Herod kazał powiększyć teren Świątynnego Wzgórza murami wspierającymi, tworząc w ten sposób rozległą terasę. Na nim wybudowano Św., przy czym dziedzińce leżały terasowo jeden nad drugim. Dookoła Wzgórza Świątynnego biegły wspaniałe marmurowe portyki, zaś dwa mosty po stronie zachodniej łączyły św. z miastem. Przed właściwą św. znajdował się wewnętrzny dziedziniec, „Dziedziniec Izraela”, z ołtarzem o wymiarach 32 x 32 łokcie, basenem do rytualnych obmywań i ubojnią zwierząt ofiarnych. Od zachodu przylegał Dziedziniec Kobiet; cztery pomieszczenia narożne służyły odpowiednio Nazirejczykom, chorym na trąd oraz do przechowywania drewna i oliwy.
Stos fotokopii naukowych prac ich ojca leżał między nimi na ceratowym obrusie, mającym chronić chybotliwy stolik przed rozlaną kawą. Judith patrzyła na te papiery takim wzrokiem, jakby chodziło o najbardziej obsceniczne fotografie, jakie kiedykolwiek miała przed oczami.
— Jak chcecie, to idźcie — stwierdziła opryskliwie. — Nie zależy mi.
Ostatecznie na tym się skończy, pomyślał Stephen. Przejrzeli jeszcze raz wszystkie materiały — to znaczy, przejrzał je Yehoshuah, gdyż wszystkie bez wyjątku były po hebrajsku — ale nie wynikało z nich, kto wykopał tunel pod Świątynnym Wzgórzem, ani do czego on pierwotnie służył. Yehoshuah, choć natknął się na wiele pojęć, których zupełnie nie rozumiał, sądził jednak, że jego ojciec w swej rozprawie w ogóle nie porusza tego tematu. I mimo że szyb przez długie lata tył głównym tematem rozmów w rodzinie Menezów ani Judith, ani jej brat nie przypominali sobie, czy ich ojciec kiedykolwiek wymienił nazwę jego twórców. Inaczej mówiąc: muszą iść i spytać.
— Nie rozumiem, czemu to miałoby być takie ważne — mówiła dalej, krzywiąc się Judith. — To znaczy, korytarz istnieje; wiemy, gdzie się zaczyna i gdzie się kończy, przypadkiem kończy się akurat tam, gdzie chce dotrzeć Stephen. To dlaczego po prostu z niego nie skorzystamy, a potem zawsze zdążymy się jeszcze dowiedzieć, komu mamy podziękować?
— To tylko krótki spacerek — sprzeciwił się Stephen.
— Dwie godziny i będziemy z powrotem. Problemy z pieniędzmi bardziej nas opóźnią.
— To nie jest odpowiedź.
— Okay. Odpowiedź brzmi: Mam przeczucie, że to jest ważne.
— Masz przeczucie — powtórzyła drwiąco Judith. — No, co jak co, ale przeczucie to naprawdę poważny powód.
Stephen zrobił nieprzeniknioną minę i postanowił, że nie będzie się przejmował jej kpinami. Jeżeli ona go nie lubi, to już jej problem.
— Tak — odpowiedział jakby od niechcenia — tak to już jest. Bardziej czy mniej, we wszystkim co robią ludzie, chodzi o uczucia.
— Z tobą przecież jest tak samo — zarzucił Yehoshuah siostrze. — Tak naprawdę dlatego uważasz, że to niepotrzebne, bo nie możesz zaakceptować stylu życia ojca.
Judith odstawiła filiżankę z kawą tak gwałtownie, że ciemnobrązowa ciecz chlusnęła szerokim strumieniem i rozlała się po brudnej ceracie. Stephen szybko chwycił papiery i przełożył je na czwarte, nieużywane krzesło.
— Tak — oświadczyła gniewnie Judith. — Właśnie tak. Nie akceptuję go, tego jego stylu życia. Nie akceptuję, że mężczyzna po trzydziestu latach małżeństwa po prostu zostawia żonę i jeszcze nazywa to pobożnością. Nigdy tego nie zaakceptuję.
— Może zbytnio to upraszczasz — odparł Yehoshuah.
— Może było coś, co od dawna popsuło się w małżeństwie naszych rodziców, i może ze względu na nas czekał z podjęciem kroku, który należało zrobić o wiele wcześniej. Przypomnij sobie tylko te czasy, gdy miałaś siedem czy osiem lat, jak często oni wtedy…
— To dlaczego nie zgadza się na rozwód? Jeśli już ją porzucił, to mógłby jej przynajmniej dać szansę rozpocząć nowe życie. W końcu sam też to zrobił.
— Tradycja zabrania…
— Ach, tradycja! Naturalnie, znowu ona, tradycja! Święta tradycja. W tym jesteście tacy sami, ty i ojciec. Wy nie modlicie się do Boga, wy ubóstwiacie tradycję. Chcę ci coś powiedzieć: mam jej potąd, tej twojej tradycji, która nie oznacza nic więcej ponad to, że robicie z siebie niewolników, niewolników ludzi martwych od tysięcy lat!
