Na początku bezmiar przestrzeni i samotność krajobrazu przyprawiały go o dreszcz niepokoju. Potem, bardzo powoli, pierwotna panika przekształciła się w coś, co mogło być tylko ekstazą: jazda samochodem poprzez nieoswojone, pustynne równiny, które zdawały się nigdy nie znać cywilizacji miast i fabryk, sam na sam z sobą samym i niebem, z biegiem słońca i ziemi.
Lecz to oczywiście było pozorne. W kojąco regularnych odstępach pojawiała się, zwiastowana staccatem wielkich, paskudnie kolorowych tablic reklamowych na poboczu, jakaś zakurzona miejscowość albo stacja benzynowa lub motel i Peter Eisenhardt musiał przyznać, że jest rad, iż nie musi wieczorem wyruszać na polowanie ani rozbijać namiotu. Czerpał przyjemność z tego, że wystarczy tylko wyjąć kartę kredytową by dostać ciepły posiłek bądź czyste łóżko, pozostając przy tym w swoich oczach globtroterem, wolnym i swobodnym. Mrzonki, ot co.
Kartkę z opisem drogi przymocował taśmą klejącą do deski rozdzielczej, już dawno temu, jeszcze nim wjechał na Interstate 40, której trzymał się już od tysięcy mil i która bezbłędnie przeprowadziła go przez pięć amerykańskich stanów. Pomijając jeden czy dwa małe objazdy, opuścił ją dopiero dziś rano. Czasem przez wiele godzin nie było potrzeby poruszać kierownicą, samochód zaś mijał rdzawo-czerwone skały, rzadką, szaroburą trawę albo po prostu bezkształtną, rozległą przestrzeń. Czasem czuł się jak przeniesiony do filmu, cały ten krajobraz wydawał mu się jakby z innej planety, znał takie tylko z kinowego ekranu albo z telewizora, aż sam postawił na nim stopę i dopiero wtedy doświadczył innej siły ciążenia, nabrał do płuc powietrza o innym zapachu, poczuł inny puls ziemi. Potem owo poczucie obcości znów mijało, tak po prostu, jakby ktoś odciągnął na bok kotarę i zdawało mu się, że już zawsze czuł się tu jak w domu. Aż wreszcie zobaczył: Great Spirit Motel.
Nazwa obiecywała więcej, niż ujrzał: wyblakły kompleks płaskich budynków wzniesionych przy drodze minimalnym, wysiłkiem, bez żadnej charakterystycznej cechy, którą można by przypomnieć sobie później, gdy się już go minie i jedzie dalej. Eisenhardt skręcił na podjazd, zaznaczony dwiema polakierowanymi na biało blaszanymi beczkami pełnymi kaktusów i zatrzymał samochód na parkingu wyznaczonym na ubitej kołami, białej jak mąka ziemi. A więc to tu.
Pomijając obowiązkowy szyld Coca-Coli i świetlną reklamę piwa Budweiser w oknach, przemysł reklamowy najwyraźniej nie uznał tego motelu za obiekt, w którym opłacało się umieszczanie reklam. Blaszana tablica ze stylizowanym dzikim psem informowała, że zatrzymują się tu autobusy linii Greyhound, inna anonsowała stację benzynową. Za głównym budynkiem znajdowały się dwie podłużne budowle, w każdej osiem apartamentów, sądząc jednak po liczbie samochodów stojących bezładnie na parkingu, większość z nich była pusta. Więc to tu. Trudno uwierzyć.
Eisenhardt otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Pustynny skwar owionął go niczym gorący oddech cerbera i w jednej chwili był zlany potem na karku, pod pachami, na plecach, pot ściekał mu nawet po piersiach. Nauczył się doceniać zamontowaną w samochodzie klimatyzację i czasem zapominał, przed czym go chroni.
Buty miał już pokryte kurzem, gdy wchodził do tego, co chełpliwie zwano restauracją: obszerne, niskie, chłodzone buczącą klimatyzacją i przytłaczająco bez gustu urządzone pomieszczenie, w którym siedziała garstka ludzi. Przez wielkie okna od ulicy wpadała powódź oślepiającego światła, by zaraz potem wsiąknąć w ciemne drewno stołów i ław, tak więc tylna część sali pozostawała pogrążona w mrocznym półcieniu. Duża, masywna lada zajmowała prawie całą lewą ścianę, zaczynając się w jasnym obszarze ginęła w ciemności. Poustawiano na niej automaty z orzeszkami ziemnymi, tekturowe stojaki z prospektami firm oferujących karty kredytowe, druciane kosze pełne małych paczuszek orzeszków ziemnych, minikrakersów albo gumy do żucia, piętrzące się w stosach popielniczki. Eisenhardt usunął się spod zaciekawionych spojrzeń gości, wyszukał wolny stołek przy barze — wszystkie były wolne — i usiadł, spojrzał na obsługującego młodego człowieka, po czym powiedział:
— Cześć, Stephen.
