24

PER FAX

Susan, załączam pismo, które przed półgodziną przysłał mi George Miller z „Melbourne Chronicie”. Mówiąc krótko, pisze w nim, że negocjacje zostały zerwane i trzy kwartały pracy mogę wsadzić sobie w d… Proszę przekazać to Johnowi.

Pozdrawiam,

Don


— Jak to się mogło stać?

Zdawało się, że każde z wyrzucanych z wściekłością słów na moment zawisa nieruchomo w powietrzu. Kaun stał pochylony do przodu, zaciśnięte w pięści dłonie oparł o blat stołu i patrzył w oczy Ryana takim wzrokiem, jakby chciał przewiercić go na wylot siłą spojrzenia. Ryan, jak zwykle, stał nieporuszony, na twarzy wykuty jak w skale kamienny brak wyrazu. Jeżeli nawet wybuch Kauna poruszył go w jakiś sposób, nie było tego po nim widać ani trochę.

— Stephen Foxx i Judith Menez przejechali przez wioskę — oznajmił rzeczowo. — Wypytaliśmy ludzi. O wiadomym czasie widziano pędzącego główną ulicą niebieskiego Fiata. Moi ludzie potrzebowali około pięciu minut, żeby wymienić przebite opony Chevroleta. To dało tamtym przewagę.

— Pięć minut przewagi? I to wystarczyło?

— Za wioską droga rozwidla się w labirynt ulic i osiedli. Tysiące możliwości ukrycia się.

Kaun patrzył na mężczyznę o jasnych, obciętych na jeża włosach, nie mówiąc ani słowa, każdy mógł jednak dostrzec, że ciśnienie podnosi mu się nieustannie. Jeszcze raz rozejrzał się, nie dostrzegł jednak nic, co mogłoby spełnić rolę wentyla, więc eksplodował.

— Do cholery! Ryan — dlaczego?! Co ten przeklęty chłopaczek z college’u wie? Co przed nami ukrywa? Co?!

Ryan był jak ze stali. Eisenhardt przyglądał się człowiekowi ubranemu w pseudomilitarny strój koloru khaki, przypominał mu postać z serialu Enterprise, bezdusznego Wolkana zwanego mister Spock.

— O to będziemy musieli zapytać jego samego — odparł tylko.

— Okay — parsknął w końcu Kaun. Podparł się pod boki, kręcił w miejscu bez celu. Jego twarz przybrała niezdrowy kolor popiołu. — Czy przeszukaliście już ich rzeczy?

— Właśnie to robią.

— Może ten papier znajdzie się tam, między nimi. Albo jakakolwiek inna wskazówka… Ma pan jakąś teorię, Ryan?

Ryan nie spieszył się z odpowiedzią.

— Sądzę, że Foxx i ta dziewczyna przez przypadek zauważyli, jak zaalarmowaliśmy strażników. Prawdopodobnie przebywali wtedy w namiocie kuchennym, jego tylna część jest przy jasnym świetle słonecznym praktycznie niewidoczna z zewnątrz. Oni natomiast dokładnie widzieli wszystko, co się działo.

— I spodziewali się, że będziemy ich szukać. — Kaun wciąż jeszcze sapał. Cała ta sprawa chyba niezbyt mu posłużyła.

— Oni na to czekali. Zatem mają coś na sumieniu. Jeśli do tej pory nie byliśmy tego pewni, to teraz jesteśmy.

Ryan cierpliwie czekał, aż Kaun ponownie na niego spojrzy, potem dodał półgłosem, niemal łagodnie:

— To, co się stało, świadczy o tym, że czuli się bardzo pewnie. W przeciwnym razie dawno już wyjechaliby z innymi wolontariuszami. A oni zostawili cały bagaż.

— Tak. — Kaun zaczął chodzić tam i z powrotem, uosobienie niepokoju, stanowiące zupełny kontrast do obrazu wzniosłego spokoju, jaki przedstawiał sobą w poprzednich dniach.

— Tak. Ma pan rację, Ryan.

Zaczął okazywać nerwy, powiedział w duchu do siebie Eisenhardt zastanawiając się, co to może oznaczać. Teraz pokaże nam swoje prawdziwe oblicze.

