23

Sender: Jeremy_Lloyd@waterhouse.ny.com

To: Donald_Frey@aus.new.com

Message-ld: 77014520.ACF0.53751@mail-delivery-srv.com

Subject: „Melbourne-Deal?? Co się dzieje??

Mime-Version: 1.0

Content-Type: text/plain; charset=us-ascii


Don,

Co się tam u was na dole dzieje? Tu na Wall Street aż wrze od plotek, że Kaun wycofał się ostatecznie z Australia-Deal. Możesz podać przyczyny? Mamy tu wielkie problemy z utrzymaniem kursu N.E.W. Jeśli CEO nie włączy się jak najszybciej, wszystko się rozleci.

Pilnie odpowiedz,

Jeremy


Stephen Foxx nieustannie mieszał kawę, kartkując przy tym swój wyczytany turystyczny przewodnik. Judith zastanawiała się ospale, czy może dojść do tego, że w końcu przetrze łyżeczką na wylot dno filiżanki, a jeśli tak, jak długo jeszcze to potrwa. Prawdopodobnie już nie tak długo.

— Mam — powiedział nagle Stephen i przeczytał: — Bet She’arim. Na południowych zboczach gór w dolnej Galilei — zobacz też: Galilea — miasto położone powyżej zachodniej odnogi równiny Esdraelon. Wokół niego rozległa, otoczona kultem nekropolia — czytał dalej cicho, ominąwszy dłuższy fragment tekstu, raz po raz wyrywało mu się jakieś słowo, jednak bez kontekstu trudno było zrozumieć sens. — Pierwszy raz wspomniane przez Józefa pod nazwą Besara… w drugim stuleciu siedziba Sanhedrynu — w nawiasie: żydowski sąd w okresie rzymskiej okupacji… ach, tutaj, jest: W północno-wschodniej części można rozróżnić w zabudowie pięć różnych epok, pierwsza od pierwszego wieku przed Chrystusem do połowy drugiego wieku po Chrystusie. To jest to. W tym czasie musiał się tam pojawić.

— Mhm — mruknęła Judith. Stephen przerwał mieszanie.

— Może powinniśmy się tam rozejrzeć. — Siorbnął kawę, skrzywił się, wsypał jeszcze łyżeczkę cukru i znów zaczął mieszać.

Siedzieli w najodleglejszym kącie namiotu kuchennego, gdzie cień był najgęstszy. Większość stojących tu wielkich lodówek była już wyłączona, rozmrożona i wypróżniona; znaleźli wprawdzie zmieloną kawę i cukier, ale ku rozpaczy Stephena ani jednego kartonika mleka.

— Może — wymamrotała Judith. Ze swego miejsca mogła widzieć kontenery i fragment parkingu. Wszystko było puste, jakby wymarłe. Idąc tutaj widziała pakującą się trójkę Włochów, a Francuzka, Chantal, podobna do niej jak starsza siostra, odbywała właśnie pożegnalny spacer wokół wykopalisk. Namiot nad sektorem czternastym już złożono. Ta cała sfora plącząca się stale wokół Kauna znikła razem z nim w Jerozolimie, nie licząc trzech mężczyzn, którzy rozsiedli się leniwie przed jednym z kontenerów i drzemali w słońcu.

To znaczy, właśnie przestali drzemać. W którymś z kontenerów zadzwonił telefon i jeden z wartowników chcąc nie chcąc musiał wstać, by go odebrać.

Judith wzięła łyka kawy. Na jej gust była w sam raz. Tak, ale ona zawsze piła czarną.

— Myślisz, że ta kamera naprawdę jeszcze istnieje? Po dwóch tysiącach lat?

— Dlaczego nie? W końcu instrukcja obsługi też jeszcze istnieje, a jest zrobiona tylko z papieru.

— Ale kamera jest duża i ciężka. Załóżmy, że gdzieś ją zakopał. Ktoś mógł ją odgrzebać już przed wiekami. W takim razie na pewno by ją rozebrał, żeby zobaczyć, co to takiego.

— Tak, ale podróżnik w czasie niewątpliwie też o tym pomyślał. Nie zapominaj, że miał prawdopodobnie wiele dziesiątków lat na zastanawianie. Skoro tak rozpoczął swój list, to na pewno znalazł odpowiednie miejsce. Takie, co do którego był pewien, że nikt w nim nie będzie kopał.

