KLASZTORY. Chrześcijańskie formacje zakonne powstały w III w. n.e. w Egipcie. W miarę, jak rozprzestrzeniały się na teren Palestyny, zróżnicowały się dwa typy zakonników: anachoreci i cenobici. Anachoreci żyli w tzw. eremach, tzn. każdy mnich mieszkał we własnej pustelni, np. leżącej na uboczu chacie albo jaskini. Cenobici natomiast wiedli życie klasztornej wspólnoty. Pierwszy klasztor powstał około 33 r. n.e. w okolicy Gazy.
— Mówi Stephen Foxx — odpowiedział zbity z tropu Stephen. — Czy to pan, Eisenhardt?
— Tak — odpowiedział głos Eisenhardta. — Chciałbym zadzwonić do mojej żony.
Stephen zrozumiał. Rozmowa w bibliotece. To zdanie. Sam je zaproponował jako sygnał alarmowy.
— Panie Eisenhardt, czy może pan swobodnie rozmawiać?
— Nie — odpowiedział pisarz.
— Ale dzwoni pan, bo Kaun jest na naszym tropie? — Tak.
Judith i Yehoshuah patrzyli na niego zdziwieni. Mnisi spoglądali jak na szaleńca — człowiek mówiący sam do siebie z dłonią przy uchu! Stephen ogarnął wzrokiem wysoki klasztorny mur, stary już wówczas, gdy Kolumb ruszał w swą podróż na ocean, nad nim bezchmurne, jaskrawoniebieskie niebo zdające się sięgać wieczności oraz rozproszonych wśród wątłych roślin mnichów: tak, w tym naprawdę tkwiło jakieś szaleństwo.
— Czy Kaun szuka nas jeszcze w Jerozolimie? — dopytywał się Stephen.
— Nie! — dobitnie krzyknął Eisenhardt i dodał, niby ponaglającym tonem: — Proszę posłuchać, dzwonię z samochodu, jestem w drodze do Tel Awiwu. Mój samolot niedługo odlatuje, a moja żona jeszcze nie wie, że dziś wracam. To ogromnie ważne, bym dodzwonił się do niej jeszcze przed startem…
— Kaun odesłał pana do domu? — Tak.
To mogło znaczyć tylko, że milioner uznał, iż nie jest już zdany na przemyślenia pisarza. Podejrzenia, że oni dwaj są w kontakcie, Kaun raczej nie powziął, w przeciwnym razie Eisenhardt z pewnością nie miałby możliwości zatelefonować.
— Panie Eisenhardt, muszę wiedzieć, co Kaun wie. Proszę spróbować jakoś dać mi do zrozumienia — nalegał Stephen.
Wyglądało na to, że pisarz ułożył to sobie wcześniej.
— Powiem pani teraz numer samochodu — powiedział i poprawił się: — Przepraszam, powiedziałem numer samochodu? Oczywiście, że chodzi mi o numer telefonu.
Stephen myślał gorączkowo. Co Niemiec chce przez to powiedzieć?
— Czy to znaczy, że Kaun zna nasz numer rejestracyjny?
— Tak, dokładnie.
— Jesteśmy już śledzeni?
— Tak, oczywiście. — Ktoś w tle odezwał się i Eisenhardt coś na to odpowiedział, lecz jego słowa utonęły w szumach.
Co to znaczy? Niech to diabli, co to znaczy? Kaun wie, jaką rejestrację ma ich samochód, okay. Takiego czegoś można się dowiedzieć, jeśli ktoś nazywa się John Kaun. Lecz jak wpadł na ich ślad? To musiał być głupi przypadek.
Eisenhardt powoli mówił numer telefonu w Niemczech, może chcąc mu dać czas do namysłu. Stephen pobiegł sprintem do drzwi klasztornych, wciąż jeszcze niedomkniętych i krzywo wiszących na starych zawiasach, wyszedł i na zewnątrz przyciskając się ciasno do muru wbił wzrok w wąwóz, z którego przyszli. W słuchawce coś ryzykownie stukało i trzaskało.
Rzeczywiście. Tam, w dole. Ruch za jedną ze skał, delikatne migotanie. Ktoś już jest na ich tropie, cholera. Zbyt pewnie się czuli.
Miał nadzieję, że jeszcze go nie zauważyli. Wsunął się z powrotem do środka klasztoru.