— Niech pan ich złapie — mówił dalej milioner, lecz nie zabrzmiało to jak stanowczy rozkaz wszechwładnego uzurpatora. Zabrzmiało to niemal komicznie. Nawet nie jak wołanie o pomoc. Jego słowa były w gruncie rzeczy zupełnie niepotrzebne. O czym w końcu przez cały czas rozmawiali? — Niech pan złapie tego Stephena Foxxa. Muszę mu zadać kilka niewygodnych pytań.

Eisenhardt poczuł się raptem jak widz w teatrze. Widz, którego awangardowy reżyser posadził na scenie między aktorami. Wokół niego intryga rozwija się w najlepsze, tylko że on — przynajmniej w tym momencie — przestał uważać się za jej uczestnika. Wcale go to nie dotyczy. Zamiast tego jakaś dość samowolna instancja, usadowiona gdzieś w potylicy, zaczęła skrzętnie archiwizować przebieg wydarzeń, neutralnie, z dystansem i szacunkiem dla szczegółów.

Dobrze znał tę zmianę nastroju. To jego podświadomość przygotowywała się właśnie do tego, by pewnego dnia przetworzyć to wszystko na powieść.

Stoły w restauracji były wysokie, za to miały za małe blaty, poza tym ustawiono je zbyt gęsto. Jakkolwiek się obrócić, zawsze zahaczało się nogami pomarańczowego plastykowego krzesełka o nogi innego pomarańczowego plastykowego krzesełka. Z kolei ceny w jadłospisie były zbyt niskie, by można było liczyć na szczególnie smaczne jedzenie, i w tym zakresie ich oczekiwania spełniły się co do joty. Stephen i Judith byli dość głodni, lecz oboje zostawili na talerzach niedojedzone potrawy.

— Muszę do wieczora zdobyć jakiś grzebień — wymamrotała Judith i kolejny raz przeczesała włosy rozcapierzonymi palcami — inaczej oszaleję.

— No, na grzebień powinno wystarczyć — odparł Stephen i wyjął portfel, by chyba już po raz dwudziesty przejrzeć jego zawartość. Były tam dwie karty kredytowe, bilet na samolot, czek podróżny American Express, jego prawo jazdy i rozmaite kwity, na przykład z wypożyczalni samochodów. I jego paszport. I notatnik z cienkim długopisem. I mały, składany kalendarzyk.

Judith obserwowała go przy tych czynnościach.

— Jesteś niemożliwy, wiesz? — spytała po chwili. — Nosisz przy sobie pół biura. Właściwie całe, jeśli doliczyć telefon.

— Nie — odpowiedział poważnie. — Zapomniałem wizytówek.

— Czego?! — wytrzeszczyła oczy, po chwili dotarło do niej, że dała się nabrać. Stephen skrzywił się.

— Gdyby wtedy Ryan nie popsuł nam tego wieczoru, kiedy wróciliśmy z Tel Awiwu i już między nami obiecująco iskrzyło, nie miałbym teraz tego wszystkiego przy sobie. Okay, oprócz prawa jazdy i karty kredytowej. Ale od tamtej pory nie wychodziłem z obozu bez portfela. — Zamknął go i wsunął z powrotem do kieszeni. — Dziękuję bardzo, panie Ryan.

— Ale mają twojego laptopa.

— Tak. To boli, naprawdę — w bagażu miał jeszcze parę innych rzeczy, których strata była bolesna, ale komputer z całym wyposażeniem naturalnie przedstawiał największą materialną wartość. A gdyby rzeczywiście miał go już nigdy nie odzyskać, straci kilka ważnych pism, w rodzaju oferty dla Video World Dispatcheri związanej z nią kalkulacji, oraz mnóstwo e-maili, otrzymanych podczas pobytu w Izraelu. Lecz i bez tych dokumentów mógł się w zasadzie obyć. Ofertę wysłał, a kalkulację bez problemu odtworzy z pamięci. Mimo to szkoda — to był niezawodny, solidny komp, jakich w takiej wersji od dawna już się nie produkuje, co zresztą normalne w przemyśle komputerowym, gdzie nowość goni nowość.

— Ile kosztuje coś takiego? — zaciekawiła się Judith.