— To właśnie tradycja pomogła przetrwać naszemu narodowi przez tysiące lat.
— Och, czyżby? Padam na kolana. A jaką za to płacimy cenę, ty i ja, i każdy w tym kraju? Ciąży na nas niczym klątwa, ta czcigodna tradycja, zmusza nas do wiecznego wspominania, wspominania, tyle tego wspominania, że zapominamy przy tym o własnym życiu. Czy tak nie jest? Ile czasu minęło od wypędzenia? Trzy tysiące lat? Całkiem sprytni oni wtedy byli, ci nasi praprzodkowie, którzy przez czterdzieści lat błąkali się po pustyni w poszukiwaniu ziemi obiecanej. Radzili sobie, budowali namioty z palmowych liści i jak było trzeba, zajadali niekwaszony chleb, i wtedy to wszystko było prawdopodobnie słusznym rozwiązaniem zaistniałych problemów. Ale od tamtej pory? Od tamtej pory musimy w Sukot budować szałasy, a w Pesach jeść niekwaszony chleb, ciągle to samo, po trzech tysiącach lat, rok w rok, i tak wciąż aż po kres naszych dni. Dlaczego musimy stale współczuć ludziom, których kości dawno rozsypały się w proch? Czy nasze dzisiejsze życie jest mniej warte? W moim pierwszym samochodzie miałam zepsuty zamek w klapie bagażnika i mocowałam go przez cały czas gumową tasiemką. Ale to przecież nie znaczy, że od tej chwili aż po wieczność każdy będzie musiał przywiązywać w swoim pierwszym wozie klapę bagażnika gumką! A dokładnie to robi z nami nasza święta tradycja — U zarania dziejów ktoś coś tam zrobił, mając całkowitą wolność wyboru — ale robiąc to, uczynił niewolników z wszystkich, co przyszli po nim.
Yehoshuah rozglądał się nieswojo, wyraźnie skrępowany. W pokoju śniadaniowym nie było zbyt tłoczno, stoły obok nich nie były zajęte, lecz sama głośność ich rozmowy wzbudzała powszechną uwagę. Nerwowo poruszał na boki szczęką.
— Dlaczego musisz zawsze tak okropnie przesadzać? Nie masz żadnych granic, żadnego… wewnętrznego poczucia, jak daleko można się posunąć?
Judith opadła na oparcie krzesła z kapitulującym westchnieniem i z opuszczoną głową wbiła wzrok w stół, jakby w wyblakłym wzorze ceraty kryły się odpowiedzi na wszystkie pytania.
— No, idźcie już. I pozwólcie, że ja zostanę tutaj i będę rozpamiętywać moje własne problemy.
— Tak, właśnie tak zrobimy — Yehoshuah był wściekły, gdy wstawał. Stephen też się podniósł, czuł się niezręcznie, że wywołał taką kłótnię.
— Stephen? — spytała Judith i rzuciła na niego z dołu spojrzenie, w którym wyczuwał niemal coś na kształt radości z cudzego nieszczęścia. — Czy nie chciałeś zawsze dowiedzieć się, jak to jest podróżować w czasie? No, to teraz uważaj.
— W nazewnictwie oficjalnym — objaśnił Shimon Bar-Lev — nie używa się już określenia Ściana Płaczu, gdyż czas płaczu minął. To Mur Zachodni.
— Dobrze, może być Mur Zachodni. — John Kaun wzruszył ramionami. — To nie zmienia istoty problemu.
— Czy w ogóle jest jakiś problem? — nie pozwolił sobie przerwać Bar-Lev. — Nieustannie fabrykuje pan tutaj coraz bardziej niedorzeczne hipotezy i za każdym razem na koniec dochodzi pan do wniosku, że musi splugawić jakąś żydowską świętość. Moim zdaniem wnioski, jakie wyciągnął pan z wpisu do pamiętnika są, łagodnie mówiąc, nieuzasadnione.
— Szanowny kolego — dał się słyszeć grzmiący bas profesora Goutiere — pozwoli pan, że się sprzeciwię. Uważam, że użycie Muru Zachodniego jako schowka jest nie tylko możliwe, lecz nawet tak prawdopodobne, iż powinniśmy się wstydzić że nie wpadliśmy już dawno na to sami. Szczególnie teraz, odkąd wiemy, że to nie żadna zaplanowana akcja, lecz cudowne zrządzenie losu przeniosło w przeszłość nieznajomego podróżnika w czasie. Proszę, niech pan tylko spróbuje sobie wyobrazić jego sytuację. Ma wciąż swą kamerę wideo i przystępuje do filmowania Jezusa. Oczywiście, zastanawia się, jak mógłby zachować owo nagranie dla potomnych. Wiemy, że odbył wycieczkę objazdową po rozmaitych historycznych miejscach Izraela. Czy nie można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że przed zwiedzaniem takiej raczej drugorzędnej atrakcji turystycznej, jaką jest Bet She’arim, wcześniej był w Jerozolimie? Jeśli tak, to z pewnością tam także filmował — inaczej mówiąc, na monitorze swojej kamery mógł dokładnie obejrzeć, jak po dwóch tysiącach lat będzie wyglądał Mur Zachodni, można powiedzieć, że mógł wyszukać sobie odpowiedni kamień.