Mężczyzna wyszedł, zdjął z krzesła pas z kaburą pistoletu i zaczął go zakładać. Mówił coś do pozostałych.

— I podał je na drugiej stronie swojego listu.

— Właśnie. Niech to… — Stephen powstrzymał się od przekleństwa i jeszcze raz spróbował kawy. Wciąż mu nie smakowała, ale przełknął ją jak gorzkie lekarstwo. — Gdyby można było odtworzyć tok jego myślenia!

— Popatrz tylko — powiedziała Judith wskazując podbródkiem w kierunku sceny rozgrywającej się za plecami Stephena. — Tam chyba coś się dzieje.

Stephen odwrócił się. Trzej mężczyźni przypasali broń i niczym rewolwerowcy z filmu o Dzikim Zachodzie maszerowali teraz w kierunku namiotów.

— Och — chrząknął zaniepokojony Stephen. — Dziwne. — Wlał sobie do gardła resztkę kawy, nie zwracając uwagi na jej smak, i wstał. — Co to by miało znaczyć?

Judith patrzyła na niego pragnąc w duchu, żeby nie czuła się taka wypompowana.

— Nie wiem — rzuciła. — Ma to jakieś znaczenie?

— Jeśli ktoś rusza się w taki upał, to na pewno ma to jakieś znaczenie. — Stephen stanął w miejscu, z którego mógł widzieć wąską szczelinę między dwoma sąsiadującymi z sobą rzędami namiotów, i wyjrzał.

Judith przyglądała mu się, ociężała jak wór kamieni. Stephen wydawał się zaniepokojony. To dało się wyczuć. Nie było to w stanie zmusić jej do ruchu, lecz mogła to wyczuć.

— Co jest? — spytała.

— Przeszukują namioty. — Nabrał powietrza z głośnym świstem. — Nasze namioty. Cholera. Szukają nas. Judith spojrzała na swoją dłoń, leżącą na stole ciężko jakby była sparaliżowana.

— To niedobrze, prawda?

— Musieli coś odkryć w Jerozolimie. Posprzątaliśmy chyba w laboratorium, co? Teraz rozmawiają z Włochami. Oni widzieli, jak tu szliśmy, do diabła.

Judith obróciła się ociężale na krześle, rozejrzała się. Tu w najciemniejszym kącie namiotu byli praktycznie niewidoczni. Ale nie na długo. Spojrzała na płachty namiotu osłaniające obszar, na którym jeszcze wczoraj stały stoły i ławki, teraz złożone z brzegu na stosy, gotowe do wywózki.

Do parkingu jest za daleko.

Stephen odwrócił się do niej. Zobaczyła jego bladą, pełną napięcia twarz i wiedziała, że już tutaj idą.

— Teraz musimy coś wymyślić — powiedział.

Oczy Ryana zdawały się czasem nieznacznie zmieniać kolor, a może miewały wówczas inną temperaturę. Kaun obserwował tego mężczyznę, co do przeszłości którego znał więcej plotek niż faktów, jak rozmawia przez telefon. Jego oczy miały w tej chwili kolor zimny jak lód na biegunie. Teraz, to Kaun już wiedział, ten człowiek jest najbardziej niebezpieczny.

— Mam nadzieję, że pan wie, co robi — powiedział mimo to, gdy Ryan odłożył słuchawkę. Ryan spojrzał na niego wzrokiem bez wyrazu.

— Mam ich dorwać, tak, czy nie? — zapytał tylko.

Kaun odwzajemnił spojrzenie, długo, lecz na twarzy szczupłego Irlandczyka nie drgnął ani jeden mięsień. Ten człowiek wydostał dla niego filmy z objętych wojną obszarów dżungli, uwolnił reporterów z rąk porywaczy, przemycał klisze z niebezpiecznymi zdjęciami przez szczelnie strzeżone granice i wykradł mafii tajne dokumenty. Powinien poradzić sobie ze złapaniem amerykańskiego studenta.

— Chcę — powiedział w końcu Kaun — żeby mi go pan dostarczył. I chcę wiedzieć, co przed nami ukrył. Daję panu wolną rękę.

Ryan skinął głową, wokół ust błąkał mu się cień uśmiechu.

