W nocy z wtorku na środę pełniący służbę nocny stróż Samuel Rosenfeld podczas ostatniego obchodu o 7:15 stwierdził, że kłódka, od dwóch dni prowizorycznie zamykająca drzwi do laboratorium konserwatorskiego, znikła. Poza tym w protokole strażnika nie podano żadnych innych niepokojących szczegółów.
Gdy się obudził, było chłodno. Chyba się zdrzemnął, tak, dobrze mu to zrobiło. Panujący wokół chłód zdawał się wysysać skwar, którym jego ciało wciąż jeszcze było przesiąknięte i którym promieniowało z każdego najmniejszego skrawka. I było ciemno. Nie, właściwie nie ciemno. Nie wiedział, gdzie jest. Widział nagie, błyszczące matowo metalowe ściany. Rzędy migocących nitów, sufit z metalu. Przez wąskie otwory tuż pod stropem wpadało nieco światła, dostatecznie wiele.
Pochyliła się nad nim jakaś kobieta. Ubrana w obszerny biały fartuch, przyglądała mu się uważnie. Był pewien, że nigdy jeszcze jej nie widział. Zawiesiła na metalowym haku ponad nim pękaty, przezroczysty worek, zamocowała do niego plastykowy wężyk, którego drugi koniec znikał pod opatrunkiem na wierzchu jego prawej dłoni.
— Co…? — zaczął skrzekliwie. — Co pani robi?
Kobieta spojrzała na niego i tylko uśmiechnęła się przyjaźnie.
Z wysiłkiem podniósł ramię, przyjrzał się złączce na grzbiecie dłoni. Co to może być?
Kobieta znikła. Teraz pojawiła się nad nim inna twarz, twarz starego, siwowłosego mężczyzny.
Znał tę twarz. Profesor Wilford-Smith. Teraz wszystko my się przypomniało. Pustynia. Skwar. Upadek Judith. Judith!
Przekręcił głowę w bok, sprawiło mu to koszmarny ból rozejrzał się za nią. Tak, leżała tam niedaleko, też na rozkładanym łóżku, podłączona do kroplówki, i spała. Ktoś umył jej twarz.
Przypomniał sobie. Dano im pić, słony płyn, o lekkim smaku pomarańczy. Mnóstwo tego, wypił na pewno całe wiadro. Zemdliło go, lecz nie mógł zwymiotować i wypił jeszcze więcej. Nie pamiętał, co było potem.
— Gdzie jesteśmy? Profesor podniósł głowę i rozejrzał się, jakby sam przez cały czas zadawał sobie to pytanie.
— To wóz transmisyjny — powiedział.
— I co z nami robią? — wskazał oczyma worek z płynem. Stary naukowiec uśmiechnął się smutno.
— To tylko roztwór soli kuchennej. Taki płyn. Oboje byliście silnie odwodnieni, gdy was znaleźliśmy.
— Odwodnieni?
— Niewiele brakowało. Stephen Foxx zamknął oczy. Tak, teraz, gdy powracały wspomnienia, ku własnemu zdziwieniu czuł coś na kształt wstydu. To była zuchwałość, ruszyć pieszo przez pustynię bez jakiegokolwiek wyposażenia. Lekkomyślnie narazić życie, dla wyścigu, by coś udowodnić, by wygrać. Błędem było wciągnięcie do tego Judith.
— Jak nas w ogóle znaleźliście?
— Nie było łatwo. Nie było was tam, gdzie was szukano. Kaun w końcu nie namyślając się wiele wykupił czas obserwacyjny na rosyjskim satelicie szpiegowskim i oni was znaleźli.
— Co? Rosjanie? — Tak. Stephen próbował wyobrazić sobie, jak się to odbyło.
— Szliśmy najpierw na południe, potem stale na zachód. Chcieliśmy dotrzeć do drogi wzdłuż granicy z Synajem.
Archeolog uniósł brwi.
— Na ile znam Kauna, nie odbierze sobie przyjemności pokazania panu tych zdjęć. Można was na nich rozpoznać, nawet z kosmosu. Zdziwi się pan, gdzie byliście.
— Ach. — Jeszcze i to. Pomylili drogę. Ale jak? Przecież stale maszerowali w kierunku gór…? — Co z kamerą?