— A potem? — oponował Bar-Lev. — Jak ukrył kamerę w kamiennym bloku?
— Wmieszał się między budowniczych.
— Mógł to zrobić najwcześniej po ukrzyżowaniu Jezusa, a więc w roku 30. Wtedy budowa od dawna już była zakończona. Sama Świątynia i jej fundamenty były gotowe już gdy umierał król Herod, czyli w roku 4 przed naszą erą.
— Yosef ben Mattityahu podaje, że prace budowlane trwały aż do okresu tuż przed wybuchem powstania przeciw Rzymianom w roku 66. Musimy zatem przyjąć, że przez cały ten czas dobudowywano coś i dokonywano przeróbek.
— Wtedy jednak ciągle jeszcze stałby przed problemem, jak ma dostać się do masywnego kamiennego bloku, który wówczas przecież znajdował się na wysokości dwudziestu metrów. — Zastępca kierownika wykopalisk potoczył wzrokiem po zebranych, najdłużej zatrzymując spojrzenie na Kaunie. — Prawda? Dostępny dziś fragment Muru Zachodniego to jego górna część, około dwudziestu metrów jest jeszcze zagrzebanych w ziemi.
— To przemawiałoby za tym, że ukrył kamerę w jednym z najwyższych bloków — chłodno wywnioskował Kaun. — Do nich był dostęp od góry.
Bar-Lev uniósł głowę.
— I co? Co zamierza pan zrobić? Mur Zachodni to świętość, do tego pilnie strzeżona. Nawet, gdyby pan dokładnie wiedział, w którym kamieniu jest kamera, nie może jej pan stamtąd zabrać.
— O co jej chodziło? — spytał Stephen, prowadząc samochód według wskazówek Yehoshui.
— Mój ojciec mieszka w Mea Shearim — wyjaśnił Yehoshuah nieswoim głosem. — To dzielnica ultraortodoksyjnych Żydów.
Jechali jedną z wylotowych arterii w kierunku północno-zachodnim, wreszcie Yehoshuah kazał mu rozejrzeć się za miejscem do parkowania. Potem poszli kawałek wzdłuż głównej ulicy i w końcu skręcili w wąską boczną uliczkę.
Stephen nie wierzył własnym oczom. Gdyby nie wiedział, że są w Jerozolimie, w samym środku żydowskiego miasta, sądziłby, że trafili do getta, w którym totalitarne państwo w nieludzkich warunkach więzi znienawidzoną mniejszość. Szli po klaustrofobicznie wąskich, bałamutnie splątanych zaułkach, pełnych ciężkiego odoru duszonej kapusty, w których tłoczyli się ludzie, ubrani na czarno mężczyźni z falującymi brodami i kobiety, mimo zapowiadającego się upalnego dnia tak szczelnie okutane wyświechtanymi okryciami, jakby miała się właśnie zacząć mroźna polska zima. Tak w dziewiętnastym wieku musiały wyglądać wsie w Europie Wschodniej, to jednak nie było muzeum ani panorama ilustrująca ucisk narodu w dawnych czasach, to wszystko działo się tu i teraz, zatrważająco realnie. Co chwila napotykali wielkie, zardzewiałe szyldy, na których wypisano po angielsku i hebrajsku ostrzeżenia w rodzaju: Żydowskie córy! Tora nakazuje wam odziewać się przyzwoicie albo Nie tolerujemy niemoralnie ubranych przechodniów. Napotykało się ich nieufne, odpychające spojrzenia. Yehoshuah prowadził go przez przytłaczający labirynt zaułków, do których nie docierało słoneczne światło i przez ciasne tylne podwórka. Niektóre uliczki były zadaszone falistą blachą, tak przeżartą przez rdzę, aż budziła obawę, że lada chwila spadnie i kogoś zabije. Z żelaznych okiennic na licznych oknach i drzwiach odpadały zeschłe płaty starej farby.