— Jeśli będę chciał kupić podobnego — około osiem tysięcy dolarów, na oko.

— Dużo pieniędzy. To znaczy, w porównaniu z moim grzebieniem.

— Owszem. I cztery tygodnie pracy, żeby wszystko na nim zainstalować tak, żebym mógł pracować — myśli Stephena wciąż jeszcze krążyły wokół laptopa, ale nie z tego powodu, że nie był w stanie przeboleć utraty tak drogiego sprzętu. Właściwie przez cały czas, kiedy samochód terkotał na wąskich ścieżkach i zakurzonych drogach, prowadzących przez niesamowite wioski i karkołomne przełaje, póki nie dotarli znów do szerszej, wiodącej do Jerozolimy szosy, próbował przypomnieć sobie szczegółowo zawartość twardego dysku.

Zajmowało go tylko jedno pytanie: Co pozostawione na nim pliki mogły zdradzić ich prześladowcom? Znajdą jego kompletną książkę adresową i korespondencję z najważniejszymi klientami. To niedobrze, ale nie może zaszkodzić jego zamiarom. Znajdą elektroniczny pamiętnik, którego lekkomyślnie nie zakodował, zabezpieczył tylko zwykłym hasłem dostępu, jego ominięcie nie przysporzy większych problemów żadnemu specjaliście od komputerów. To już gorzej. Jednak w najgorszym razie dowiedzą się z niego, jak wielką ochotę miał na Judith Menez. To krępujące, lecz niewiele obciążające. Co teraz wychodziło mu na dobre, to fakt, że od zawsze, gdy w jego życiu działo się coś naprawdę wartego utrwalenia, wtedy zapiski w pamiętniku były nadzwyczaj skromne. To dlatego, że w takich okresach nie miał czasu na pisanie pamiętnika. O ile pamiętał, ostatni wpis pochodził z poprzedniego poniedziałku, a wtedy wspomniał znalezienie instrukcji obsługi tylko jednym krótkim zdaniem, by potem rozwodzić się przez całe akapity nad przyjemnością czekania na pierwszą randkę z Judith, pisał o planowanej wspólnie z jej bratem wycieczce do Tel Awiwu.

Przy okazji przypomniało mu się… Stephen wyjął z kieszeni komórkę i ponownie wybrał po kolei dwa numery telefonu otrzymane od Yehoshui. Z nawiązką opłaciło się już, że wymienił dwa numery z pełnej po brzegi pamięci szybkiego dostępu w swojej komórce na te dwa nowe. W domu nikt nie odebrał. W muzeum też nie.

— Masz może pomysł, gdzie twój brat mógłby się pętać o tej porze? Judith wzruszyła ramionami.

— Nie mam pojęcia.

— To mi się wydaje dziwne — zamyślił się Stephen.

— Tak. Dość osobliwe.

Stephen przez chwilę wpatrywał się przed siebie, mając wrażenie, że gwar głosów wokół nich przenika go na wskroś.

— Nie wolno nam tracić więcej czasu. — Tak?

— Mamy nad nimi jeszcze jedną maleńką przewagę. Musimy ją wykorzystać.

— Brzmi dobrze. Gdybym jeszcze tylko wiedziała, o co ci chodzi.

To był jeden z tych momentów, kiedy myśli, od dłuższej chwili snujące się po duszy niczym smugi dymu, zagęszczają się, tworząc wyraźne poglądy.

— Wczoraj wieczorem byłem odurzony odczynnikami, których tak obficie używał twój brat. Brakiem snu, upałem, w ogóle całym tym zmęczeniem — stwierdził Stephen — i dziś rano tak samo, prawie cały dzień. Dlatego tak długo trwało, nim wpadłem na to, co tu śmierdzi.

Judith otwarła szeroko oczy. Wielkie, ciemne oczy. Jak dwie niezgłębione, przepastne studnie.

— Ty do czegoś zmierzasz — powiedziała.

— Yehoshuah powiedział nam, że na drugiej kartce nie da się nic odczytać — oznajmił Stephen i krzywiąc się dodał: — Ale jej nam nie pokazał.


