39

TRZY LATA PÓŹNIEJ

Na zewnątrz, z ciężkiego, szarego, listopadowego nieba mżył zimny, nieprzyjemny deszcz, wewnątrz ogrzewanie wciąż jeszcze nie chciało porządnie zadziałać, dlatego Stephen Foxx próbował zwalczyć chłód za pomocą licznych filiżanek gorącej herbaty i grubego swetra. Siedział akurat przed jednym ze swych segregatorów, obejmując obiema dłońmi parującą filiżankę i próbował odgadnąć treść i sens swych starych notatek z wykładów, gdy zadzwonił telefon.

Znów odezwała się firma Video World Dispatcher. A mówiąc dokładniej, panna Barnett, odpowiedzialna za dział marketingu. Panna Barnett charakteryzowała się dwoma cechami: po pierwsze, upodobaniem do tak jaskrawego makijażu, jakby chciała konkurować ze świetlną reklamą na dachu siedziby firmy, po drugie, głęboko zakorzenioną niechęcią do tego, by choćby tknąć komputer.

W ciągu minionych trzech lat Video World Dispatcher stała się jego głównym klientem. Wtedy, po powrocie z Izraela, dostał to zlecenie, mimo że na dociekliwe pytania George’a C. Addamsa, przewodniczącego zarządu i głównego udziałowca odpowiedział zgodnie z prawdą, iż z prawnego punktu widzenia firma składa się tylko z niego osobiście i że wraz z partnerami w Bangalore w Indiach prowadzi coś, co ostatnio weszło w modę i nazywa się virtual company.

Addams nawet nie mrugnął powieką przy haśle „Indie”. Jeśli chodzi o zakres, projekt ten był porównywalny z pierwszym projektem Stephena, lecz tym razem pracy było więcej, a pieniędzy mniej. Czasy się zmieniły, co ostatecznie zrozumiał wówczas, gdy Amal Rangarajan oznajmił mu, że ze względu na koszta część zlecenia przekazał podwykonawcy w Uzbekistanie, gdyż indyjscy programiści stali się zbyt drodzy.

— Panie Foxx, musi pan koniecznie przyjść! — zabrzmiało to tak, jakby co najmniej palił się magazyn. Stephen odetchnął, potem jeszcze raz, przesunął spojrzeniem po segregatorach, planach powtórek, tablicach wzorów i notatkach z całych studiów, pomyślał o czekającym go egzaminie.

— Co się zepsuło? — spytał. Pewnie znowu nic. Jak zwykle okaże się, że to zwykły błąd obsługi, bo nikomu nie chciało się przeczytać instrukcji.

— Za cztery tygodnie — wyjaśniła podnieconym głosem Miss Barnett — zaczyna się światowa kampania promocyjna nowego systemu MR SONY.

— Ach — wyrwało się Stephenowi.

System MR. Jakże długo już o nim nie myślał. Momentalnie uświadomił sobie, że z jego pięcioletniego zakazu wjazdu do Izraela, którym go ukarano, minęła już ponad połowa. Wspomnienia obudziły się, uniosły na powierzchnię świadomości jak pęcherzyki gazu w mętnym błocie. Emocje ucieczki przed pościgiem, kluczenie po pustyni, godziny, gdy rzeczywiście trzymał ją w dłoni, ową kamerę, która odbyła najbardziej fantastyczną z wszystkich podróży, kamerę wideo z przeszłości. Ból, skwar. Pocałunki. Judith.

— Mamy problem — mówiła dalej panna Barnett — gdy chodziło o sprzęt komputerowy, nigdy nie miała po prostu zadań do wykonania, zawsze musiały to być problemy. — Musimy napisać do wszystkich klientów, którzy wcześniej zamówili ten sprzęt przez internet. Adresy są zapewne gdzieś zapisane, czy…?

— Tak — przytaknął Stephen. — Oczywiście.

— Czy można na podstawie tych adresów… jakoś… wydrukować listy, w których adres dopisałby się automatycznie?

— Na pewno — cierpliwie wyjaśniał Stephen. — To nazywa się listem seryjnym.

— Mógłby pan to dla nas zrobić?

— Sama może to pani zrobić. System posiada własną funkcję, która…

— Ale naprawdę wolałabym, żeby zrobił to pan.

Stephen niezdecydowanie zagryzł wargę. Nie mógł oczywiście usprawiedliwiać się tym, że tkwi w samym środku przygotowań do egzaminu. Poza tym zanosiło się na łatwą, dobrze opłaconą robotę, a ku jego ubolewaniu składało się akurat tak, że pieniądze bardzo by mu się przydały. Przygoda w Izraelu — szczególnie jej etap sądowniczy — wraz z kilkoma nieudanymi inwestycjami, wybitnie nadszarpnęły jego niegdyś tak obiecującą sytuację finansową.

Tamte wspomnienia wciąż jeszcze wywoływały ból. Ból nieodwracalnych strat. Ból, że zawiódł. Gdy myślał o Izraelu, zawsze miał uczucie, że wyjechał stamtąd poorany niewidocznymi bliznami i, gdy potem patrzył w lustro, własna gładka, młodzieńcza twarz wydawała mu się obca, gdyż był przekonany, że powinien zobaczyć na niej raczej głębokie zmarszczki.

— Oczywiście — powiedział zatem — jak sobie pani życzy. Proszę pozwolić mi zerknąć do kalendarza… — To mógł sobie podarować. Przez następne dwa tygodnie nie miał absolutnie żadnych spotkań, na wszystkich stronach nabazgrał ukośnie czerwonym atramentem: Uczyć się! — Mógłbym być u pani jutro rano około dziesiątej.