— Eisenhardt — odezwał się głosem, który zabrzmiał obco nawet w jego własnych uszach — oni już tu są. Już nas mają. Niech pan posłucha — nie wiem, co z nami zrobią. Na wszelki wypadek powiem panu, co wiem, żeby przynajmniej jedna osoba mogła świadczyć, co się z nami stało.
Usłyszał, jak tamten przełyka.
— Tak, dobrze.
Stephen tak krotko i zwięźle jak potrafił opisał mu, gdzie są i co ich tu przywiodło — skrytka za Ścianą Płaczu, tunel franciszkanów i legenda o lustrze.
— To lustro to kamera — zakończył. — Jeszcze jej nie znaleźliśmy, ale jestem pewien, że jest tutaj.
— Rozumiem — usłyszał, jak Eisenhardt mówi powoli, wyraźnie pod wrażeniem. — W takim razie będę musiał później jeszcze raz spróbować. Bardzo dziękuję. — Połączenie zostało przerwane.
Stephen spojrzał na telefon w swojej dłoni. Wskaźnik stanu baterii ukazywał żałośnie niski poziom energii. Wyłączył ją i wpuścił do kieszeni spodni, potem podniósł wzrok.
Widok mnicha czerpiącego w tyle ogrodu z niewielkiej studni wodę sprawił, że niemal zakręciło mu się w głowie. Skąd, na Boga, ci mnisi mają tu na szczycie góry wodę? Wszystko było takie dziwne. Stephen zamrugał i poszukał wzrokiem Judith i Yehoshui, znajomych twarzy, oni także patrzyli na niego zatroskani.
— Kaun wie, gdzie jesteśmy — powtórzył Stephen jak ogłupiały kwintesencję całej rozmowy. — A na dole ktoś już jest. Śledzili nas.
Judith potrząsnęła głową, nie rozumiejąc.
— Powiedz… Przez cały czas wszystko jest tajne, tajne, supertajne — i nagle opowiadasz całą historię temu Eisenhardtowi?
— Tak — to przecież była sztuczka — dodał Yehoshuah. — Kaun wysyła Eisenhardta, żeby poszeleścił nieco krzakiem, trochę cię postraszył — a ty wszystko wygadujesz?!
Stephen wywrócił oczami.
— Nie słyszycie? Śledzili nas, przez cały czas. Na dole już ktoś jest i czeka, aż wrócimy do wąwozu. To też sztuczka? Dość wyrafinowana, muszę przyznać. — Rozejrzał się. W murze nie było żadnych szczelin, którymi można byłoby wyjrzeć, w ogóle nic, co mogłoby być pomocne w ocenie sytuacji. Ich jedynym sensem i celem było odgrodzenie klasztoru od świata zewnętrznego.
Tylko że świat nie pozwolił się odgrodzić.
— Eisenhardt użył hasła, które ja mu zaproponowałem — mówił dalej Stephen. Przedstawił krótko okoliczności ich spotkania w Amerykańskiej Bibliotece. — Dla mnie to oznacza, że Eisenhardt zadzwonił do mnie z własnej inicjatywy. Gdyby Kaun go zmusił do rozmowy ze mną, nie musiałby używać hasła.
— A co, jeśli spiskuje z Kaunem? — dalej drążył Yehoshuah. — Z własnej inicjatywy? Dla pieniędzy, na przykład? Takie rzeczy już się zdarzały.
— Wtedy przestanę wierzyć, że znam się na ludziach — mruknął Stephen. — Wycofam się z interesów i zmienię zawód na taki, w którym nie ma to znaczenia. Będę może pakowaczem w fabryce konserw albo śmieciarzem. — Przesunął obiema dłońmi po głowie. — A teraz skończcie już z tym jeśli i ale, bo mi to działa na nerwy.
Drogowskazy wciąż jeszcze wskazywały dwadzieścia kilometrów do Tel Awiwu, ale limuzyna zboczyła i skręciła na biegnącą poprzecznie drogę szybkiego ruchu i nagle, jak wyczarowane, pojawiło się przed nimi lotnisko Ben-Guriona. Eisenhardt zapamiętał je zupełnie inaczej. Czy rzeczywiście minął zaledwie tydzień?
Jego dwóch towarzyszy nie odstąpiło go ani na krok, gdy już wysiadł z samochodu. Pozwolili mu samemu nieść torbę, ale eskortowali go aż do okienka check-in i stamtąd do kontroli bezpieczeństwa. Posiadali jakieś ważne dokumenty, zamachali nimi przed nosem patrzących nieufnie urzędników, co sprawiło, że pozwolono im przejść mimo nie dających się przeoczyć wypukłości pod marynarkami. Przynajmniej znali drogę do właściwego stanowiska. Tam trzeba było czekać.