Stephen widział niezliczone ilości dzieci. Na widok przechodzących obcych ciche i nieśmiałe, całymi gronami czepiały się spódnic swych matek i patrzyły za nimi przepastnie melancholijnymi oczami. Ich matki, często brzemienne już kolejnym przychówkiem, mozolnie dźwigały zakupy albo pranie, które rozwieszały na linach widocznych tu wszędzie, przecinających ulicę wzdłuż i wszerz. Więksi chłopcy byli ubrani jeszcze w krótkie czarne spodenki i długie pończochy, jednak ich blade policzki i to, że wystawali tylko bezczynnie pod ścianami, nadawało im wygląd zmęczonych, starych mężczyzn. Tu i ówdzie dziecięce głosy dobiegały z mrocznych okien, za którymi, jak półgłosem objaśnił mu Yehoshuah, mieściły się szkoły Tory i rzeczywiście nie był to rozbawiony gwar, lecz dziecięce chóry melodyjnie recytujące święte pisma.
Szurając stopami przechodzili przygarbieni starzy mężczyźni, niektórzy mieli w siatce dwie pomarańcze albo bochenek chleba, wszystkich zdobiły malowniczo rozczochrane brody i grube, czarne płaszcze, roztaczali nieopisany odór: Prawo o skromnym przyodziewku nie nakazywało widocznie regularnego prania owej przyzwoitej odzieży. Naprawdę przerażający jednak wydał się Stephenowi widok młodych mężczyzn, od których, gdy ich mijali, promieniowała przejmująca niepokojem bezlitosność. Najpierw przypisywał to ich dziwacznym strojom, sięgającym kolan czarnym kaftanom i szerokoskrzydłym kapeluszom, spod których zwisały długie pejsy. Jednak wielu ubranych było w zwykłe czarne garnitury, pod nimi sweter i kapelusz na głowie, twarz zarośnięta zmierzwioną brodą — a jednak zza grubych szkieł okularów oczy skrzyły się równie nieubłaganie. Ci, którzy nie skryli się jeszcze za biblijną brodą, ukazywali skwaśniały, cierpiętniczy wyraz twarzy, a krew pod ich woskowo bladą skórą płynęła jakby wolniej i była chłodniejsza, niż to zaplanowała natura. Na tych ulicach wszyscy chyba postanowili odgrywać karykatury samych siebie, do tego usilnie zajęci byli takim kształtowaniem otoczenia, by nikt nigdy nie mógł im zarzucić, że cieszyli się życiem.
— Jesteś pewien, że twój ojciec jest w domu? — spytał Stephen, mimowolnie zniżając głos. Yehoshuah skinął głową.
— Nigdy nigdzie nie wychodzi.
Dotarli do względnie pustego placu, pierwotnie wybrukowanego białymi kamieniami, później jednak wielokrotnie łatanego ordynarnym betonem. Rozpięto nad nim niezliczone sznury na bieliznę i widok rzędu majteczek w kwiatki niewątpliwie damskich, wydał się Stephenowi wręcz frywolny w tej atmosferze purytańskiej moralności, jaką promieniowało Mea Shearim.
Przed niektórymi domami stały chyba tymczasowe, lecz też już wyglądające na stare, przybudówki z mniej lub bardziej nieporadnie zbitych desek, potęgujące „slumsowaty” charakter całości. Tu także panował obezwładniający smród kapusty i octu, przypalonego mleka i setek innych rzeczy, których Stephen nie potrafił nawet zidentyfikować. Szedł za Yehoshuą, kierującym się pewnie ku schodom prowadzącym między dwiema budowlami z desek na biegnącą przez całą szerokość podwórka galerię, która łączyła rząd wąskich, walących się domów, dając dostęp do ich górnych pięter. Cokolwiek trafiło tu ze zdobyczy ostatniego wieku, wszystko dodano później: przewody wodociągowe, kable elektryczne i rury kanalizacyjne poprowadzono po wierzchu ścian zewnętrznych, fantazyjnymi zawijasami omijając łuki okien i wykroje drzwi.
Weszli w ciemny korytarz. Yehoshuah zapukał do wąskich, ledwie widocznych drzwi. Wewnątrz odezwał się jakiś głos. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, otwierające się opornie i z koszmarnym skrzypieniem.
Znajdujące się za nimi pomieszczenie również było pogrążone w ciemności, pomijając jedną jedyną wątłą żarówkę w abażurze stojącej na stole lampy, snopem bladego światła oświetlającej książkę i dzierżącą ją dłoń. Poza tym widać było jedynie zarysy — łóżko, szafa, nic ponadto. Jedyne okno znajdowało się niedostępnie wysoko, niewiele większe od chusteczki do nosa i okratowane. Yehoshuah powiedział coś po hebrajsku. Szorstki, gderliwy głos odpowiedział mu po angielsku:
— Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, że tych słów używam tylko podczas modlitwy? Mów do mnie po angielsku albo naucz się jidysz!
Eisenhardt obserwował Kauna. Ten siedział ze skrzyżowanymi niedbale ramionami, na pozór uosobienie spokoju i udawał, że przysłuchuje się dyskusji, prowadzonej przez profesora Goutiere’a i Shimona Bar-Lev. Jednak palce medialnego cara niespokojnie bębniły o łokieć drugiej ręki, a wzrok w zamyśleniu tonął gdzieś w oddali.