Stephen Foxx, zajęty akurat płukaniem szklanek, zaskoczony podniósł wzrok.
— Pan Eisenhardt! — zawołał. — Coś takiego! Nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie rano…
— Mam wrócić później? Zaśmiał się.
— Nie to miałem na myśli. Pewnie nocował pan we Flagstaff, prawda? Widział pan Wielki Kanion?
— Wczoraj. Nie mogłem przepuścić okazji. Kierowca autobusu to chyba prawdziwy Indianin, czy to możliwe? W każdym razie wyglądał jak Indianin. — Eisenhardt poczuł, że trochę się denerwuje. Ostatnio zawsze wdawał się w paplaninę, gdy czuł się niepewnie.
— Prawdopodobnie jeden z Navajo. Park Narodowy graniczy z rezerwatem. Chciałby pan kawy?
— Czy tam z tyłu to automat do cappuccino? — Tak.
— Czy mógłbym zamiast kawy dostać cappuccino? — Działanie klimatyzacji powoli odnosiło skutek, pot na jego skórze wysychał.
— Tak, jasne. — Foxx zajął się obsługą maszyny, wyglądało na to, że ze sporą wprawą. Rozszedł się przyjemny zapach, w miarę jak w filiżance przybywało cappuccino.
— Dziękuję — powiedział Eisenhardt, gdy postawiono przed nim filiżankę.
— Jak się panu podobał? Wielki Kanion, oczywiście. Eisenhardt chwilę się ociągał.
— Cóż, jak by to powiedzieć… Na zdjęciach wygląda imponująco. Ale gdy się przed nim stoi, imponuje naprawdę. Człowiek ma uczucie, że w ogóle nie jest w stanie dość szeroko otworzyć oczu, żeby go naprawdę zobaczyć. Zupełnie nie do wiary.
Foxx przytaknął z błąkającym się wokół ust uśmiechem zrozumienia.
— Byłem zaskoczony, gdy otrzymałem od pana wiadomość. Co sprowadza pana w tę zapomnianą okolicę?
— Tak, to świetna sprawa te e-maile — przyznał pisarz, sącząc kawę. — Można się do nich szybko przyzwyczaić. Pod pana starym numerem telefonu pewnie bym pana nie zastał, prawda?
— Nie, zgadza się.
— Byłem w Nowym Jorku, z moim agentem. Prowadziłem kilka rozmów z ludźmi z branży wydawniczej — opowiadał Eisenhardt. — Niesamowite miasto. Pod koniec miałem w głowie tylko zamęt.
— Tak, Nowy Jork trzeba potrenować. Proszę momencik zaczekać, zaraz wracam… — przy jednym z podokiennych stołów gość uniósł dłoń, chcąc zapłacić rachunek.
— Nie, ma sprawy.
Rozglądał się, gdy Stephen obsługiwał tamtego mężczyznę. Niewiele się tu działo i jakoś miało się uczucie, że na tym odludziu praktycznie nigdy nie dzieje się wiele.
— To był ostatni z tych, którzy jadą do Tucson — oznajmił Stephen, wróciwszy. — Teraz pewnie będę miał chwilę odpoczynku, aż do przyjścia autobusu. Za około… — zerknął na zegarek — dziesięć minut.
— Przychodzą tu przeważnie ludzie podróżujący autobusem?
— O tej porze tak. W południe zjawiają się goście motelowi, a wieczorem nawet ludzie z okolicy.
— Ach — mruknął Eisenhardt. Musi to być dość ponura okolica, jeśli ten bar służy za atrakcję.
— A teraz — powiedział Stephen uśmiechając się tajemniczo — muszę pana komuś przedstawić. — Odwrócił się, podniósł klapę okienka podawczego do kuchni i zawołał w głąb pomieszczenia: — On już jest! Odpowiedzią był okrzyk, który rozszedł się echem po kuchni, na zewnątrz jednak niezrozumiały. Zaraz potem z drzwi wyszła szczupła, ciemnowłosa piękność, młoda kobieta, ze śmiechem wycierając jeszcze ręce o fartuch, nim je mu podała.
Tym razem była kolej Eisenhardta, żeby osłupieć.
— Znam panią! — wyrwało mu się. — Pani… pani była tam, na wykopaliskach…
— Judith Menez — przytaknęła. — Ja też pana pamiętam. Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, tak mi się wydaje.
— Tak. To obłęd, prawda? — Wędrował spojrzeniem od Foxxa do Judith i z powrotem. — Ale to musicie mi teraz wyjaśnić.
— Nie ma tak wiele do wyjaśniania — powiedziała, zerkając na Stephena wiele mówiącym spojrzeniem. — Pewnego dnia po zakończeniu jego zakazu wjazdu do Izraela stanął przed moimi drzwiami z bukietem kwiatów — i, no cóż…
Stephen objął ja ramieniem i przytulił.
— Ona chce przez to powiedzieć, że przedtem opamiętałem się nieco w kwestii nastawienia do życia i do miłości.
— Był jak przemieniony — podkreśliła.