Profesor Wilford-Smith spojrzał na coś za głową Stephena. Była tam ścianka działowa z wąskimi, zamykanymi na klucz drzwiami i z wielkim szklanym oknem, za którym szczelnie zaciągnięto czarną zasłonę.
— Kaun tam jest. Już dość długo. Kazał dać sobie kilka opakowań baterii i zamknął się z nią. Stephen opadł na poduszkę wydając mimowolny, żałosny jęk. Przegrał! Przegrał wyścig, niech to cholera. Poczuł takie rozczarowanie, że aż oczy wypełniły mu się łzami. To było takie niesprawiedliwe, tak cholernie niesprawiedliwe. Włożył tyle wysiłku, walczył, rzucił na szalę całą swą odwagę i determinację — a Kaun jedynie kupił za swoje miliony inteligencję i know-how Rosjan, potrzebujących teraz każdego centa, zjawił się na właściwym miejscu we właściwym momencie i zebrał plon tego, czego sam nie posiał. To była walka Dawida z Goliatem, tylko że tym razem wygrał Goliat. Goliat zawsze wygrywa, tak to już jest. Stare, pobożne historie, które twierdzą co innego, są niczym innym jak tylko właśnie starymi pobożnymi historiami.
Zamknął oczy i w następnym momencie pojawiła się twarz brata Gregora. Jak wspaniale to brzmiało — godzina próby. Stare proroctwo o mocach światła i mocach ciemności, walczących o posiadanie relikwii.
Nawet, jeśli wewnętrznie śmieszyły go słowa mnicha — to przecież w głębi serca coś w nim w nie wierzyło, sprawiało, że czuł się napełniony siłą, roił, że u jego boku stoi Bóg.
A teraz? Zawiódł? Zależy, co Kaun zamierza zrobić z kamerą. Na pewno w takiej czy innej formie pokaże nagranie w swoich telewizyjnych kanałach i z pewnością w taki sposób, by przyniosło mu ono maksymalny zysk. Zobaczy je cały świat. A przecież niczego więcej starcowi nie obiecał.
W końcu zobaczy je i on sam. Będzie miało wtedy dla niego mdły smak i pewno będzie musiał jeszcze sporo poczęte, a potem długo siedzieć w domu na kanapie, wspólnie z milionami innych ciekawskich, wysłuchać przedłużających się zapowiedzi, ale je w końcu zobaczy. Tak niewiele brakowało, by odbyło się to o wiele prościej, lecz w końcu kiedyś się doczeka.
Być może nie ma prawa liczyć na więcej.
W tym momencie ktoś na zewnątrz poruszył zamkiem tylnych drzwi, jedno ze skrzydeł otwarło się, wpuszczając pasmo oślepiającego światła. Po siatkowych schodach wspięło się trzech mężczyzn, zamknęli za sobą drzwi i na nowo je zaryglowali.
Stephen patrzył na nich, nie mogąc pojąć, co widzi. Poczuł, że postać profesora, siedzącego na krześle, zesztywniała; tak jakby znał tych ludzi i jakby nie była to znajomość, którą by chciał kontynuować.
To byli księża. Dwóch młodszych i jeden starszy, pośrodku. W każdym razie mieli na sobie długie sutanny i charakterystyczne kołnierzyki.
Kościół. Przypomniał mu się Eisenhardt, ich spotkanie w bibliotece. Kaun planował sprzedać kościołowi wszystkie znaleziska za dziesięć miliardów dolarów. Och, ten pies! Nie dość, że jego bogactwo pomogło odnieść zwycięstwo, nie, teraz jeszcze to zwycięstwo pomnoży jego majątek niewyobrażalnie. Dziesięć miliardów dolarów. To nie może być prawda.
— Dzień dobry — powiedział stojący pośrodku mężczyzna głosem, którego łagodny ton zabrzmiał sztucznie. — Nazywam się ojciec Scarfaro. Chciałbym rozmawiać z panem Kaunem, jeśli to możliwe. Profesor Wilford-Smith zmarszczył nos.
— Obawiam się, że jest właśnie bardzo zajęty.
Mina człowieka, który przedstawił się jako ojciec Scarfaro, spochmurniała w sposób dający jasno do zrozumienia, że jego prośba była raczej retoryczna.
— Jest tam w środku? — spytał, wskazując na drzwi prowadzące do przedniej części wozu. Profesor tylko skinął głową.