— Gdzie właściwie — spytał nagle Kaun — została dokumentacja Robertsa i Martineza? Wszyscy spojrzeli po sobie. Nikt nie zrozumiał pytania.
— Zdjęcia tomografu sonarowego — podpowiedział milioner. — Badanie Świątynnego Wzgórza. Profesor Wilford-Smith odchrząknął.
— Jeśli dobrze pamiętam, teczka leży z innymi dokumentami w kuchni.
Kaun krótkim gestem dał znak Ryanowi. Ten posłusznie ruszył ciężkim krokiem do małej kuchenki połączonej z pokojem konferencyjnym i po chwili wrócił z grubą teczką, którą położył przed Kaunem. Nikt nie podjął dalszej dyskusji. Wszyscy patrzyli w napięciu, jak Kaun kartkuje papiery w teczce. W końcu, patrząc pod światło na trzymaną w ręku folię, krzyknął:
— Ha!
Włączył projektor i położył na nim szkic.
— Może jednak powinniśmy byli pozwolić wypowiedzieć się doktorowi Robertsowi — odezwał się wreszcie, jakby wspólnie uznali wtedy za stosowne przerwać wykład naukowca. — Tutaj — co to jest? To przecież korytarz, biegnący bezpośrednio za Ścianą Płaczu, prawda?
— Za Murem Zachodnim — automatycznie poprawił Bar-Lev.
— Wszystko jedno. Ale to korytarz.
— Hm — izraelski archeolog pochylił się nad rysunkiem leżącym na podświetlanej powierzchni projektora.
— Ale to się nie zgadza. Jest wprawdzie korytarz za zachodnią ścianą Świątyni, ale prowadzi od łuku Wilsona na północ — nie przechodzi za świętym odcinkiem.
— Ten szkic wykonano w oparciu o pomiary tomografem sonarowym — odpowiedział Kaun. — To znaczy, że ten korytarz bez wątpienia istnieje. Według tego, co pan mówi, musimy przyjąć, że po prostu do tej pory nie został jeszcze odkryty.
Bar-Lev potarł czoło. Profesor Wilford-Smith stanął obok niego i także studiował rysunek na folii, jakby nie starczał mu obraz wyświetlany na ścianie. Wspólnie identyfikowali linie i zaciemnione powierzchnie, mamrocząc do siebie nazwy takie jak „Bat es-Silsileh” albo „Stajnie Salomona” czy „Cysterna 36”.
— Możliwe — stwierdził w końcu profesor Wilford-Smith. — Mogłoby tu rzeczywiście chodzić o nieodkryty do tej pory korytarz bądź szyb.
— Acha — krzyknął Kaun z niekrytym tryumfem. — Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — ale czy ten korytarz nie daje odpowiedzi od razu na dwa pytania? Po pierwsze, jak podróżnik w czasie ukrył kamerę — rozejrzał się, jakby czekał na oklaski. — A po drugie, gdzie dziś leży kamera.
Z braku innej możliwości siedli na łóżku. Krzesło, które zajmował ojciec Yehoshui, stanowiło jedyny tego rodzaju sprzęt w pokoju. Zresztą niewykluczone, że było wygodniejsze niż twarde łóżko i krzywy, guzowaty materac.
Ich oczy stopniowo przyzwyczajały się do mrocznego światła. Stephen próbował dojrzeć, jak wygląda ten mężczyzna, siedzący za zastawionym lampą i książką stołem, który nie ruszył się jeszcze nawet o krok. Widział masywną, przygarbioną postać z patriarchalną brodą, jakiej nie powstydziłby się biblijny prorok, postać owa wciąż jeszcze podtrzymywała otwartą książkę, bez słowa komentarza przysłuchując się wywodom Yehoshui. Na ukos za starcem odkrył niski regał, na nim miskę do mycia i dzban z wodą. Na nocnym stoliku, przy którym siedział Stephen, leżał pokruszony kawałek chleba. Poza tym malutki pokój był urządzony tak surowo i chłodno, jak w dzisiejszych czasach nie wyglądają nawet więzienne cele — brak było dywanu, żadnego obrazka na ścianie, żadnej osobistej rzeczy.
— Zatem korytarz — mruknął w końcu głos, gdy Yehoshuah skończył. — Dlaczego interesuje was ten korytarz?
— Chcemy przez niego zanurkować — powiedział Stephen. Najwyższy czas, by i on włączył się do rozmowy.
— Nurkować? Dajcie spokój. Już raz tego próbowano, to trudne.
— Minęło dwadzieścia pięć lat — odparł Stephen — są teraz bardziej rozwinięte techniki. Z dzisiejszym sprzętem to o wiele łatwiejsze niż wtedy. Przerwa. Potem obojętne:
— Więc dobrze. Zróbcie to. Stephen pochylił się i mimowolnie splótł dłonie.