— Ach tak — mimowolnie uśmiechnął się Eisenhardt. Po siedemnastu latach małżeństwa i z dwójką dzieci tęsknił nieraz za gorącymi, pierwszymi dniami zakochania.
— A potem — kontynuowała Judith — wyjął z torby kasetę i przemienił także mnie. — Pocałowała go w policzek. — Muszę jeszcze szybko przygotować wszystko do obiadu. Przyjdę do was później, okay?
Uśmiech zamarł na twarzy Eisenhardta. Kaseta wideo! Więc jednak jest tak, jak się obawiał. W ostatnich latach wokół tego rzekomego wideo z Jezusem utworzył się regularny podziemny ruch i wedle wszelkich pozorów Stephen Foxx również do niego należał.
— Pan przecież zostanie do jutra? Więc dziś wieczorem będziemy mogli usiąść na chwilę i porozmawiać o dawnych czasach — zaproponował Stephen i dodał: — Naturalnie jest Pan naszym gościem.
— Tak. Chętnie. Chociaż… — Może najlepiej będzie poćwiczyć się w tolerancji. W końcu każdy ma prawo być szczęśliwy na swój własny sposób. Eisenhardt podrapał się w głowę, na której włosy przerzedziły się wyraźnie od ich ostatniego spotkania. — Mam uczucie, że od dziś jeszcze wcale nie posunąłem się naprzód. A przy tym od Flagstaff ujechałem już… Nie mam pojęcia. Ten kraj w ogóle nie ma końca.
Przez kilka ostatnich dni mniej lub bardziej przez cały czas siedziałem za kierownicą, jechałem, jechałem, a gdy wieczorem sprawdzałem na mapie, to było zaledwie kilka centymetrów. Niesamowite. Niemcy można całe przejechać w ciągu jednego dnia, jest pan w stanie to sobie wyobrazić?
— Ale mam nadzieję, że nie jechał pan w poprzek całego kraju tylko po to, żeby zwiedzić ten cud architektury, jakim jest nasz motel? — stwierdził Foxx.
— Nie, właściwie chcę dotrzeć do zachodniego wybrzeża. Były już dni, że nachodziły mnie wątpliwości, czy ono jest w ogóle osiągalne samochodem. Mam przyjaciela, który tam mieszka i zaprosił mnie, bym zatrzymał się u niego kilka dni. Wyjechał, zaraz, piętnaście lat temu i ostatni raz widzieliśmy się przed dziesięciu laty. Ach, przy okazji — przypomniało mu się. — Spotkałem Johna Kauna.
— Co? — zdziwił się Stephen. — Coś takiego. I? Już dawno nie słychać o nim nic, a wcześniej nic dobrego. Jak mu się powodzi?
— Wyglądało na to, że ucieszył się z mojego telefonu i zaprosił mnie, gdy powiedziałem, że zamierzam przejechać Stany w poprzek samochodem. Jest teraz szefem fabryki chipsów ziemniaczanych w Oklahomie, to chyba ostatnia pozostałość z jego koncernu, znów się ożenił, ma malutkie dziecko i wygląda na szczęśliwego i zadowolonego. Ubiera się już wyłącznie w dżinsy i podkoszulki, może pan to sobie wyobrazić?
— John Kaun? Nie wierzę panu w ani jedno słowo.
— Ja też go prawie nie poznałem.
— Skąd miał pan jego numer? To znaczy, akurat w Oklahomie chybabym go nie szukał…
— Jedno z wydawnictw, w których byliśmy, należało dawniej do Kaun Enterprises, jakoś zeszliśmy w rozmowie na ten temat. Powiedziałem, że znam Johna Kauna i gdy spytałem, czy ktoś wie, co się z nim dzieje, dali mi jego numer telefonu. Ale chyba jest też zwyczajnie w książce telefonicznej. — Eisenhardt wzruszył ramionami. — Wygląda na to, że powodzi mu się naprawdę dobrze. Choć jest teraz zupełnie zwyczajnym człowiekiem.
— Być może trzeba nim się stać, żeby w ogóle mogło się dobrze powodzić — orzekł w zadumie Stephen.
— Gdy o tym myślę. — Kiedyś chciałem być taki jak on. Taki, jaki on był wtedy, potężny, bogaty i ważny. Jeden z tych naprawdę wielkich. Na początku, nim znalazłem kamerę, przede wszystkim chciałem mu udowodnić, że jestem sprytniejszy i szybszy od niego, na przekór całej jego władzy. Szalone, co?
— No cóż, nie wiem — orzekł Eisenhardt i rozejrzał się.
— W życiu trzeba mieć trochę ambicji, nie uważa pan?
— Pan dziwi się, co ja tutaj robię.
— Prawdę mówiąc, tak. Gdy spotkałem pana pierwszy raz, był pan kimś w rodzaju cudownego dziecka, obiecujący młody przedsiębiorca, na koncie więcej pieniędzy, niż ja będę miał kiedykolwiek. A teraz prowadzi pan motel na tej ziemi niczyjej. Nie jest to dokładnie to, co zwykle określa się mianem kariery zawodowej.