Jeden z nich, kierowca, ciemny blondyn z małym wąsikiem na górnej wardze, który przypominał trochę wielokrotnego mistrza świata w pływaniu na ostatnich igrzyskach olimpijskich, kupił sobie gazetę sportową i zagłębił się w lekturze.
— Muszę iść do toalety — powiedział Eisenhardt. Odpowiedzią było mruknięcie. Gazeta była ciekawsza. Drugi, który zajmował siedzenie pasażera, stał przed automatem do lodów i wnikliwie studiował rysunki różnych wafli. W wielkim szklanym gmachu, akumulującym słoneczne światło niczym cieplarniany tunel, panował przeraźliwy upał.
Eisenhardt podniósł się, człapiąc powoli powlókł się na poszukiwanie stosownych drzwi. Gdy skręcił za róg, zobaczył wiszący na ścianie automat telefoniczny.
Mimowolnie sięgnął ręką do kieszeni, wyczuł tam żetony telefoniczne, które zostały mu po rozmowie ze Stephenem Foxxem. W Niemczech do niczego się nie przydadzą. Lepiej wydzwonić je teraz.
W domu nikt nie odbierał. Wszyscy wyfrunęli i znów zapomnieli włączyć automatyczną sekretarkę!
Eisenhardt spojrzał na zegarek, doliczył godzinę, żeby otrzymać czas środkowoeuropejski i zastanowił się, gdzie też mogą być. Ach, tak, w szkole muzycznej. To znaczy, że wrócą dopiero, gdy jego stalowy ptak już uniesie się w powietrze.
Gdy wydłubywał z automatu niewykorzystane żetony, przyszedł mu do głowy jeszcze jeden pomysł.
Myśl, która gwałtownie podniosła poziom adrenaliny w jego żyłach.
Był jeszcze ktoś, do kogo mógł zadzwonić.
Lecz w takim razie musi się pospieszyć. I powinien poszukać raczej telefonu trochę bardziej oddalonego od jego dwóch aniołów stróżów.
Niewielka chmura pyłu pełzała po jałowej pustyni niczym tłusta brązowa gąsienica. Raz po raz można już było dostrzec wzbijające kurz pojazdy.
— Jesteśmy tylko turystami — oznajmił Stephen Foxx.
— Usłyszeliśmy o tym klasztorze i chcemy go zwiedzić. Miałem ochotę zobaczyć w Izraelu jakieś miejsce, które nie jest znaną na całym świecie turystyczną atrakcją.
— Przenigdy ci w to nie uwierzą — ponuro prorokował Yehoshuah.
Stali jedno obok drugiego na skośnie przylegającym do muru, kruchym dachu chaty, w której mieściło się to, co mnisi nazywali refektarzem. Gonty trzeszczały pod ich stopami, ale wytrzymywały. Przetrwały stulecia. Najwyższa krawędź dachu znajdowała się tak wysoko, że komuś, kto stał na górze, klasztorny mur sięgał akurat do ramion.
— A jeśli nawet — stwierdził Stephen. — Słyszałeś przecież. Brat Gregor wstąpił do klasztoru trzydzieści lat temu. Przed trzydziestu laty kamery wideo zdarzały się najwyżej w powieściach science fiction. A od tamtej pory nie mieli żadnego kontaktu z resztą świata. Jak myślisz, co powiedzą mnisi, gdy Kaun ich zapyta o kamerę wideo?
— Kaun zapyta ciebie.
— Ja nic nie wiem o żadnej kamerze wideo.
— Ale sprzeniewierzyłeś list podróżnika w czasie. Stephen zrobił przesadnie niewinną minę, jakby właśnie ćwiczył.
— List? Podróżnik w czasie? O czym pan mówi, mój panie? Ja o niczym nie wiem.
— Nie ma dowodów — przytaknęła Judith. — List jest zniszczony i nikt nie może dowieść, że Stephen miał go kiedykolwiek.
— Są fotografie.
— Czy można udowodnić, że te zdjęcia pokazują list mający dwa tysiące lat, do tego jeszcze wydobyty z określonego grobu?
— Ale włamałeś się do Muzeum Rockefellera — upierał się Yehoshuah.