— Właściwie przyszliśmy tu z innego powodu. Czytaliśmy pańską pracę z roku 1967 — to znaczy, Yehoshuah ją czytał, ja nie znam hebrajskiego — w której opisuje pan historię i prawdopodobny przebieg tunelu. Ale nie mówi pan nic o tym, kto wykopał tunel i po co.
— Sam chciałbym to wiedzieć.
— Ojcze, ty to wiesz — upomniał go Yehoshuah. — Pamiętam, że mówiłeś mi o tym kiedyś, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Nie pamiętam już tylko, co mówiłeś.
Ręka widoczna w kręgu mdłego światła stołowej lampy nareszcie puściła książkę, starannie ją zamknęła i odłożyła na bok.
— To wszystko stare historie. Ten korytarz zatruł mi całe życie, strawiłem wszystkie siły na ustawiczną walkę z naukowym establishmentem… Dziś to mnie już nie interesuje. Niech to będzie sobie boczny kanał tunelu Ezechiasza, wszystko mi jedno.
— Ojcze — mówiłeś, że to jakaś sekta wykopała tunel. Co to za sekta?
— Kiedyś to wiedziałem, ale teraz to bez znaczenia. Znalazłem to w jakiejś książce, ale wszystkie oddałem.
— Kogo mamy zapytać, jeśli nie ciebie? Jesteś jedyną osobą, która to wie.
— Już zapomniałem. Czytam teraz tylko Biblię i myślę już tylko o śmierci, a ty przychodzisz i żądasz, żebym sobie coś przypomniał. Ledwie jeszcze pamiętam, że jesteś moim synem, a co tu mówić o korytarzu.
Zapanowała pełna napięcia cisza, jakby żaden z nich nie oddychał. Stephen niemal się przestraszył, gdy Yehoshuah obok niego nagle nabrał głęboko powietrza i wyszeptał przez zęby:
— Ojcze — proszę!
Nic się nie stało. Siedzieli tam, z zewnątrz dobiegały głosy, oddalone i niezrozumiałe, i choć na zewnątrz panował gorący, jasny dzień, siedzieli w ciemności i czekali, lecz zupełnie nic się nie działo. Stephen zaczął zadawać sobie pytanie, czy czasem ojciec Yehoshui nie umarł właśnie na krześle a oni to przeoczyli. Wtedy jednak staruszek poruszył się. Krzesło zaszurało pod nim, gdy podnosił się z trudem.
— Korytarz — wyrzucił z siebie, gdy już stał, dysząc z wysiłku. — Wciąż tylko ten korytarz, nie daje mi spokoju… — Pochylony, powłócząc nogami ruszył drobnym krokiem przez pokój ku szafie na ubrania. — Wieczna klątwa ciąży na mnie… — to było mówienie do siebie starego, zdziwaczałego człowieka. Otwarł drzwi szafy i zaczął w niej grzebać hałaśliwie, aż w końcu wydobył cienką teczkę, z którą wrócił do stołu i na krzesło.
— Ta cała historia ma początek podczas czwartej wyprawy krzyżowej — zaczął opowieść, starając się zesztywniałymi, niezgrabnymi palcami rozsupłać tasiemkę, którą związana była teczka. — W roku 1219, o ile dobrze pamiętam, krzyżowcy oblegali egipskie miasto Damietta. Podczas tego oblężenia z Włoch przyjechał mnich, Franciszek z Asyżu, założyciel zakonu franciszkanów. Ten mnich przeszedł po prostu przez sam środek wrogich linii krzyżowców i Saracenów, wprost do obozu sułtana, stanął przed nim i zaczął głosić Słowo Boże.
Historia powiada, że sułtan był pod wielkim wrażeniem i na prośbę Franciszka pozwolił mu odbyć pielgrzymkę do świętych miejsc w Palestynie. — Nareszcie udało mu się rozwiązać supeł i otworzyć teczkę. — Zawsze zadawałem sobie pytanie, co było powodem tak szalonego przedsięwzięcia. Przez chwilę kartkował papiery, przesuwał z miejsca na miejsce, jakby czegoś szukał.
— Mniej więcej od tamtego czasu na tych ziemiach istnieją klasztory franciszkańskie. Istnieją do dziś. W Jerozolimie, w Betlejem, w Akce, Tyberiadzie, Kafarnaum, Jerychu i tak dalej. Kilkakrotnie wyrzucano stąd franciszkanów, ale uparcie zawsze wracali tu już po kilku latach. W końcu znalazł to, czego szukał.
— Tutaj — powiedział i podniósł do góry kawałek papieru, na którym można było dostrzec niewyraźnie nabazgrane znaki pisma, najwyraźniej fotokopie innego, starszego dokumentu — Z tego świadectwa wynika, że w roku 1350 franciszkanie objęli w posiadanie budynek na południe od Wzgórza Świątynnego. Po trzydziestu latach opuścili to miejsce. A ta mapa — podniósł inny arkusz, znów tak szybko, że Yehoshuah i Stephen zdążyli tylko rzucić przelotne spojrzenie na kilka czarnych kresek — pokazuje, że ten budynek stał dokładnie w miejscu, w którym Halil Saad swego czasu odkopał pełną wody cysternę, chcąc tam zbudować swój dom.