Stephen Foxx uśmiechnął się, wyjął z szuflady ręcznik i zaczął osuszać szklanki.
— Och, moja firma istnieje jak przedtem. Tak samo wirtualna jak dawniej. W przyszłym tygodniu lecę znów na wschodnie wybrzeże i odwiedzę tam kilku klientów, ale poza tym działam przez Internet, więc kompletnie jest obojętne, gdzie mieszkam. To tutaj robię tylko przejściowo — kilka miesięcy. Motel należy do naszego dobrego przyjaciela, przeszedł ciężką operację i potrzebuje czasu, by znów stanąć na nogach.
— Wzruszył ramionami. — Tak wyszło. Coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby po prostu przyjmować to, co przynosi życie. W taki sposób można przeżyć fantastyczne rzeczy.
— No cóż, to możliwe. — Eisenhardt położył na ladzie płaską dłoń. — Prawdę mówiąc, myślałem przedtem, że macie tu coś w rodzaju kwatery głównej sekty wideo.
Stephen uśmiechnął się lekko.
— Nie ma żadnej kwatery głównej. To byłoby zbyt niebezpieczne — czy pan uwierzy, czy nie, kościół wciąż jeszcze poluje na to wideo.
Nagle na sali zapanowało zamieszanie. Krzesła szurały po podłodze, ludzie wstawali, zbierali bagaż i tłoczyli się w drzwiach. Przyjechał autobus linii Greyhound. Na zewnątrz widać było pasażerów wysiadających i czekających na bagaż, wyjmowany przez kierowcę z szeroko otwartych luków bagażowych.
Stephen skorzystał z okazji, by szybko zebrać ze stołów wszystkie brudne naczynia i szklanki, sprawnie przetrzeć blaty, powkładać jadłospisy z powrotem w podstawki i porozkładać nowe papierowe serwetki. Wszystkie te prace wykonywał, jak zauważył zdziwiony Eisenhardt, z podziwu godnym zaangażowaniem. Gdy autobus odjechał i zaraz potem do restauracji weszli nowi goście, zwolnione przed chwilą miejsca wyglądały zachęcająco świeżo i czysto, a Stephen stał już gotowy do przyjmowania zamówień. Judith znów wyszła z kuchni, by rzucić okiem na bloczek zamówień.
— Tylko napoje — powiedział Stephen. — Chodź, siądź chwilę przy nas. — Większość przesiada się na autobus do Los Angeles, który przyjedzie za dwadzieścia minut.
— A ten tam co wyrabia? — spytała Judith, zdejmując fartuch. Miała na myśli szczupłego chłopca o jasnych blond włosach, stojącego na rozżarzonym skwarze z pękatą torbą na ramieniu i ogromnym plecakiem wciąż jeszcze w miejscu, w którym zatrzymał się autobus. — Boi się wejść?
— Co sądzi pan o tym artykule? — Eisenhardt skierował do Stephena Foxxa pytanie, które zajmowało go od dawna.
— Jakim artykule? — zapytał, obsługując kurek do napojów.
— Artykuł Uri Liebermanna o wideo z Jezusem. Czyżby go pan nie znał?
— Muszę przyznać, że nie. Liebermann, to ten izraelski dziennikarz, z którym się pan kontaktował? Który przysłał nam na kark helikoptery, wtedy w klasztorze?
— Tak. W ostatnich latach wykreował się na kogoś w rodzaju eksperta w kwestii wideo z Jezusem. Przez jakiś czas był stałym gościem rozmaitych talk-show. Pół roku temu opublikował duży artykuł o kulisach tego nagrania, ukazał się praktycznie wszędzie w Europie. U nas w Niemczech w Sternie, wydrukował go też Reader’s Digest.
— Musze przyznać, że jakoś mi to umknęło. Cóż takiego pisze ten ekspert?
Eisenhardt nabrał głęboko powietrza. Nie jest przyjemnie odbierać komuś iluzję, na której zbudował swoje życie.
— Odnalazł grupę aktorów-amatorów, którzy około roku przedtem, nim profesor Wilford-Smith rozpoczął wykopaliska pod Bet Hamesh, na zlecenie nieznanego zleceniodawcy wyprodukowali w Izraelu wideo — oznajmił z okrucieństwem. — Wszyscy biorący w tym udział musieli poprzysiąc milczenie, a najważniejszy warunek był taki, że wszyscy aktorzy muszą nauczyć się po aramejsku.
— Aramejsku? — zdziwił się Stephen i powiedział do Judith: — Kurek z colą znów nie działa.
— Technik przyjedzie jutro. Przynajmniej tak powiedział.
— Po aramejsku — podkreślił Eisenhardt. Czy oni w ogóle go słuchają? Czy może już zaczął się proces spychania w podświadomość niemiłej prawdy? — To język, jakim najprawdopodobniej mówił Jezus.
