daremnie ten energiczny multimilioner starał się mu to na wszelkie sposoby wmówić i daremnie sam usilnie próbował przekonać o tym samego siebie, wędrując przez luksusowy kontener, luksusowy przynajmniej w porównaniu do namiotów, którymi musiała zadowolić się większość uczestników wykopalisk. Dlaczego znalazł się tutaj akurat on, spośród wszystkich ludzi których mógłby wezwać tu ktoś pokroju Johna Kauna? Dlaczego on, niezbyt znany pisarz — a nie cały zespół naukowców, historyków, geologów, archeologów, fizyków, całe stado noblistów?
Wszystko tylko po to, by utrzymać rzecz w tajemnicy? To nie może być przyczyna. Zmuszenie do milczenia nawet dużej hordy naukowców jest wykonalne: dowiedli tego Amerykanie pod koniec drugiej wojny światowej, pracując potajemnie nad projektem bomby atomowej.
A może oni wszyscy jeszcze tu przyjadą? Od odkrycia starożytnej instrukcji obsługi minęły zaledwie trzy dni. Przeciętny wysokokaratowy naukowiec z pewnością nie mógłby w tak krótkim czasie oderwać się od swych obowiązków.
Peter Eisenhardt poczuł charakterystyczne pstryknięcie w głowie, w myślach, znał je, pojawiało się w momencie, gdy fakty uwalniały się ze swych zwykłych, tradycyjnych kontekstów, konfigurując się w nową, nieoczekiwaną, najczęściej bardziej rozbudowaną strukturę.
John Kaun wcale nie żąda od niego, by rozwikłał tę zagadkę! Wszystko, czego od niego się oczekuje, to wskazanie drogi, jaką można by ruszyć na poszukiwanie odpowiedzi. Wskazówką tą mogłaby być lista naukowców, odpowiednich do podjęcia tego osobliwego problemu.
W podbrzuszu rozeszło się miłe, ciepłe uczucie. Jego przyczyną nie była kawa, w każdym razie nie tylko kawa. Pochodziło stąd, że nowy punkt widzenia wydawał mu się właściwy. Przede wszystkim dlatego, że dobrze się z nim poczuł. Może więc jednak jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, rzeczywiście i naprawdę. Nawet jeśli brzmi to niedorzecznie. John Kaun wiedział o tym wcześniej niż on sam. Eisenhardtowi wydawało się, że kiedyś pobieżnie oglądał w telewizji reportaż o Kaunie, który teraz śpi w sąsiednim kontenerze, oraz, że w tamtym programie mówiono o tym, że on ma szczególny talent do dobierania właściwych ludzi do właściwych zadań, potrafi znakomicie wykorzystać ich talenty i umiejętności.
— Kimże ja jestem, żebym się spierał z telewizją? — mruknął smakując na wargach sarkazm zawarty w tych słowach. Dokładnie o to chodziło. Teraz mógł zacząć. Jego zadaniem było przemyśleć ten niezwykle zagmatwany problem, przyjrzeć mu się ze wszystkich stron i znaleźć sposób, w jaki należy zabrać się do rozwiązania zagadki. A w tym rzeczywiście jest niezły. Przecież pracując nad pomysłem nowej powieści nie robi nic innego. Jedyna różnica polega na tym, że w przypadku powieści problem, który mieli za zadanie rozwiązać jego bohaterowie, także wymyślał sobie sam, lecz od tego momentu całe zadanie polegało w zasadzie na znalezieniu odpowiedzi.
Ciekawa myśl. Możliwe, że dałoby się na niej skonstruować całkiem nową teorię prowadzenia narracji. Lecz on wzbraniałby się przed tym; już podczas swoich szkolnych lat stwierdził, że nic tak nie zanieczyszcza źródła, z którego tryska pisarska wyobraźnia, jak jakakolwiek forma literaturoznawstwa. Ponownie wbił wzrok w pusty arkusz. Patrzył na krótkie kreseczki w górnym prawym rogu. Czerwony, zielony, niebieski, czarny. Czarny nieco zachwiany. Czerwony raczej krótki. Nie do wiary, jaką rozmaitość wzorów można odkryć w czterech sąsiadujących ze sobą kolorowych kreskach, jeśli tylko przyglądać się im dostatecznie długo!
Z westchnieniem wstał, wrócił do wąskiej kuchenki. I zmusił automat do nalania drugiej filiżanki kawy. Gdy sypał do niej cukier i nalewał mleko, dotarł do niego fakt, że po prostu nie jest w stanie uwierzyć w taką możliwość, by podróż w czasie wydarzyła się naprawdę.