— Pan sądzi, że to franciszkanie wykopali ten szyb? — upewnił się ostrożnie Stephen.
— Tak. Myślę nawet, że w gruncie rzeczy po to właśnie przybyli do Palestyny. Stephen zaskoczony zamrugał.
— Żeby wykopać korytarz?
— Jest taka antyczna legenda — wyjaśnił ojciec Yehoshui. Jeszcze jedna kartka, tym razem mała i szara.
— Brzmi jak bajka i nie wiadomo dokładnie, kiedy powstała. To tłumaczenie pewnego łacińskiego tekstu, który znalazłem, choć też dobrze nie pamiętam, gdzie to dokładnie było. — Wyciągnął kartkę w stronę Stephena, który zdziwiony wstał i uważnie przeczytał.
Tekst był po angielsku, napisany na maszynie do pisania. Światło ledwie starczało, aby rozróżnić słowa.
— Zdarzyło się w czasie, gdy Jezus nauczał w Kafarnaum, że pewien człowiek z Besary przyniósł lustro w miejsce, gdzie przemawiał Jezus. Owo lustro, gdy przejrzało się w nim oblicze Jezusa, tak je sobie upodobało, że nie chciało potem pokazywać żadnego innego widoku, jak tylko obraz Pana. Jego właściciel włożył je więc do skrzyni i schował w ukrytym miejscu, aby jego potomkowie, którym chciał zdradzić ukrycie, mogli ujrzeć swego Pana. Powiadano również, że zakopał owo lustro pod Świątynią Jerozolimską, gdyż żadne inne miejsce nie wydawało mu się dość pewne — Stephen oszołomiony podniósł wzrok, Jego spojrzenie szukało wzroku Yehoshui. — To nie do wiary.
Dolna szczęka Yehoshui opadła, co nadało jego twarzy wyraz wprost debilny.
Stephen jeszcze raz odczytał tekst, by upewnić się, je nie wmawia sobie tylko tego wszystkiego. Odkąd wszedł do dzielnicy ortodoksyjnych Żydów, nie mógł pozbyć się poczucia przebywania w świecie nierealnym.
— Besara — powtórzył. — Człowiek z Besary.
— Besara — objaśnił Yehoshuah osobliwie bezdźwięcznym głosem — to dawna nazwa miasta Bet She’arim.
Gdy ojciec Łukasz oderwał wzrok od brewiarza, jego spojrzenie padło przez okno na dziedziniec. Przed portalem kościoła stał Scarfaro z człowiekiem, którego nie widział nigdy wcześniej. Wysłannik z Rzymu mówił coś do niego, a ów człowiek o przysadzistej sylwetce i w kombinezonie przypominającym mundur przytakiwał tak żarliwie, że robiło to wręcz służalcze wrażenie. Ojciec Łukasz przez chwilę przyglądał się tej parze. Nie miał pojęcia, co Scarfaro i jego ludzie robią po całych dniach. Przychodzili i wychodzili, zamykali się w pokoju na naradach, po czym znów gnali gdzieś ze skrzywionymi minami. W pewnym momencie porzucił wysiłki, by cokolwiek zrozumieć i wycofał się do swych codziennych obowiązków, które znacznie skurczyły się teraz, gdy zabrakło krzątaniny przy przygotowaniu wieczerzy dla ubogich. Pozostawało mu więc tak wiele czasu na medytację i modlitwę, jak nie zaznał tego już od dawna. Lecz gdy musiał odsyłać z niczym ludzi przychodzących wieczorami, jego serce krwawiło. Wciąż jeszcze nie udało im się urządzić potajemnie czegoś w zamian.
Nie wierzył własnym oczom widząc, jak Scarfaro dobywa z sutanny niewielki, ciemny przedmiot i daje go temu mężczyźnie. To przecież telefon komórkowy! Co się tu, na Boga, dzieje? Nagle nie mógł już usiedzieć na krześle. Zerwał się jak oparzony, przebiegł tak szybko, jak tylko potrafił, przez sień, wpadł do kuchni, w której brat Geoffrey był już zajęty przygotowaniami do obiadu i zdziwiony spojrzał na niego, pomykającego prosto do komórki z miotłami. W tylnej ścianie schowka znajdowały się rzadko używane drzwi prowadzące do pomieszczenia za zakrystią, wyposażonego tylko w jedno wąskie, prawie zawsze uchylone okienko.
Ojciec Łukasz sam uważał za niewymownie głupie to, co obił jednak przycisnął się ciasno do ściany i ostrożnie wyjrzał Scarfaro stał zwrócony plecami do niego i zasłaniał mężczyznę, z którym rozmawiał.