* * *

Yehoshuah obudził się i zobaczył, że leży zwinięty w kłębek na kamiennej podłodze toalety, trzymając wciąż w dłoni klucze do łazienki i z obrzydliwym posmakiem w ustach. Z wykafelkowanych ścian padało na niego światło neonówki, głowa go bolała i było tak cicho, że można by pomyśleć, iż poza nim na ziemi nie został już żaden człowiek. No i marzł.

Pomijając to, czuł się dobrze. Całe ciało obklejał mu zaschły pot, we wnętrzu czaszki czuł suche, bezlitosne wiercenie i rwanie, a gdy podciągał się w górę na emaliowanej umywalce, osłabł, jakby miał za chwilę skonać. Do tego musiał zmagać się z migotliwymi czarnymi punkcikami przed oczyma, a przecież czuł się uleczony ze wszystkiego.

Później po południu powlókł się jeszcze do muzeum, samochód zostawił w domu, bo samopoczucie miał zbyt kiepskie, by poważyć się na ruch uliczny Jerozolimy, odbył więc całą drogę rozchybotanym autobusem, starając się nie myśleć o tym, jakich zarzutów będzie musiał wysłuchać, skoro w pierwszy dzień po szabacie przychodzi do pracy dopiero wtedy, gdy inni wychodzą. Ku jego zaskoczeniu, szef konserwatorów, Efraim Latsky, na przywitanie otoczył go ramieniem i powiedział przychylnym tonem:

— Takich pracowników mi trzeba, Menez! Pan przynajmniej myśli. Innych musiałem wysłać do domu — ale pan przychodzi dopiero wieczorem. Wspaniale, Menez.

Yehoshuah wytrzeszczał oczy na grubawego mężczyznę, potem na jego tłustą rękę na swoim ramieniu, gęste kępki włosów na wierzchu dłoni, i nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Mhm — odchrząknął i potem: — No cóż, ja… Mhm…

— Ten Wilford-Smith — grzmiał Latsky dalej — i jego amerykański sponsor zajęli całe piętro konserwatorów. Wprost nie do wiary, prawda? Mieliśmy tu przez cały dzień piekło, naprawdę piekło.

W tej samej chwili, gdy Latsky cofnął rękę i zniknął za narożnikiem korytarza prowadzącego do biura, zaczęła się zapaść. Wstrząsały nim skurcze, udało mu się jeszcze w porę dotrzeć do toalety. I tam zwymiotował, i znów, i znów, to zdawało się nie mieć końca. Przypominał to sobie tylko niewyraźnie, czas niknący w mroku podświadomości, może minuty albo godziny w ciemnym tunelu. Pamiętał jedynie zdziwienie, skąd bierze się to wszystko, co z siebie wyrzuca i wrażenie, że wypluwa już strzępy swych wnętrzności.

Teraz jednak to minęło. Jakoś dźwignął się na nogi, wychodząc z toalety musiał podeprzeć się o ścianę, a wspinając się chwiejnie po schodach nie poradziłby sobie bez poręczy. Spotkał nocnego stróża na pierwszym obchodzie po zamknięciu muzeum i stary, siwowłosy mężczyzna z wielkim pękiem kluczy przez chwilę zatrzymał na nim wzrok, nim wreszcie powiedział to, co mówił zawsze, gdy spotykali się wieczorem:

— Dobry wieczór, doktorze Menez.

Skinął mu głową, brak mu było sił na rozmowę. Dotarł w końcu do pokoju asystentów na pierwszym piętrze, nie włączając światła rzucił się na wyświechtaną kanapę, którą otaczał zaduch dymu papierosowego, wystygłej kawy, gnijących skórek od bananów, kurzu i pleśni, obrócił się na bok i wylądował głową na czymś miękkim, to poduszka, sięgnął jeszcze po drugą i położył ją sobie na brzuchu, po czym zapadł w głęboki, pozbawiony marzeń sen.

Zaparkowali mniej więcej o tej samej porze i niemal w tym samym miejscu, co w poprzednie noce. Parking był pusty i bezludny jak zwykle, ośmiokątny, przypominający wieżę budynek Muzeum Rockefellera odcinał się ciemnym konturem cienia od nocnego nieba nad Świętym Miastem.