— Tak właśnie założyłem.

Zbliżając się powoli do namiotu kuchennego, wznoszącego się spiczaście i wysoko nad pustynną glebą niczym osobliwa katedra z jasnoszarej tkaniny, podparta niezliczonymi słupkami i zamocowana jeszcze liczniejszymi linkami, trzej mężczyźni rozdzielili się. Jeden został z tyłu, położył rękę na rękojeści masywnego, kanciastego pistoletu maszynowego i rozglądał się wokół. Nic nie ukryje się przed jego oczyma i nic nie umknie przed kulami jego uzi. Dwóch pozostałych wyjęło z kabur pistolety i okrążyło namiot, jeden z lewej strony, drugi z prawej, ostrożnie stąpając przez linki.

— Panie Foxx? — powiedział jeden — nie hałaśliwym, rozkazującym tonem policyjnego patrolu, lecz bardziej półgłosem, nie głośniejszym niż podczas zwykłej rozmowy, choć niewątpliwie dobrze słyszalnym przez płótno namiotu. Mówił po angielsku z typowym bliskowschodnim akcentem. — Panie Foxx, proszę nie stawiać oporu. Musimy pilnie z panem porozmawiać.

Niemal równocześnie okrążyli boki namiotu i z dwóch stron weszli do wnętrza.

Namiot był pusty.

Spojrzeli po sobie zmieszani. Na jednym ze stołów w najodleglejszym kącie stała jeszcze filiżanka do połowy wypełniona kawą, drugą, pustą, zobaczyli w ostatnim niezdemontowanym zlewie, razem z filtrem pełnym zaparzonych fusów. Jeden z mężczyzn dotknął filtra. Był nadal ciepły i oczywiście wilgotny. Pod zlewem także nikt się nie ukrył, ani pod kontuarem, przy którym wydawano posiłki.

Wsunęli pistolety z powrotem do zawieszonych pod pachą kabur i wyszli, kręcąc głowami.

Jeden wskazał na parking. Stały tam jeszcze trzy pojazdy: ciemnozielony pickup, piaskowy Chevrolet i niebieski Fiat. Niebieski Fiat, wiedzieli o tym, należał do człowieka, którego szukali.

Dali znak temu z pistoletem maszynowym, że pójdą przeszukać parking. Skinął głową ze zrozumieniem i sam ruszył znów w górę zbocza, w kierunku pozostałych namiotów. Mimo że większość stała już pusta, było ich jeszcze dość, by móc się w nich ukryć.

Wtedy zobaczył dziewczynę.

Daleko na zewnątrz, przy wykopach, po drugiej stronie namiotowego miasteczka. Nie wiedział, jak się nazywa, ale parę razy widział ją z tym Stephenem Foxxem. Teraz akurat wchodziła do jednego z wyrobisk.

A więc Włosi musieli wprowadzić ich w błąd.

Szarpnął z kieszeni koszuli gwizdek i dmuchnął.

— Hej! — kiwał do swoich kumpli. — Mam ich! Tam!


* * *

Chantal Guignard długo oszczędzała na podróż. Krótko przed obchodzonymi tej wiosny dwudziestymi ósmymi urodzinami skończyła studia i dalszy plan przewidywał, że po wakacjach wyjdzie za mąż za swego wieloletniego chłopaka, razem z nim opuści Paryż i w Aixen-Provence przyjmie posadę nauczycielki historii, łaciny i religii. Lato spędzone w Izraelu na pracy na wykopaliskach miało być spełnieniem skrywanego od dawna marzenia i czymś w rodzaju złapania oddechu. Nim jej życie wskoczy na całkiem nowe tory, chciała jeszcze raz spojrzeć na nie z dystansu, daleko od domu, od Pierre’a, od wszystkiego. Cezura. Coś, co będzie mogła długo wspominać, opowiadać o tym i myśleć.

Może wkrótce urodzi dzieci i będzie uwiązana na dłużej. Koniecznie chciała najpierw zrobić coś tylko dla siebie.

A teraz skończyło się to tak raptownie.

Zeszła po drewnianej drabinie, przesuwała palcami po antycznych kamieniach, wdychała zapach pyłu i wyschłej ziemi, wsłuchiwała się w ciszę pogrzebanych tutaj tysiącleci. Właśnie tutaj, w tym kawałeczku, na którym pracowała. Stąd wynosiła w wielkich koszach żwir i ziemię, tu znajdowała monety, kości, skorupy ceramicznych naczyń. Tu dotykała historii.