Scarfaro podszedł do drzwi i zapukał niezwykle donośnie. Ze środka dobiegła niewyraźna odpowiedź. Kapłan wrócił między swoich dwóch towarzyszy i oznajmił, zwracając się do starego naukowca:
— Oczekuje nas.
Stephen czuł bezgraniczne rozczarowanie. A więc sprawa jest już umówiona. Kościół dostanie wideo.
Rozpowszechni je lub sprawi, by znikło w papieskich archiwach, zależnie od tego, jak będzie odpowiadała mu treść, jaką na nim zobaczą.
Super.
Drzwi otwarły się z trzaskiem. Wypadł z nich Kaun, z podwiniętym rękawami u koszuli, ze zmierzwionymi włosami, zmieniony w niespotykany u niego sposób, bardziej ludzki, niż zapamiętał go Stephen. W dłoni trzymał kamerę.
— Musi to pan zobaczyć, profesorze! — zawołał. — Cały świat musi to zobaczyć, cały… Dopiero teraz jego spojrzenie padło na Scarfaro i jego towarzyszy, zatrzymał się raptownie.
— Skąd pan się tu wziął? — spytał skonsternowany. Scarfaro pochylił głowę.
— Staram się dotrzymywać panu kroku.
Stephen uniósł wzrok, obserwował medialnego magnata. Obecność księży raczej nie była mu na rękę. A już na pewno wcale jej nie oczekiwał. Co się tu dzieje? Może jest jeszcze jakaś nadzieja.
— Nikt nie wie, że tu jestem — powiedział nieufnie Kaun.
— Nikt poza moimi ludźmi. Jak pan mnie znalazł?
— Nie było łatwo — odparł Scarfaro, wymownie zbywając milczeniem właściwe pytanie. — Przyjechałem, żeby pana poinformować, że pieniądze są przygotowane. Starczy jedno moje słowo i popłyną na pana konta. — Scarfaro znów pochylił głowę. — Nie będzie z tym żadnego problemu, gdy tylko zobaczę towar i orzeknę, że to właśnie to, co pan zapowiadał.
Kaun nie wyglądał na zadowolonego.
— Musimy o tym jeszcze pomówić — oznajmił w końcu.
— Sytuacja uległa zmianie. Oferta dotyczyła tamtej chwili i przekazania ówczesnego etapu wykopalisk. Scarfaro wyciągnął rękę.
— Jak pan sobie życzy. Pozwoli mi pan mimo to rzucić okiem?
Kaun ociągał się. Spoglądał to na porysowaną kamerę wideo w swojej dłoni, to na wysłanników Watykanu. Stephen Wstrzymał oddech. W tej scenie był jakiś dysonans.
— Proszę — powtórzył Scarfaro dziwnie miękkim, niemal hipnotyzującym głosem.
Kaun podał mu kamerę. Widać było, że nie ma na to ochoty, lecz ją podał. Ten widok emanował takim fałszem, że we wnętrzu Stephena aż coś krzyknęło.
Scarfaro wziął mały aparat, niewiele większy od paczki papierosów i ważył go w dłoni z namysłem.
— Kościół — powiedział — jest, by wyrazić to w pańskim języku, panie Kaun, multinarodowym koncernem, produkującym sens życia dla miliarda ludzi. To ważny produkt, może nawet najważniejszy. I pożądany, gdyż inaczej dawno byśmy już nie istnieli. Pan rozumie — dodał, uśmiechając się martwo — że nie możemy tolerować nic, co zagraża naszemu produktowi?
To, co nastąpiło w następnym momencie, w pamięci Stephena Foxxa na resztę życia utkwiło tak, jakby cała scena rozegrała się w zwolnionym tempie. W niezliczonych snach ciągle na nowo przeżywał tę sekundę, wciąż widział, jak człowiek z Rzymu unosi rękę z kamerą, potem odwodzi ją w bok, bierze zamach, wychylając staw barkowy kolistym ruchem przenosi kamerę w tył i do góry, by w końcu z potężną siłą rzucić nią o podłogę, gdzie roztrzaskała się na setki części.
Ktoś krzyknął. Kaun. W następnym ułamku sekundy dwaj księża po prawej i lewej stronie Scarfaro trzymali w dłoniach pistolety i wcale już nie wyglądali jak duchowni, lecz jak gotowi na wszystko gangsterzy przebrani w sutanny. We wnętrzu ciężarówki zagrzmiał strzał, głośno, aż boleśnie, i Kaun poleciał w tył trzymając się za ramię, a spomiędzy palców ciekła mu krew.