— Tak, to jasne. I co to za wideo?
— Wasze.
Teraz zatrzymał się.
— Słucham?
— To jest to wideo, które rozpowszechniacie po całym świecie. To wideo, które oglądaliśmy u profesora Wilforda-Smitha. — Pisarz pochylił się ku nim, by nie musieć mówić tak głośno, gdyż niektórzy goście już ku nim zerkali. — Nie rozumie pan? Wszystko było zainscenizowane, od samego początku. Jeden wielki teatr. Te wszystkie pełne przygód poszukiwania, owi tak zwani eksperci, których sprowadzono, wszystko to miało tylko uwiarygodnić tę historię. Proszę was, to przecież żaden problem przed wykopaliskami ukryć we właściwym miejscu ludzki szkielet, o fakturze wykazującej leczenie nowoczesnymi środkami. Albo wymyślić instrukcję obsługi kamery, która dopiero później ma trafić na rynek i wydrukować ją w jednym egzemplarzu, żeby włożyć obok szkieletu. Można też kazać sfałszować analizę radiowęglową — trzeba tylko przekupić tego, kto ją przeprowadza. Wprawdzie swoimi nieprzewidzianymi działaniami pomieszał pan wtedy trochę szyki, lecz teraz współdziała pan wyśmienicie. Mimo to, wszystko to tylko kłamstwo i oszustwo — Liebermann wykazuje to bardzo przekonywająco. Stephen spojrzał na niego namyślając się.
— Myślę, że już wiem, o czym pan mówi. Chwileczkę. — Wziął tacę i rozniósł napoje na stoły. Gdy wrócił, przystąpił do nalewania następnego ładunku i stwierdził: — To, o czym pan opowiada, to nagranie, które nazywamy antywideo. To wideo pokazuje sceny całkiem podobne do prawdziwego, lecz zagrane tak po partacku, że każdy musi zauważyć, że to oszustwo i złe aktorstwo. Nie wiemy, skąd wzięło się to wideo, podejrzewamy tylko, że kryje się za nim kościół katolicki. W każdym razie jest w obiegu w niesamowitych ilościach.
— Musi pan naprawdę przeczytać ten artykuł — orzekł Eisenhardt.
— Nie sądzę, żebym musiał. To przecież tak samo, jak z setkami teorii spiskowych, które wszyscy znają. Że Titanic w ogóle nie utonął. Że Kennedy’ego zamordowano na zlecenie armii. Że EMs żyje. Wszystko logiczne aż do ostatniego szczegółu i wszystko fałszywe. — Z kurka Coli zaczęła nagle lecieć sama piana. Stephen z westchnieniem wyjął z lodówki butelkę i z niej napełnił szklanki. — Pytanie jest przecież takie: Kto miałby inscenizować coś takiego — i przede wszystkim, po co?
— Liebermann podejrzewa Wilforda-Smitha, ale jego nie możemy już spytać. — Profesor zmarł w poprzednim roku; na zakręcie jakiś kierowca nie zauważył uczonego na rowerze i potrącił go.
— A po co miałby to robić?
— Powiedziałem to panu przecież już wtedy. Wilford-Smith był członkiem True Church of Barnford. To ekskluzywna sekta chrześcijańska w południowej Anglii, istniejąca tam mniej więcej od lat czterdziestych. To wideo miało przekazywać naukę tego kościoła i potwierdzić jego racje.
Stephen potrząsnął głową z grymasem lekkiego zdenerwowania.
— Pomijając to, że ta teoria ma tak wielkie dziury, że można by przejechać przez nie autobusem Greyhounda nie zarysowując lakieru — stwierdził — pomijając to, istota rzeczy jest taka, że nie ma tu żadnej nauki.
— Więc co robicie? — odpowiedział pytaniem Eisenhardt.
— Spotykamy się raz w miesiącu — Stephen wykonał nieokreślony ruch ręką, mający oznaczać, że w tyle budynku znajdują się osobne pomieszczenia na takie imprezy. — I oglądamy wideo.
— I?
— I pozwalamy mu na nas działać. Nie potrafię tego inaczej opisać. Siedzimy najpierw w ciszy około godziny, żeby otworzyć się i przygotować do odbioru, potem oglądamy. To wszystko.
Eisenhardt przyjrzał mu się sceptycznym spojrzeniem.
— To wszystko? To samo wideo oglądać wciąż na nowo? — Foxx lekko się uśmiechnął, niemal rozmarzonym uśmiechem.
— Działa to na mnie trochę tak, jak na pana Wielki Kanion — mam uczucie, że nie jestem w stanie otworzyć oczu dostatecznie szeroko, żeby zobaczyć wszystko, co jest tam do zobaczenia.
— A co jest w nim do zobaczenia?
— Ja widzę, jak być może. Widzę człowieka, który jest obecny całkowicie, który każdym włóknem swej istoty istnieje właśnie tu i teraz, który opróżnia kubek życia aż po samo dno. Gdy go widzę, dodaje mi to odwagi, żebym i ja ze swego kubka nie sączył tylko małymi łyczkami.