— Może teraz sami pakujemy się w nieszczęście — stwierdziła Judith, gdy wysiadali i zamykali drzwi samochodu najciszej, jak to możliwe.

— Może — przyznał Stephen.

Ruszyli drogą przez zarośla, wzdłuż płyt, ku leżącym nieco niżej drzwiom. Stephen wyjął z ukrytej kieszonki w pasku dwa dziwacznie powyginane pręciki. Gdy manipulował nimi przy zamku, Judith przyświecała mu małą latarką, kupioną chwilę wcześniej na stacji benzynowej.

— I ty naprawdę zarobiłeś swoje pieniądze uczciwą pracą? — spytała po chwili. Tylko skinął głową przytakująco. Nie mógł rozpraszać się pogawędką.

Na szczęście nie miał przed sobą nowoczesnego zamka, w przeciwnym razie musieliby odejść, nic nie wskórawszy. Ale i tak było trudniej, niż sądził. W każdym razie trudniej, niż wyglądało to w telewizyjnych kryminałach.

Przez dłuższy czas dało się słyszeć tylko ciche odgłosy skrobania, to Stephen starał się przechytrzyć kolejne cylindry zamka. Choć był skupiony na tym zajęciu, to jednak czuł, że stojąca obok Judith robi się coraz bardziej nerwowa. W końcu dało się słyszeć wyraźny stuk i zamek był otwarty — Jestem pod wrażeniem — półgłosem powiedziała Judith, gdy znaleźli się za drzwiami w małym, zakurzonym magazynku. — Gdzie nauczyłeś się czegoś takiego?

— U nas w USA można kupić książki, w których dokładnie opisane jest, jak to się robi. Nie do wiary, co? — Stephen rozglądał się, jakby czegoś wypatrując, podnosił zakurzone plandeki i zaglądał pod skrzynie.

— Czego szukasz?

— Na przykład tego — pokazał jej dużą mosiężną śrubę, po czym włożył ją do kieszeni. — Ja w każdym razie nauczyłem się tego od człowieka, który jest członkiem tego samego klubu, co ja. Był kiedyś włamywaczem, teraz mieszka w Nowym Jorku i jest cenionym ekspertem od zabezpieczeń antywłamaniowych, zarabia mniej więcej dziesięć razy tyle, co wcześniej przynosiły mu jego rabunki. Dobry przykład na to, że przestępstwa są o wiele mniej opłacalne, niż się powszechnie sądzi.

— I nauczył cię wyłamywania zamków? Tak po prostu?

— Oczywiście, że nie. Dopiero gdy mu powiedziałem, z jakiego powodu chcę się nauczyć. Mianowicie po to, żeby móc uciec, na wypadek, gdyby okazało się to potrzebne w moich różnych podróżach po świecie. Jeśli jest coś, czego nienawidzę, to na pewno myśl, że mógłbym być uwięziony — pod jedną ze skrzyń znalazł metalową listwę długości ramienia, wziął ją także. — Chodź, idziemy dalej.

Wyłączyli światła, które w poprzednie noce beztrosko zostawiali włączone. Wtedy był z nimi Yehoshuah, któremu przynajmniej wolno było przebywać w tym budynku. Bez niego byli wyłącznie intruzami, idąc przez muzeum starali się robić jak najmniej hałasu.

Mimo to zdawało im się, że nawet ich ciche stąpanie rozchodzi się głośnym echem po sali wystawowej, przez którą musieli przejść. A drzwi prowadzące do korytarza po drugiej stronie wciąż skrzypiały, głośniej niż przedtem. Odetchnęli z ulgą, gdy w końcu stanęli przed laboratorium konserwatorów. Te drzwi oczywiście także były zamknięte.

— Teraz dokonamy uszkodzenia mienia — powiedział Stephen.

Przyłożył czubek mosiężnej śruby do zamka i zaczął ją wkręcać w otwór przeznaczony dla klucza, używając metalowej listwy jako śrubokręta. Gdy śruba siedziała już pewnie, wsunął listwę pod jej łepek, oparł krótszy koniec metalowej dźwigni o skrzydło drzwi, po czym raz, krótko i mocno, szarpnął za dłuższy. Dał się słyszeć cichy, ale wyraźny dźwięk, gdy pękała śruba przytrzymująca w zamku cylinder ryglujący. Stephen wyciągnął go, ręką odsunął rygiel, drzwi były otwarte. Nie trwało to nawet minuty.