— Zgoda, panie sędzio — skinął głową Stephen. — To można mi naprawdę zarzucić i w tym przypadku przyznaję się do winy. Chciałem potajemnie obejrzeć jeszcze raz znaleziska z sektora czternastego, do których broniono mi dostępu, choć jestem ich odkrywcą.
Milczeli. Przez chwilę słychać było tylko monotonny pomruk chóru mnichów zgromadzonych w małej kaplicy na nabożeństwie. Brama klasztoru była znów zaryglowana, jakby uzgodniono już, że Stephen Judith i Yehoshuah chcą tu zostać na zawsze.
— No cóż — stwierdził w końcu Yehoshuah. — Więc moglibyśmy sobie po prostu pójść, prawda? Było gorąco. Koszmarnie gorąco, bez żadnego podmuchu wiatru.
— Nie jestem jeszcze przekonany, że kamery naprawdę tu nie ma — odpowiedział Stephen. — Jedno jest pewne — Kaun wywróci ten klasztor do góry nogami, zupełnie inaczej, niż zrobilibyśmy to my.
Chmura piachu zbliżała się, stawała się coraz bardziej przejrzysta. Było pięć pojazdów, pięć małych ciemnych punktów, przesuwających się powoli przez pustynię.
— A pomyślałeś już o tym — spytał w końcu Yehoshuah — że ci mnisi mogą sami nie wiedzieć, że kamera tu jest? Stephen skinął głową, nie odrywając wzroku od pościgu.
— Przez cały czas.
Nim bracia skończyli nabożeństwo i w milczeniu, gęsiego, przez niskie drzwi opuścili kaplicę, prześladowcy dotarli już do stóp góry. Naradzali się chwilę, z bagażników wyjmowali coś, co cholernie przypominało dużą ręczną broń palną i zaczęli wspinaczkę.
— Czcigodny ojcze — Stephen jeszcze raz spróbował szczęścia z bratem Gregorem — prześladowcy, o których mówiłem wcześniej, znaleźli nas. Są coraz bliżej. Szukają tego samego, co my, ale oni nie chcą tylko na to popatrzeć. Oni chcą to zabrać.
— Ponieważ tego, czego szukają, tutaj nie ma, nic nie dostaną — odparł brat Gregor.
— Proszę mi wierzyć — ci ludzie uwierzą w to dopiero, gdy poruszą każdy kamień w tym klasztorze i nic nie znajdą.
Mnich obrzucił młodego Amerykanina niechętnym spojrzeniem. Na twarzy zaczął mu drżeć niewielki mięsień.
— Najwidoczniej wasza obecność w klasztorze stanowi poważne zagrożenie pokoju naszej pustelni tu na górze — skonstatował. — Przykro mi, że muszę was o to prosić, ale myślę, że będzie lepiej, jeśli zaraz odejdziecie.
— Pragnęlibyśmy z całego serca, ale obawiam się, że to nie powstrzyma nieszczęścia.
— Co to znaczy?
Stephen zagryzł dolną wargę.
— Oni tu przyjdą. Obojętne, dokąd my pójdziemy i obojętne, co zrobimy. Przykro mi.
Z oddali, prawie jak dalekie wołanie orła, dobiegł zza muru krzyk. To była upiorna chwila, wszyscy troje widzieli, jak w oczach mnicha zamigotała panika. Tu nie było orłów. To był krzyk człowieka, wprawdzie niezrozumiały, lecz jego ton nie budził wątpliwości, rozkazujący, komenderował całą zgrają. Nadchodzili.
— Ale — stwierdził Gregor — to przecież nonsens. Po co ktoś miałby wyprawiać coś takiego w poszukiwaniu przedmiotu należącego do świata legend?
Stephen głęboko odetchnął. To właśnie był moment, w którym wszystko miało się ostatecznie rozstrzygnąć. Moment, w którym musiał kogoś przekonać. Teraz… albo nigdy.
— Ma brat rację — powiedział, składając ręce w błagalnym geście. — To byłby nonsens. Ale proszę, niech mnie brat dokładnie posłucha. My wiemy — podkreślam, wiemy — że pewien człowiek przemieścił się w czasie, mianowicie mniej więcej w czasy, w których zaczął nauczać Jezus. Ten człowiek miał z sobą kamerę wideo — to coś podobnego do kamery filmowej, tylko obrazy są zapisywane na taśmie magnetycznej, jak w magnetofonie — i nagrał film z Jezusem Chrystusem. Powtórzę jeszcze raz: to nie jest żadna teoria, to jest fakt. Czego dokładnie nie wiemy, to gdzie znajduje się kamera wraz z nagraniem.