— Ale przecież go ukrzyżowano — przypomniał mu Eisenhardt. — Jeśli to ten, za kogo go pan uważa. Stephen przytaknął z powagą.
— Tak. Gdyż nie mogli tego znieść. Tyle żywotności — wielu musiało być o nią zazdrosnych nie do wytrzymania.
— Lecz czy to nie jest nielogiczne? Mówi pan, że oglądanie wideo przemienia pana. Zatem tych, którzy widzieli go wtedy żywym, musiało to przemienić tysiąckroć?
— A kto mówi, że tak nie było? Jednych to poruszy, a innych nie. To wie pan przecież najlepiej, prawda? Drzwi wejściowe uchyliły się. Wydały cichy, skrzypiący dźwięk. Eisenhardt spojrzał przelotnie w tamtą stronę. Był to ten chłopiec, który do tej pory czekał przy tablicy z symbolem autobusu, a teraz zakurzony i spocony kierował się do lady. Wydawał się niespokojny, jak ktoś, kto pierwszy raz wyjechał sam w podróż.
— Nie ma nawet cienia dowodu, że człowiek na wideo to naprawdę Jezus — powiedział Eisenhardt półgłosem do Stephena, żeby na razie skończyć temat, póki nie będą znów sami.
Stephen tylko kiwnął głową, jakby go to w ogóle nie obchodziło i zwrócił się do młodego, zerkającego nieśmiało mężczyzny.
— Czego pan sobie życzy?
— Uhm — odchrząknął. Błądził oczami wokół, szukał nad barem albo na ścianie cennika, lecz ich nie znajdował. — Poproszę o kawę.
— Kawa. Już się robi.
Eisenhardt przyglądał się, jak Stephen układa piramidkę z filiżanki, spodka i serwetki, podsuwa ją pod maszynę do kawy i przyciska zielono świecący guzik. Podczas, gdy maszyna parzyła kawę, dołożył jeszcze łyżeczkę, paczuszkę śmietanki i owiniętą w papier kostkę cukru. Nie wydawało się, by prowadzona przez nich dyskusja w najmniejszym stopniu go irytowała.
— Kawa, proszę bardzo. Dolar dwadzieścia.
— Dziękuję. — Chłopak odgarnął z czoła przepocone włosy i odliczył wyjęte z kieszeni dżinsów pieniądze. Stephen przysunął je do siebie z gestem podziękowania i wsypał do kasy.
— To bez znaczenia, rozumie pan? — odwrócił się potem do Eisenhardta. Słuchacz nie zdawał się mu zbytnio przeszkadzać. — Czy to jest Jezus czy Budda, czy ktoś, o kim nigdy nie słyszeliśmy — ja w nim widzę, jakie może być życie. Że nie chodzi w nim o to, by o coś walczyć. Że nie dlatego jesteśmy na tym świecie, żeby innych prześcignąć albo wygryźć i żeby wygrywać we wszystkich wyścigach. Nie ma różnicy, czy się wygrywa czy przegrywa, tak naprawdę, moim zdaniem. Dawniej myślałem, że życie polega na tym, żeby zdobyć pierwszą nagrodę. Mówiąc symbolicznie. Nie byłem tego świadom, ale teraz, patrząc wstecz wiem, że tak myślałem. To była taka postawa, mówienie sobie: „kiedy już…”. Kiedy już będę miał pierwszy milion, to potem… Kiedy już będę sławny, to potem… Zawsze potem, potem, potem. Sądziłem, że kiedy już wygram ten właściwy wyścig, wtedy moje życie zmieni się w coś innego niż to, czym jest — w prawdziwe życie. Wtedy rozpocznie się prawdziwe życie. Ale choć wygrywałem wiele wyścigów, nigdy nie dostawałem nagrody. Owo „potem” nigdy nie następowało. I dlatego biegłem coraz dalej, coraz wyżej ustawiałem sobie poprzeczkę. Gdy zacząłem ścigać się z Johnem Kaunem, w rzeczywistości byłem zrozpaczony, gdyż już tak wiele osiągnąłem, a ta wielka przemiana wciąż nie przychodziła. — Spojrzał na niego. — Też pan to zna? Tak mi się wydaje, że to mogłoby być to, co napędza pisarza — wiara, że gdy napisze już arcydzieło, wszystko się zmieni.
— Nie — mruknął Eisenhardt. — Piszę, bo sprawia mi to przyjemność.
Jakby tego nie usłyszał.
— Gdy zobaczyłem wideo, pojąłem, że to prawdziwe życie już się toczy, tu i teraz. Że zawsze tak było. To tylko ja nie potrafiłem tego zauważyć, cieszyć się tym, co już osiągnąłem. Życie, rzeczywiste, prawdziwe życie trwało cały czas, a ja go nie widziałem, bo byłem zbyt zajęty. Ale żeby to zrozumieć, musiałem najpierw zobaczyć, jak ktoś naprawdę potrafi rozkoszować się chwilą, wszystkimi zmysłami i z całego serca.