— Jutro każdy będzie wiedział, że tu byliśmy — upomniała go Judith z wyraźnym niesmakiem.

— Teraz to bez znaczenia — stwierdził Stephen, przymknął skrzydło uszkodzonych drzwi i zaświecił światło w laboratorium.

Pomieszczenie wyglądało teraz całkiem inaczej. Jeden ze stołów w całości był zajęty szkieletem podróżnika w czasie, na drugim trwały w pełnym toku prace nad rozłożeniem antycznej instrukcji obsługi na oddzielne kartki. W każdym kącie stały czarne, szeroko rozstawione statywy, na których zamocowano masywne kamery albo małe halogenowe reflektory.

— Poszukiwania kamery wideo starannie dokumentują na wideo — wymamrotał Stephen, krążąc po pokoju i przyglądając się bliżej znaleziskom. — To jakieś dziwne.

Judith zafascynowana patrzyła na instrukcję obsługi, o której do tej pory tylko słyszała. A więc istnieje naprawdę, rzeczywista i prawdziwa. Oto znane na całym świecie logo firmy, na papierze niemal tak kruchym, jak zwoje z Qumran.

— Popatrz — powiedziała cicho, nieco drżącym głosem.

Stephen stanął obok niej. W plastykowej kuwecie, starannie przykrytej przezroczystą folią, leżał jeden z arkuszy wyjętych z zeszytu. Prawdopodobnie tylna okładka, gdyż strona była pusta, poza wyraźnie czytelnym napisem Copyright w lewym dolnym rogu. Printed in Japan. A dalej liczba oznaczająca rok, który miał nadejść dopiero za cztery lata.

— Nie do wiary — szepnęła Judith.

Wbrew woli Stephen także musiał przyznać, że i jemu po plecach przebiegł dreszcz.

Odwrócił się do kości umieszczonych na stole w środku pomieszczenia, rozłożonych na długiej, czarnej gumowej macie mniej więcej w kształcie szkieletu.

— Ależ chciałbym wiedzieć, kto to jest — powiedział. Puste oczodoły czaszki zdawały się odwzajemniać jego spojrzenie. Ale swą tajemnicę zachowały dla siebie.

— On teraz gdzieś żyje, prawda? — stwierdziła Judith. — A równocześnie tutaj leżą jego kości. To niesamowite.

— Tak — odparł Stephen. — A Kaun nas szuka, bo chce zdobyć jego list. A przy tym przez cały dzień był niecałe trzy metry od niego. To jeszcze bardziej niesamowite.

Podszedł do jednej z szafek z szufladami, stojących pod każdym ze stołów, i wyciągnął najniższą szufladę. Stały w niej, ukryte pod wygniecioną gazetą, dwie plastykowe kuwety, zawierające obie kartki listu.

— Absolutnie lekkomyślnie — orzekł Stephen, wyjmując kuwety. — Nawet nie zamknięte. Można by sądzić, że wczoraj wieczorem byliśmy pijani.

Ustawił plastykowe tace pod lampą ultrafioletową i zdjął folię, chroniącą arkusze przed kurzem i wyschnięciem. Potem włączył świetlówkę ultrafioletową.

— Mmh — mruknął zadowolony Stephen. — Tak, jak myślałem. Yehoshuah kłamał.

W pierwszej misce leżał arkusz, nad którym pracowali wczoraj. Antyczne pismo błyszczało nieziemskim złotem, dokładnie tak, jak Stephen pamiętał.

W drugiej kuwecie leżała druga kartka, o której Yehoshuah twierdził, że nie jest w stanie odczytać na niej pisma.

Yehoshuah twierdził, że eksperymentował z tym arkuszem. To była prawda. Ale to, co mówił, że pismo nie przyjmuje odczynnika, nie było prawdą, gdyż przynajmniej kilka słów i fragmentów zdań rozżarzyło się w świetle ultrafioletu.

— Skąd wiedziałeś?