— Przemieścił się w czasie? — mnich z niedowierzaniem kiwał głową. — Ale to przecież niemożliwe.
— To się zdarzyło. Chciałbym móc opowiedzieć teraz bratu całą historię, ale nie ma na to czasu. Jesteśmy tu, ponieważ podczas naszych badań natknęliśmy się na legendę o lustrze, które przechowało wizerunek Jezusa. Sądzimy, że chodzi tu w rzeczywistości o kamerę i wydaje nam się, że jest ukryta w tym klasztorze.
Twierdzenie, że brat Gregor stoi jak rażony piorunem, byłoby o wiele za ostrożne. Jego twarz zbladła jak popiół, nabrała niezdrowego koloru, policzki, przedtem tak zdrowe i jędrne, teraz obwisły zwiotczałe, nawet włosy jakby posiwiały w jednej sekundzie.
— Ale — wyjąkał z wysiłkiem — ten klasztor wybudowano dopiero sześćset lat temu. To niemożliwe.
— Wcześniej kamera była ukryta w innym miejscu, akurat wtedy trafiła w ręce franciszkanów — pewnym głosem oświadczył Stephen, choć sam nie wiedział tego na pewno, jedynie podejrzewał. Zakreślił dłońmi w powietrzu przybliżone rozmiary urządzenia. — To musiałby być prostokątny przedmiot, mniej więcej tej wielkości. Może jest w coś zawinięty albo zamknięty w większej skrzynce.
W spojrzeniu zakonnika pojawiły się niespokojne błyski.
— Gdzie mielibyśmy to schować? Łatwo przecież spostrzec, że tu nigdzie nie ma nic w tym rodzaju. Stephen wymienił spojrzenia z Yehoshuą.
— Myśleliśmy pierwotnie, że kamera — a więc lustro — jest w klasztorze czczona jako relikwia. Lecz możliwe też, że została już dawno temu ukryta i ojciec nic o niej nie wie.
— Tutaj nic nie ma — powtórzył mnich i wskazał ku kaplicy. — Proszę, możecie obejrzeć ołtarz. — Sprawiał wrażenie, jakby miał lada chwila zasłabnąć.
Powoli Stephen sam zaczynał wątpić, czy kamera jest w klasztorze. Może w ogóle już od dawna nie istnieje? To przecież najbardziej prawdopodobne. Albo nadal spoczywa w Ścianie Płaczu. Może zbyt ochoczo pozwolił, by gadanina ojca Yehoshui odwróciła jego uwagę? Czy nie trafiła akurat w jego nastrój? Siedział sam, głodny, w hotelowym pokoju, dowiedział się właśnie, że ktoś, kogo dobrze znał, nagle i niespodziewanie zmarł… Oczywiście, była jeszcze obawa przed nurkowaniem w szybie. Przez trzydzieści lat nie znalazł się ani jeden śmiałek, który by się na to odważył — początkujący adept nurkowania miał się nad czym zastanawiać, zamierzając spróbować tego w pojedynkę. Czyż nie było najprostszym wyjściem powziąć nagle przekonanie, że kamery w ogóle nie ma na końcu owego niebezpiecznego tunelu, lecz leży sobie bezpiecznie w zalanym słońcem klasztorze na szczycie góry? — Tak — uprzejmie skinął głową Stephen. — Dziękuję. Chętnie rzucimy okiem na ołtarz. Mnich obrzucił go spojrzeniem, w którym igrały błędne ogniki, potem skinął głową i zostawił ich samych. Odszedł do swoich współbraci, zbitych w gromadkę przed kostnicą niby strwożone stadko.
— Nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać — orzekł przygnębiony Stephen. — Sama nasza obecność sprowadza na nich nieszczęście. Kaun rzuci się na nich jak sęp na padlinę. — Zajrzał w mały, murowany otwór studni, na głębokości około dwóch metrów zobaczył migotanie powierzchni wody. Prawdopodobnie zbiornik. To zadziwiająca zagadka tego miejsca: skąd mnisi mają wodę?
Spojrzenie Yehoshui prześliznęło się po trzech nagrobnych krzyżach obok kaplicy.
— Nawet John Kaun nie może zrobić wszystkiego, co zechce.
— Nie byłabym tego taka pewna — napomniała go siostra. Wskazała podbródkiem kostnicę. — Myślisz, że ci tam mają świadectwa zgonu? Nikt na całym świecie nie zauważy, jeśli ludzie Kauna dołożą jeszcze kilka zwłok.