— Co pan wyprawia?! — wrzeszczał. — Scarfaro, co pan robi?!
Ksiądz z haczykowatym nosem nie wydawał się jeszcze usatysfakcjonowany widokiem rozbitej kamery, podniósł nogę i miażdżył butem szczątki. Trzeszczały jak łamiące się kości, rozpadały w drzazgi, skrzypiały, metal z jękiem tarł o metal, odłamki strzelały na boki i uderzały o ściany. Potem pochyli się i podniósł to, co było zapewne sercem kasety wideo, okrągła cienką płytkę z przejrzystego, połyskującego materiału — czy to krzem? — dźwignął ją wysoko i przełamał, z bezlitosnym wyrazem twarzy, przełamał na pół.
— Pismo święte jest doskonałe — powiedział. — Od stuleci jego słowami nauczamy ludzi, tak długo, aż uwierzyli, dla swego własnego dobra i pokoju duszy. Czy mogliśmy dopuścić, by teraz coś do niego dodawano? Nie mogliśmy. Czy wolno nam pozwolić na sprawdzenie, że Jezus może powiedział coś innego, niż zapisano? Nie wolno. Gdybyśmy to zrobili, wszystko pomieszałoby się, otwarłyby się wrota wątpliwości, wiara uległaby zniszczeniu. A bez wiary nie ma spokoju duszy. To nasz obowiązek, umożliwić ludziom zachowanie ich wiary — nawet za cenę utraty jej przez nas samych. Kaun powoli, ze skrzywioną od bólu twarzą, osuwał się po ściance działowej. Rękaw koszuli zabarwił się na czerwono. W niczym już nie przypominał postaci potężnego, bogatego władcy, panującego nad imperium ogromnej firmy.
— Pan nie wie, co zrobił — jęczał. — Zniszczył pan dokument, który mógł skierować historię ludzkości na nowe tory. Pan uśmiercił prawdę. Pański kościół zawsze to robił, prawda? Polowanie na prawdę i zabijanie jej.
Scarfaro dalej kruszył odłamki, aż w końcu wysypał z dłoni na podłogę same drobne, skrzące się okruchy.
— Prawda? — powiedział, patrząc wyzywająco na krwawiącego multimilionera. — Prawdą jest to, że prawda jest nieistotna. Chrześcijaństwo funkcjonuje już dwa tysiące lat, a co funkcjonuje tak długo, będzie funkcjonować wiecznie. Prawda jest taka, że historyczna osoba założyciela nie ma znaczenia. Przeciwnie, to dobrze, że ten, od którego to wszystko pochodzi, jest tak nieznany, tak nienamacalny, jakże inaczej mógłby stać się owym nadludzkim idolem? Nawet gdybyście pokazali wideo z prawdziwym, rzeczywistym, historycznym Jezusem z Nazaretu: jakaż ludzka istota mogłaby równać się z postacią, którą stworzyliśmy? Nie potrzebujemy tego dokumentu. Mógłby tylko zaszkodzić.
Kaun osunął się na bok. Podbiegła do niego pielęgniarka, nikt do niej nie strzelił, lecz Stephen zauważył, jak palec jednego z mężczyzn drgnął na spuście.
Scarfaro odebrał mu rewolwer. Sposób, w jaki chwycił broń, zdradzał, że nie pierwszy raz trzyma ją w dłoni. Dał swemu towarzyszowi znak oczyma. Kapłan przyklęknął i wyjął małą szufelkę, na którą pośpiesznie zgarnął resztki kamery i wsypał wszystko do plastykowego worka, wyjętego spomiędzy fałd ciemnej szaty.
— Pan się go boi! — wysapał oszołomiony Kaun. — Czuje pan strach przed tym, którego jakoby czci! Scarfaro spojrzał ku niemu iskrzącymi się oczyma.
— Nie łudźmy się — odezwał się w końcu. — Prawdziwy Jezus byłby dziś także wichrzycielem, zagrożeniem porządku publicznego, wrogiem państwowym numer jeden. — Zmrużył oczy w wąskie szparki. — Tylko że dziś to my bylibyśmy tymi, którzy wytoczyli mu proces.