To było irytujące. Spojrzał na filiżankę, na wirującą w niej równomiernie kawę i wreszcie potrząsnął głową, równocześnie chichocząc ze zdumienia. Nie do wiary. On, autor dwóch powieści o fabule osnutej właśnie wokół podróży w czasie, a także sporej liczby opowiadań, w których ludzie przemieszczali się w przeszłość, przyszłość, w czasy równoległe lub wpadali w strumień czasu płynący w przeciwnym kierunku — właśnie on powinien czuć się w obowiązku mocno wierzyć w możliwość poruszania się w czasie. A jednak tak nie było. Odczuwał silny wewnętrzny sprzeciw. Fabuła, w porządku, to coś innego. Ale nie rzeczywistość. W opowiadaniach i powieściach był zdolny do popełniania morderstw, uwodzenia kobiet, szpiegowania pilnie strzeżonych tajemnic państwowych stawiając przy tym dzielnie czoło całym legionom wrogów. W realnym świecie trudno mu było zdobyć się na zabicie choćby muchy (które w lecie w ich mieszkaniu stawały się prawdziwą plagą; mimo to zawsze próbował wypędzić je żywe za okno). W realnym świecie był wierny żonie, szczęśliwy, że wybrała właśnie jego, poza tym mimo upływu lat wciąż był nieśmiały w kontaktach z przeciwną płcią. Zaś gdy próbował przypomnieć sobie najbardziej waleczny bój, jaki kiedykolwiek stoczył, nieodmiennie przychodziła mu na myśl policjantka, której drżącą ręką oddawał wypisany właśnie mandat, zwracając jej uwagę, że zegar parkingowy, przy którym stoi jego samochód, jest zepsuty. Jej niedorzecznemu zarzutowi, że nie powinien był parkować przy uszkodzonym zegarze, przeciwstawił się tak gwałtownie, że w końcu odebrała mu mandat i podarła. Podróż w czasie. Cóż za nonsens. Wziął filiżankę z kawą, przeszedł z powrotem do stołu konferencyjnego, chwycił czarny pisak i piszcząc dużymi literami napisał na środku arkusza: Podróż w czasie?
Potem otoczył te słowa owalną ramką, pociągnął od niej ukośną strzałkę w prawo ku górze i napisał na jej końcu: możliwa? Dalej następną strzałkę, i: Zapytać Dominika! Jak wszyscy pisarze science fiction, on także miał swoich naukowych konsultantów — przyjaciół, mających prawdziwą orientację w tematach ważnych dla jego historii. Dominik był wśród nich absolutnym geniuszem, źródłem wiedzy, kimś, kto potrafi odpowiedzieć na każde pytanie i uzasadnić swoją odpowiedź, a w szczególnie trudnych zagadnieniach umie przynajmniej doradzić, kto ma wiedzę potrzebną w danym przypadku. Jeżeli istnieje naukowy dowód na niemożliwość podróżowania w czasie, Dominik na pewno o nim słyszał. Uwielbiał te dziedziny wiedzy, niedostępne dla zdrowego ludzki rozsądku — fizyka kwantowa, teoria względności, cały ten kram.
Następna strzałka, tym razem od centralnego kręgu na ukos w prawy dolny róg: Inne wytłumaczenia? Stał teraz dłuższą chwilę nieruchomo, żując tylko końcówkę pisaka. Zupełnie zapomniał, że na zewnątrz toczą się prawdziwe wykopaliska, że poprzedniego wieczora rzeczywiście zszedł do wykopu i we wnętrzu wyglądającego na starożytny lnianego worka znalazł plastikowy woreczek, również wyglądający na starożytny. Rzeczywistość znikła, ustąpiła pola abstrakcyjnym strukturom, elementom dramatycznym, składnikom fabuły, w dzikim tańcu układającym się we wciąż nowe wzory i sekwencje. Istnieje pewna kategoria historii kryminalnych, wszystkie mają podobny punkt wyjścia: kogoś zamordowano w pokoju zamkniętym od wewnątrz, z którego nie ma możliwości ucieczki. Każda z tych kryminalnych historii daje własne, wyrafinowane wyjaśnienie, w jaki sposób dokonano zbrodni i jak morderca zbiegł z miejsca przestępstwa, przy czym finezja danego rozwiązania zagadki stanowi o uroku opowiadania. Myśli Petera Eisenhardta poruszały się teraz mniej więcej w takim obszarze. Oglądana z takiej perspektywy, historia o mającej dwa tysiące lat kamerze wideo i o podróży w czasie była naprawdę utkana z cienkiej przędzy. Datowane na dwa tysiące lat miejsce znaleziska widziała w nienaruszonym stanie tylko jedna osoba, ów młody człowiek, którego jeszcze nie zdążył poznać. Od biedy może jeszcze profesor. Nawet Kaun nie miał dowodu na to, że wiek zabytku określono prawidłowo. Z tego powodu wysłał próbki do amerykańskiego laboratorium, któremu zlecił określenie ich wieku metodą radiowęgla C-14; uznawaną za absolutnie nieomylną.