— Przerażasz mnie — mruknął Yehoshuah.
— To dobrze — skrzywiła się Judith. — Dobrze. Wejście do kaplicy znajdowało się nieco poniżej reszty terenu, prowadziło do niej kilka grubo ciosanych stopni. Pomieszczenie, w którym odbywały się nabożeństwa, było zapewne kiedyś bielone wapnem, lecz z biegiem lat lekko sklepiony sufit pokryła czarna warstwa sadzy. Nie było do końca prawdą, że mnisi nie używają ognia. Na ołtarzu palił się mały płomyczek, niezdarnie wytoczona z gliny oliwna lampka. Pośrodku wisiał krzyż, po prawej i lewej stronie stały kwiaty, jedyna ozdoba.
Sprawdzili ołtarz, lecz tworzył go jedynie ociosany prostopadle skalny głaz, przykryty cienką chustą. Kamera mogłaby być w nim ukryta, owszem, lecz równie dobrze mogłaby być ukryta w każdym dowolnym kamieniu całego klasztornego muru. Nie mieli żadnej możliwości, by to sprawdzić.
— Okay — powiedział Stephen. — Niniejszym ślubuję, że już nigdy nie będę snuł bezpodstawnych teorii. Powinniśmy…
Trzask przypominający uderzenie pejczem sprawił, że drgnęli. Cisza, jaka nastąpiła potem, brzmiała jak krzyk. Trzy pary przerażonych oczu spojrzały po sobie.
— Oh, shit…!
Wypadli z kaplicy na zewnątrz. Mnisi cofali się powoli, jak zahipnotyzowani, od bramy klasztoru, nie spuszczając jej z oczu. Kolejny trzask rozpłatał klasztorną ciszę jak nienawistny cios siekiery, drewniane drzazgi poleciały z masywnych drzwi.
Stephen poczuł, jak wzbiera w nim gorąca fala strachu i wściekłości. Rzeczywistość przerastała najgorsze obawy.
— Wygląda na to, że przejście chcą sobie utorować strzelaniem — wyrwało mu się. — W ogóle nie mają zamiaru rozmawiać!
Rozpoczął się ciągły ostrzał, chóralny śpiew najrozmaitszych broni palnych, unisono biorące na cel klasztorne wrota. Stare, wyschłe w wiecznym pustynnym skwarze drewno kruszyło się, sypał się z niego kurz i drzazgi, stawiało zadziwiający opór, lecz moment, w którym drzwi rozpadną się na kawałki i przewrócą do wewnątrz, wydawał się bliski.
— Brat Gregor zniknął — zauważyła Judith, Stephen obejrzał się. Rzeczywiście, mnicha nie było wśród strwożonych braci przykucniętych za ścianą dormitorium. Przez jedną przerażającą chwilę sądził, że zobaczy go trafionego rykoszetem leżącego na jednej z grządek, lecz nie, była tam tylko narzucona szara ziemia. Wyglądało na to, że mnich się gdzieś ukrył.
To nie potrwa już długo. Silny strzał zgruchotał mocowanie żelaznego pierścienia, umieszczonego pośrodku drzwi i cisnął okucie przez ogród. Poprzez kakofonię szczekliwych strzałów dały się słyszeć pojedyncze krzyki. Pewnie rozkazy. Szykowano się do szturmu. Potem raptownie strzelanina ustała.
Stephen wstrzymał oddech, czekał na piekło, które niewątpliwie miało nastąpić. Pewnie wysadzą drzwi. Zamiast tego, w niespodziewanej, po całym tym hałasie niemal przytłaczającej ciszy, wyraźnie dał się słyszeć dźwięk, który, jak sobie teraz uświadomili, już wcześniej przez cały czas z wolna narastał, niski, groźny warkot, huk wytwarzany przez maszyny o dużej mocy, coraz głośniejszy i coraz bliższy.
— Znam to — mruknęła Judith, pełna złych przeczuć. — Znam ten dźwięk.
I nagle w jednej chwili już tu były, ogłuszająco głośne, trzy wielkie, mroczne cienie. Dudniły, jakby miały rozsadzić niebo nad ich głowami, aż mimowolnie się pochylili. Wokół nich wzbijał się w powietrze pył, wirowały liście i gałęzie. W szyku bojowym nadlatywały trzy wojskowe helikoptery.