— Wyczułem, że chce coś przed nami ukryć — wyjaśnił Stephen. — Tylko sobie tego wtedy nie uświadomiłem. Dopiero dziś, gdy znów się nad tym zastanowiłem w spokoju.

Przyciągnął jedno ze szkieł powiększających i próbował odcyfrować widoczne słowa, moja matka zawsze — Co to ma znaczyć? — mruknął. — Skąd się tu wzięła jego matka? nie czujesz wiatru historii, gdy ciebie Czy to w ogóle jest ten list, znaleziony przez niego? Stephen przesunął lupę dalej. Pismo było o wiele mniej czytelne niż na pierwszej kartce, którą rozszyfrowali poprzedniego wieczoru. Musiał wpatrywać się w nie przez dłuższy czas, nim linie ułożyły się w tekst.

Ale niesprawiedliwe Stephen poczuł, jak wzbiera w nim pełen zwątpienia niepokój. O czym na Boga, mówi ten człowiek?

— I co? — zapytała niecierpliwie Judith. — Co tam jest napisane?

— Coś o jakichś mądrościach przekazanych mu przez matkę — odparł Stephen, nie pojmując. Cóż to za nieudolny wywiadowca przeniósł się w przeszłość? Czy naprawdę nie miał nic lepszego do powiedzenia w swoim prawdopodobnie jedynym liście do przyszłości?

— Jego matkę?

— Coś tam o oddechu historii, którego się nie czuje, gdy kogoś… coś. Owiewa, może. Nie rozumiem. To nie może być prawda. Oto on, Stephen C. Foxx, znajduje list jedynego podróżnika w czasie, o jakim kiedykolwiek wiedziano. Tego podróżnika, który udał się w czasy Jezusa uzbrojony w kamerę wideo i twierdził, że nakręcił trzy kasety, każda z dwunastogodzinnym nagraniem, na których widoczny jest niewątpliwie założyciel największej religii świata. A teraz wygląda na to, że nie podał w swoim liście żadnej wskazówki, gdzie ukrył owe kasety?

Przesunął lupę nieco niżej. Było tam jeszcze kilka lekko żarzących się fragmentów, a w najniższej części kartki odkrył nareszcie coś, co zdawało się obiecywać sukces, sto trzydzieści jardów od południowo-zachodniego narożnika świątyni w kierunku północnym Stephen poczuł, że raptem serce zabiło mu szybciej.

— Tutaj — szepnął. — Opisuje jakieś miejsce. Judith przełknęła ślinę.

— Przeczytaj.

— Sto trzydzieści jardów od południowo-zachodniego narożnika świątyni w kierunku północnym… Jaką świątynię mógł mieć na myśli?

kamień barwy niemal pomarańczowej — No, świątynię — stwierdziła Judith. — Świątynię Jerozolimską. Sto trzydzieści jardów — ile to metrów? w drugiej warstwie muru nad ziemią — Około sto osiemnaście — wyliczył podniecony Stephen. To miejsce! To miejsce, które opisywał, to mogło być tylko to. Przesuwał lupę nad kartką szukając ostatecznego potwierdzenia.

— O, nie — jęknęła obok niego Judith.

To było to.

Ukryta kamera Stephenowi wyrwał się okrzyk radości. O wiele za głośny okrzyk, w obliczu faktu, że dzisiejszego wieczora są tu włamywaczami.

— Licząc od południowo-zachodniego narożnika świątyni sto trzydzieści jardów — albo sto osiemnaście metrów — na północ, aż do prawie pomarańczowego kamienia w drugiej warstwie muru nad ziemią. Tam schował kamerę — tonem pełnym tryumfu powtórzył opis, przywodzący na myśl mapy z zaznaczonym ukrytym skarbem i zakopane kufry pełne złota. — Masz pojęcie, co to mogłoby być za miejsce?

— Nazywamy to miejsce Kotel Ha-Ma’aravi — w tym samym momencie odpowiedział głos od drzwi. Odwrócili się przestraszeni. Stał tam Yehoshuah, dziwnie blady i wyglądający na chorego, musiał przytrzymywać się framugi.

— Bardziej znane — dodał bezbarwnym, słabym głosem — jako Ściana Płaczu.

Загрузка...