A jutro o tej porze będzie siedziała w samolocie do domu.

Wczasy nad morzem w Tel Awiwie? Nie, to nie tego chciała. Nie mówiąc o tym, że nie mogłaby sobie na nie pozwolić.

Nastawiła uszu, gdy usłyszała zbliżające się szybkie kroki i sapanie kilku głosów. Dotarło do niej, że jest tu przy wykopach całkiem sama, że nikt nawet nie zobaczy ani nie usłyszy, jeśli jej się coś stanie. Nie, pomyślała. To nie może się zdarzyć. To nie może się tak skończyć.

Gdy na krawędzi wykopu pojawiło się trzech mężczyzn z pistoletami i bronią maszynową w dłoniach, zaczęła krzyczeć.


* * *

Stephen Foxx pchnął drzwi lodówki, w której się schował, i zachłysnął się powietrzem. Nie wytrzymałby ani chwili dłużej. Na chwiejnych nogach wyszedł, starając się nie robić więcej hałasu niż to konieczne i otwarł klapę sąsiedniej lodówki, z której spojrzała na niego Judith, z kredowobiałą twarzą.

— Nigdy więcej tego nie zrobię! — przysięgła. — Czułam się jak w trumnie.

— Ale podziałało — stwierdził Stephen pomagając jej wyjść.

— Ledwo w to wierzę. Chodzili między tymi lodówkami i żadnemu nie przyszło do głowy zajrzeć do środka — siła stereotypu. Nie pomyśleli o tym, że lodówki są wyłączone i opróżnione.

— Tak — wysapała Judith drżącym głosem. — To nie byle co, wpaść na taki bezmózgowy pomysł. Powiedz mi, czego ty właściwie szukasz?

Pytanie skierowane było do Stephena, który pośpiesznie wyciągał i zamykał jedną po drugiej szuflady kontuaru. Wreszcie znalazł coś w jednym z kartonów.

— Tego! — oznajmił, podnosząc wielki nóż do mięsa.

— Teraz szybko!

Pobiegli na parking. Z oddali dobiegły ich krzyki, ale nie oglądali się, biegli dalej. Stopy śmigały nad kamieniami, żwirem, wyschłą trawą, wznosiły kłęby kurzu świadczące o tym, o jaką stawkę idzie wyścig. Stephen pierwszy dotarł do samochodów. Judith zobaczyła błysk ostrza, gdy przebijał nim opony pickupa. Dobiegła do Fiata, gdy on pędził do Chevroleta. Drzwi były zamknięte. Czy on w ogóle ma przy sobie kluczyki? Jaki normalny człowiek zabiera kluczyki, gdy idzie zrobić sobie kawę? Chevrolet również opadł na jedną stronę ze świszczącym sykiem.

Teraz pojawili się tamci. U góry zbocza, mknęli między namiotami. Strzelali. W powietrze, ale strzelali. Zobaczyła pędzącego Stephena. Odrzucił nóż, wyjmował z kieszeni pęk kluczy, naprawdę! Teraz muszą tylko zdążyć, nim będą tu tamci. Stephen głośno dysząc stanął przy niej, trafił kluczykiem do zamka za pierwszym razem, rygielek podskoczył. Szarpnęła drzwi, rzuciła się do środka, odblokowała drzwi kierowcy gdy on okrążał wóz, otwarła je i popchnęła. Opadł na siedzenie, nie trafił do stacyjki, upuścił kluczyki, mężczyźni byli coraz bliżej.

— Stephen! — wrzasnęła Judith, choć twardo sobie postanowiła tego właśnie nie robić. Ale jeden z tamtych podniósł uzi i wszyscy trzej krzyczeli.

— Tak, tak. — Stephenowi udało się znaleźć kluczyki, trafić do stacyjki. Przekręcił, silnik zaskoczył. Dodał gazu. Mały samochodzik wystrzelił do przodu, na zakurzoną drogę, prowadzącą do bramy obozu. Mężczyźni zmienili kierunek biegu, chcieli odciąć im drogę, ale nie zdążyli.

Загрузка...