— Cudownie, panie Foxx. Wie pan, podczas tej akcji nie może być żadnej wpadki.

— Bez obaw. Poradzimy z tym sobie — roztaczał aurę pewności siebie.

Gdy odłożył słuchawkę, poczuł się nędznie. Deszcz wciąż jeszcze pryskał o szyby, niby cieniutkie ukłucia igły. Minęły już trzy lata od tamtych wydarzeń. Miał jeszcze jeden, może dwa e-maile od Yehoshui, błahe bla-bla. Judith natomiast nie odpowiedziała na żaden z jego listów. Nie znał numeru telefonu. Jej brat twierdził, że naprawdę nie ma telefonu.

Było tuż przed dziesiątą i już nie padało, gdy skręcił swym czerwonym Porsche na parking przed Video World Dispatcher — Samochód wciąż jeszcze robił niezłe wrażenie, co było głównym powodem, dla którego nadal nim jeździł, lecz w zasadzie byłby już najwyższy czas na kupienie nowego, gdy pod maską działy się coraz częściej okropne, kosztowne rzeczy i wciąż obawiał się, że pewnego dnia zostanie na poboczu.

Jednak tym razem znów się udało. Ben, stary portier z uśmiechem przytrzymał otwartą siatkową bramę i przywitał go jak starego znajomego. Stephen Foxx z biegiem czasu rzeczywiście zadomowił się na terenie firmy. Jeszcze raz poprawił kołnierzyk koszuli, po tygodniach spędzonych w swetrze wydawał mu się niezwykle ciasny, i wszedł bocznym wejściem bezpośrednio do wielkiego magazynu. Drzwi uchyliły się ciężko i nagle trafił w samo serce gorączkowej krzątaniny, wypełniającej przestrzeń między wysokimi metalowymi regałami. Uskoczył przed wózkiem widłowym, niegdyś jaskrawożółtym, teraz odrapanym po latach sumiennej służby i wspiął się po siatkowych schodach do działu komputerów. Przez okrągłą dobę buczało tam czternaście komputerów najrozmaitszej konstrukcji, połączonych w sieć i spełniających najrozmaitsze zadania.

Panna Barnett czekała już na niego, trzymając w dłoni wydruk wzoru listu, jaki chciała rozesłać. Stephen siadł przed komputerem, na którym znajdowała się baza danych klientów i kilkoma kliknięciami myszki przywołał na ekran tabelaryczne zestawienie. Zawierało wszystkie zamówienia, kiedykolwiek złożone firmie Video World Dispatcher poprzez jej stronę internetową. Lista podawała nazwiska i adresy zamawiających, numery kart kredytowych, datę i godzinę zamówienia oraz numer katalogowy zamawianego urządzenia bądź innego artykułu. Wszystko, co miał do zrobienia, to wyszukać w owej tabeli adresy tych, którzy w okresie subskrypcji zamówili sprzęt z serii MR.

— Wszyscy, którzy zamówili przed terminem, otrzymują piętnaście procent rabatu — wyjaśniła Miss Barnett. — Gdybyśmy o kimś zapomnieli, będą skargi, a tego chcemy uniknąć.

— Nie ma problemu — odparł Stephen i wprowadził odpowiednie polecenie wyszukujące.

Komputer pracował. W tym czasie na monitorze zamiast zwykłego symbolu klepsydry widać było obracającą się kulą ziemską z logo firmy Video World Dispatcher. Stephen zatopiony w myślach drapał się po wierzchu dłoni. Rozmyślania dotyczyły charakterystycznych cech ekonomii po Keynesie, które kartkował dziś rano jedząc w pośpiechu śniadanie.

Gotowe. Usłyszał chrobot twardego dysku, symbol oczekiwania zmienił się na normalny wskaźnik myszki i na ekranie zaczęła stopniowo pojawiać się tabela wyników. Stephen sięgnął po myszkę. Super.

Najdalej za godzinę będzie już na zewnątrz, pojedzie do domu, napisze soczysty rachunek i z nowym zapałem rzuci się w wir przygotowań do egzaminów.

Przeczytał pierwsze nazwisko i zesztywniał.

To nazwisko. Skąd wzięło się na tej liście to nazwisko…?

— To nie może być prawda — mamrotał. — To nieprawda…

Panna Barnett pytała o coś, lecz on słyszał tylko niezrozumiały szmer. Jego myśli rotowały nagle jak wirnik helikoptera, jedna goniła drugą, okruchy zrozumienia kłębiły się chaotycznie jak rozsypane puzzle. Musiał wyłapywać cząstki, zbierać je i składać do kupy. To od niego zależało, czy zbierze je w całość. Jak to nazwisko trafiło na tę listę?

Przesunął widok tabeli, odczytał datę i godzinę złożenia zamówienia. Czytał, co zamówiono. W jego wnętrzu dudniło niczym dzwon. Nie do wiary. Przeliczył. Tak, rok się zgadza. I miesiąc. I dzień, to było… Nie do wiary.

— Panie Foxx! — potrząsała jego ramieniem. — Co się stało? Czy dane się nie zgadzają? Stephen ocknął się.

— Dane? — powtórzył ogłupiały. — Dane są w porządku.

— Bogu dzięki — odetchnęła panna Barnett. Stephen wciąż na nowo czytał to nazwisko. Przeszłość właśnie go dogoniła.

Загрузка...