Lecz zakładając, że ktoś znalazłby sposób na przechylenie metody radiowęgla? Eisenhardt nakreślił strzałkę, owalną obwódkę, znak zapytania, po czym napisał: Fałszerstwo? C-14? Jak można by dokonać takiego fałszerstwa? Eisenhardt próbował przypomnieć sobie, co wie o metodzie radiowęgla. Zbierał kiedyś o niej informacje, przygotowując się do pisania powieści, lecz było to dawno temu. Więc, jak to jest żywy organizm — na przykład roślina, której celulozy użył do wyprodukowania papieru na instrukcję obsługi — podczas całego życia dokonuje ciągłej wymiany z otoczeniem Między innymi stale pobiera atomy węgla i oddaje je w zmienionej postaci. Zasadnicze znaczenie ma fakt, że część atomów węgla stanowią nie normalne cząsteczki o liczbie atomowej 12, lecz atomy izotopu węgla C-14, lekko radioaktywne. Dlatego metodę radiowęgla nazywa się czasem metodą C-14.
Ale co dalej? W domu mógłby sięgnąć do starych notatek. Teraz zdawało mu się, że pamięta istotę metody. Organizm umiera. Od tego momentu nie odkłada się już w nim więcej atomów węgla. Atomy C-14, obecne w martwych tkankach, ulegają powolnemu, lecz równomiernemu rozpadowi. Ich udział w całkowitej ilości węgla maleje z upływem czasu — i to niezależnie od tego, czy martwy organizm skamieniał, czy go zakopano, zmumifikowano, czy poddano innej obróbce. Żadna z tych okoliczności nie ma wpływu na rozpad radioaktywny — dlatego na podstawie stosunku ilości obu rodzajów węgla można niezawodnie określić wiek każdego martwego organizmu.
Eisenhardt potarł skronie. Musi to jeszcze sprawdzić, lecz jeśli jest prawdą, że udział radioaktywnego węgla C-14 maleje z biegiem czasu, bombardowanie znaleziska promieniami radioaktywnymi byłoby pozbawione sensu. Co najwyżej udałoby się doprowadzić do tego, że obiekt uznano by za młodszy niż jest w istocie. W tym przypadku to nieprzydatne. Odwrotnie — przydałby się tu sposób na przyspieszenie radioaktywnego rozpadu. Lecz coś takiego przecież nie istnieje. A jeśli ktoś znalazłby taką metodę, użyłby jej do likwidowania odpadów nuklearnych i teraz spał na forsie, zamiast trudzić się fałszowaniem wątpliwych dowodów.
A jednak. Eisenhardt stał dalej w tym samym miejscu, wciąż żując oprawkę czarnego pisaka, jakby stracił już nadzieję na prawdziwe śniadanie, i patrząc nadal na duży biały arkusz papieru i narysowane na nim znaki zapytania. A jednak. Czy to nie byłaby dobra odpowiedź? Ukryta prawda? Czy ktoś tutaj nie stara się dokonać wielkiego fałszerstwa, zaś on Peter Eisenhardt, nie jest z jakichś nieznanych przyczyn elementem tego planu?
Ta myśl sprawiła, że serce zabiło mu szybciej. Zwykle było to przyjemne uczucie, znaczyło, że znalazł zapierający dech w piersiach wątek, coś, co sprawiało, że krew zaczynają żwawiej krążyć w żyłach a słowa spływały na papier wartkim strumieniem. Lecz nie tym razem — znienacka znów wróciła świadomość sytuacji, w jakiej się znalazł, przypomniała o sobie odsunięta w tło rzeczywistość, wóz mieszkalny, obozowisko, dobiegający z zewnątrz odgłos kroków po kamieniach, pierwsze pobrzękiwanie naczyń w namiocie kuchennym — nie, tym razem to nie powieść. Tutaj jest sam, nikt go nie chroni, poczuł się rzucony na pastwę. A jest tylko słabym, niezdarnym pisarzem, żaden z niego James Bond.
Jeśli to fałszerstwo, kto się za nim kryje? Kaun? Ten młodzieniec, który jakoby znalazł lniany worek?
Jeśli to on, co będzie z tego miał?
Jego myśli znów wskoczyły na tory rozważań kryminalnych, znanych mu z opowiadań detektywistycznych. Jak brzmią trzy warunki, które muszą być spełnione, żeby uprawdopodobnić historię? Możliwość, sposobność i motyw.
Motyw. Hm.
Eisenhardt wbił niewidzące spojrzenie w przestrzeń. Potem odłożył czarny pisak z powrotem do rynienki, oderwał z bloku pierwszy arkusz i zaczął go drzeć na coraz mniejsze kawałki, aż zostały mu tylko skrawki wielkości dłoni, które wyrzucił potem do kuchennego śmietnika.
Musi sprawdzić, jaką reputacją cieszy się profesor Wilford-Smith — czy może stracić opinię poważnego naukowca, czy ją zyskać? Wiedział już, kogo zapyta.