— No cóż — odparł z rezerwą Eisenhardt. — To stara prawda, o ile się nie mylę. Stephen wziął ściereczkę do naczyń i z westchnieniem przerzucił ją sobie przez ramię.
— Nie umiem ująć tego w słowa. Pan pewnie by potrafił, jako pisarz.
— Ale ja nie widzę tego, co pan.
— Szkoda. — On i Judith skinęli do siebie głowami, dwoje wtajemniczonych, współczujących ignorantowi. Takiej pobłażliwej arogancji dewotów Eisenhardt nigdy nie mógł ścierpieć. Gdyby ten człowiek przy barze nie przysłuchiwał się im, on by już im… Wyprostował się, naciągnął przygarbione plecy i zastanawiał się, czy rzeczywiście powinien zostać na noc. Niewątpliwie oznaczałoby to, że przez cały wieczór byłby zmuszony znosić wytężoną pracę misjonarską na własnej osobie.
— Czy z kawą coś nie w porządku? — spytał Stephen młodego blondyna, który siedział ze zwieszoną głową nad swą filiżanką i nieustannie w niej mieszał.
— Słucham? — ocknął się. — Nie, wszystko okay. Nie ma problemu.
— Tak pomyślałem, bo pan przez cały czas miesza i nic nie pije.
— Nie, ja tylko… To nie przez kawę. Dziękuję. — Przez jego twarz przemknął bolesny wyraz. Jakby chcąc udowodnić, że z kawą wszystko w porządku, wziął głęboki łyk.
Stephen stał dalej, po prostu patrzył na niego i nic nie mówił.
— Moja mama i tata zginęli — powiedział w końcu chłopak, patrząc w pustkę niewidzącymi oczyma. — W wypadku samochodowym. W zeszłym roku. A cztery tygodnie temu rzuciła mnie dziewczyna. To, hm… nie jest łatwe.
— Przykro mi.
— Słyszałem trochę, co mówiliście tutaj o sensie życia. — Przeczesał dłonią włosy odsuwając w tył niesforne kosmyki, stale opadające mu na twarz. — I wszystko mi się przypomniało.
— Mmh. — Stephen zdjął z ramienia ściereczkę i zaczął wycierać całkiem czystą ladę.
— Przykro mi, że podsłuchiwałem. Nie chciałem.
— Nie szkodzi.
— Kawa jest naprawdę świetna.
— Dziękuję — Stephen ociągał się trochę, zerknął na Eisenhardta i dalej polerował powierzchnię lady. — Mógłbym panu coś pokazać. Wideo, które może by panu pomogło.
A więc tak to się odbywa. Eisenhardtowi zdawało się, że zauważył w oczach mężczyzny iskierkę nieufności. Zdrowej nieufności, jego zdaniem.
Chłopak zdobył się na dzielny uśmiech i pokręcił głową.
— Dziękuję. Ale muszę jechać najbliższym Greyhoundem do L.A.
— Dziś wieczorem będzie jeszcze jeden.
— Wtedy spóźniłbym się na samolot.
— Ach tak. — Stephen podniósł ściereczkę, rozprostował ją i złożył inaczej, wycierał dalej. — A dokąd się pan wybiera?
— Do Izraela.
To słowo jakby poraziło ich prądem. Stephen przestał polerować, a Eisenhardtowi zdawało się, że włosy na karku stanęły mu dęba. Co za zbieg okoliczności, niech to cholera!
— Do Izraela. — Stephen znów wycierał. — Brzmi wspaniale. A dokąd w Izraelu?
— Wszędzie. Wycieczka objazdowa, czternaście dni przez cały kraj, wszystko co możliwe ze świętych i historycznych miejsc. — Próbował się zaśmiać, lecz zabrzmiało to żałośnie i jasne włosy znów opadły mu na twarz. — Nie wiem, jak na to wpadłem — to znaczy, nigdy nie byłem szczególnie religijny czy coś… nawet wtedy, gdy mama i tata… Był taki prospekt u nas w supermarkecie. Nie mam pojęcia, czemu tak na mnie podziałał, ale pomyślałem sobie, czemu nie? — Wyglądało prawie tak, jakby się wstydził. Stephen znów zanurzył ściereczkę w wodzie, wykręcił ją niemal z namaszczeniem.
— Mamy tu czasem turystów z Izraela, którzy chcą zwiedzić Arizonę, Wielki Kanion i tak dalej. — Przewiesił szmatkę przez chromowaną poprzeczkę. — Pan pierwszy jedzie w drugą stronę.
— Myśli pan, że po prostu uciekam.
— Nie, myślę, że dobrze panu zrobi zmiana otoczenia. To jakby sprawiło mu ulgę.
— Tak, naprawdę się cieszę. To znaczy, to szaleństwo, jeszcze nigdy nigdzie nie byłem, pomijając wakacje w Disneylandzie z mamą i tatą. I raz byłem na nartach, ale tylko złamałem sobie nogę. A teraz od razu lecę do Izraela. Ale wie pan co? Naprawdę się cieszę.