— W jakim kierunku to się rozwinie — usłyszał, jak Scarfaro wbija do głowy tamtemu — i jeśli cokolwiek zrobi. Wszystko, czego zdoła się pan dowiedzieć.
Mężczyzna kiwnął głową i ruszył się troszeczkę w bok. Teraz ojciec Łukasz mógł odczytać napis na jego kombinezonie: Kaun Enterprises.
— Myśli pan, że franciszkanie szukali tego lustra?
— Bez wątpienia — staruszek zakasłał szczekliwie, wkładając dokument z powrotem do teczki. — Ale Jerozolima była w rękach sułtana, Wzgórze Świątynne zaś niedostępne. Jedyny sposób, na jaki wpadli, to wykopać tunel, przez skałę, setki metrów. Potrzebowali na to prawie trzydziestu lat.
— I? — spytał Stephen przez wyschniętą krtań. — Znaleźli lustro?
Ojciec Yehoshui złożył na powrót teczkę i zaczął znów mozolnie owijać ją sznurkiem, który najwyraźniej zamykał ją przez dziesiątki lat.
— To jest legenda, młody człowieku. W chrześcijaństwie jest mnóstwo podobnych legend. Na przykład historia Świętego Graala, kielicha, z którego podobno pił Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy. Legendy to historie przekazywane z ust do ust. W pewnym sensie usamodzielniają się. Badacz literatury próbuje odpowiedzieć na pytanie, co takiego ludzie widzą w tych legendach, że przekazują je dalej.
Myśli Stephena gnały jak oszalałe. Spojrzał na Yehoshuę, którego oczy dziwnie iskrzyły.
— Zatem nie wiadomo, co stało się z tymi mnichami?
— Niezupełnie. Są pewne wskazówki. Jedno źródło podaje, że większość mieszkających w tym domu mnichów po jego likwidacji wywędrowała na pustynię, gdzie utworzyli klasztor i później oddzielili się od zakonu.
— A gdzie był ten klasztor?
Staruszek podniósł się znowu, postękując i sapiąc.
— Och, on jeszcze istnieje. To też stanowi mały cud. Mieszka tam dziesięciu, może dwudziestu staruszków. — Wziął teczkę i poczłapał artretycznym drobnym kroczkiem z powrotem do szafy. — W tamtej okolicy Negew do dziś pozostała pustynią. Nie wyobrażam sobie, jak oni są w stanie tam żyć. Zdaniem Stephena warunki, w jakich ojciec Yehoshui mieszkał w tej dziurze nie zasługującej na miano pokoju, były nie mniej zadziwiające.
— A gdzie dokładnie na Negew?
— Nigdy tam nie byłem — odpowiedział i rozsunął drzwi szafy. — Nigdy nie znosiłem podróżować, żeby się czegoś dowiedzieć. Najchętniej prowadziłem badania w bibliotekach i archiwach. — Pochylił się z trudem, by wsunąć teczkę w ciemny kąt szafy. — Tak. Prawdopodobnie pozostanie tam teraz aż do mojej śmierci. Wtedy ktoś ją wyrzuci. Co za błazenada.
Stephen poczuł, jak jego kolana poczynają nerwowo drżeć. Czy ten stary jest tak uparty, czy tylko udaje?
— Ale pan wie, gdzie szukać tego klasztoru?
— Zapomnij o klasztorze, mój synu. To starcy, którzy nie wiedzą nawet, który mamy rok. Większość z nich mieszkała tam już, gdy państwo Izrael było jeszcze tylko mglistą mrzonką.
Stephen rzucił na Yehoshuę spojrzenie wzywające pomocy. Ten cicho westchnął.
— Ojcze — powiedział — po prostu nam powiedz, gdzie jest klasztor.
Staruszek zachowywał się tak, jakby go nie słyszał, chwiejnym krokiem wrócił na krzesło, oparł o nie i intensywnie zajął czochraniem dłonią swej ogromnej, siwej brody. Stephen uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech i nabrał głęboko powietrza.
— Beer Szeba — powiedział w końcu sędziwy talmudysta. — Byłem kiedyś w Beer Szebie. Pamiętasz, Yehoshuah? Pewnie nie. Byłeś jeszcze małym dzieckiem. Z Beer Szeby trzeba jechać na południe, daleko na południe. Z daleka wygląda jak ruina na niedostępnym szczycie góry. Nie pamiętam, jak się ta góra nazywa i czy w ogóle ma jakąś nazwę, ale wznosi się na zachodnim krańcu doliny Wadi Mershamon. Trzeba mieć dobrą mapę. Na większości Wadi Mershamon nie jest nawet zaznaczona. — Sięgnął znów po księgę i umieścił ją na powrót w stożku światła rzucanego przez słabą lampę. — A teraz wystarczy. Idźcie już.