— Wierzę.
— Przede wszystkim chcę się dowiedzieć, jak to jest w takich antycznych historycznych miejscach — mówił dalej chłopak, z coraz większym entuzjazmem. — Wie pan, moja mama miała takie powiedzenie. Mówiła zawsze: Historia jest zapisana w książkach. W rzeczywistości nie czujesz wichru dziejów, gdy ciebie owiewa. Chcę sprawdzić, czy to prawda.
Raptem powietrze wokół nich zaczęło pryskać bąbelkami niczym szampan. Eisenhardt zobaczywszy, że oczy Stephena robią się nienaturalnie wielkie wiedział już, że dobrze zapamiętał jego opowieść o treści drugiej kartki listu. Filiżanka w dłoni pisarza nagle stała się jakby nierealna, jakby miała się rozpłynąć.
— Zrobiłem jeszcze coś szalonego. — Jasnowłosy mężczyzna dźwignął swoją torbę na ladę baru, mówił coraz szybciej. — Kupiłem sobie kamerę wideo, specjalnie na tę podróż, nowiutką. To znaczy, jeszcze nigdy w życiu nie kupiłem sobie nic nowego, w każdym razie nic takiego — zawsze tylko używane samochody, sprzęt stereo z drugiej ręki, telewizor na pchlim targu… A teraz daję cztery tysiące dolców za taką obłędną rzecz, MR-01 SONY. Słyszał już pan o tym?
— Tak — odpowiedział Stephen głosem, w którym zabrzmiał jakby żal. — Słyszałem.
— Najnowsza z nowych, powiedział sprzedawca. Superjakość. Dziecinnie łatwa obsługa. Jestem ciekaw. Och, zdaje się, że jedzie autobus.
Na zewnątrz zatrzymał się w tym momencie wielki i srebrny autobus linii Greyhound, piszcząc i sapiąc jak lądujący smok. Ludzie wysiadali, a w całej restauracji wstawali inni ludzie, pakowali swoje walizki, plecaki, torby i pośpiesznie szli do wyjścia. Chłopak zarzucił na ramię swoją torbę i chwycił worek, jeszcze raz kiwnął im głową na pożegnanie i też poszedł. Drzwi otwarły się i zamknęły za nim z cichym skrzypieniem, potem jeszcze przez chwilę huśtały się na zawiasach.
Eisenhardt odstawił filiżankę. Rozległ się głośny stuk. Znów była zupełnie normalną filiżanką. Tak, jak ta chwila była zupełnie normalną chwilą, jakich wiele składa się na ludzkie życie.
— Hej — powiedziała cicho Judith.
Spojrzeli po sobie, wielkimi oczyma. Potem, jakby się umówili, obrócili się do okna. Blondyn trzymał już w dłoni bilet. Stał na końcu kolejki.
Nie trzeba było słów. Wstali, poszli za nim, na zewnątrz, przez wahadłowe drzwi, które teraz znów cicho zaskrzypiały. Jedno obok drugiego szli po piachu, chrzęszczącym pod podeszwami, jak zwykle chrzęści pod butami piach. Szli szybciej, w końcu biegli, żeby zdążyć jeszcze spotkać chłopca, nim wsiądzie do autobusu.
— Hm! — chrząknął Stephen i wyciągnął dłoń. — Szczęśliwej podróży! Chłopak z torbą na ramieniu odwrócił się, zdziwiony.
— Dziękuję.
— Chciałem tylko powiedzieć… Nazywam się Stephen Foxx. Życzę panu wszystkiego dobrego.
— Ja nazywam się John — odpowiedział chłopak i po raz setny odgarnął z oczu kosmyki. — Dziękuję.
— John — a jak dalej?
W oczach chłopca przez moment zamigotała nieufność.
— To przecież nieważne — powiedział. — Po prostu John, okay? — Jeszcze raz uniósł dłoń w pozdrowieniu i wsiadł.
Widzieli go przez przyciemniane szyby autobusu, jak idzie na tył, podczas, gdy przednie drzwi zamykały się z głośnym sykiem i ogromny, cuchnący spalinami autobus powoli ruszał, warcząc silnikiem diesla. Patrzyli za nim, aż znikł za horyzontem.
— Nie wiem, co myśleć — powiedział Eisenhardt. Stephen Foxx spojrzał na niego z boku spłoszonym wzrokiem.
— To był on, prawda?
Horyzont migotał, jakby krzywił się w grymasie drwiącego uśmiechu. Nic nie było już rzeczywiste. Gdyby oderwał wzrok od małego, srebrnego punktu w oddali, świat przestałby istnieć i nastąpiłby koniec czasu. Tak pewnie czują się obłąkani. Gdy ziemia usuwa im się spod stóp. Lub gdy poczuje się ją po raz pierwszy naprawdę.
— Tak — pokiwał głową. — Historia się rozpoczyna.