ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W jednej ręce Maggie niosła aktówkę, pod pachą stertę poczty, a w drugiej ręce butelkę dietetycznej pepsi oraz kość do gryzienia z niewyprawionej skóry. Szła za Harveyem na patio. Gdy tylko wróciła do domu, labrador przekonał ją, że powinni spędzić pierwsze popołudnie wakacji na powietrzu.

Planowała, że wpadnie do Quantico tylko na moment, żeby dokończyć jakąś papierkową robotę. Absolutnie nie zamierzała przynosić pracy do domu. Teraz, wykładając dokumenty z teczki na żelazny stolik, żałowała, że nie zostawiła ich na biurku pod stosami innych papierów, gdzie leżały przez kilka miesięcy.

Harvey z nosem przy ziemi odbywał rutynową inspekcję wzdłuż ogrodzenia. Potężny piętrowy dom w stylu Tudorów otaczał niemal hektar ziemi. Chronił go najnowocześniejszy i najdroższy system alarmowy, a także naturalna bariera sosen, które zasłaniały dachy sąsiadów. Mimo to biały labrador za każdym razem, gdy wychodził z domu, zamieniał się w ochroniarza i nie potrafił spokojnie poświęcić się zabawie, dopóki nie skontrolował każdego centymetra przestrzeni.

Zachowywał się w taki sposób od samego początku, od kiedy Maggie go zaadoptowała. No dobrze, to nie całkiem prawdziwe stwierdzenie. Należy powiedzieć, że go uratowała, kiedy jego właścicielka została porwana i zamordowana przez seryjnego mordercę Alberta Stucky’ego. Zginęła z tego tylko powodu, że była sąsiadką Maggie. No więc Maggie wzięła Harveya pod opiekę. Jak mogłaby postąpić inaczej?

O ironio, pies także okazał się dla niej ratunkiem, bo każdego wieczoru dawał jej powód, żeby wracać do domu, uczył ją bezwarunkowej miłości, przebaczenia i lojalności. Nie nauczyła jej tego matka alkoholiczka i niedoszła samobójczyni. Również w małżeństwie z Gregiem brakowało tych istotnych wartości.

Teraz miała Harveya, który wrócił właśnie z patrolu i poszturchiwał ją nosem, domagając się nagrody. Podrapała go za uszami, a on przekrzywił wielki łeb. Kiedy dała mu kość do zabawy, podskoczył i padł na trawę, chwycił kość potężnymi pazurami i zaczął ją żuć. Nastawił jedno ucho i popatrzył na Maggie. Pokręciła głową z uśmiechem. Czegóż więcej może pragnąć dziewczyna? Lojalność, czułość, podziw i nieustająca opieka. A Tully wyraził zdziwienie, że cieszy ją zakończenie sprawy rozwodowej. W ciągu dziesięciu lat małżeństwa z Gregiem ani razu nie doznała z jego strony niczego podobnego.

Z wahaniem wzięła do ręki teczkę z dokumentami i spojrzała na puszkę dietetycznej pepsi. Nie zaglądała nigdy do tych papierów, nie wypiwszy wprzódy szklaneczki szkockiej. Trzymała w barku jedną, jeszcze nieotwartą butelkę, która stała tam na dowód, że Maggie obywa się bez alkoholu. Na dowód, że nie jest podobna do matki. To miał być dowód, a nie pokusa. Przyłapała się na oblizywaniu warg i nęcącej myśli, że jeden mały łyk nie ma znaczenia. Wypije go z wodą i lodem, trudno to nawet nazwać piciem alkoholu. Za to taki drink przyniesie jej odprężenie.

W tym samym momencie dotarło do niej, że zagięła róg pierwszej teczki. Mało powiedziane – zagięła, ona go zwinęła w harmonijkę. To śmieszne. Wzięła puszkę z pepsi, napiła się i zaczęła przeglądać dokumenty.

Minęło już sporo czasu, odkąd ostatnio je czytała. Traktowała tę sprawę – traktowała jego – jak jakiś projekt. Nie, raczej jak jedną z wielu prowadzonych przez nią spraw. Na znak tego zostawiła tę teczkę pośród innych na biurku, obok dokumentów rozmaitych zabójców, gwałcicieli i terrorystów. Być może tylko w ten sposób była w stanie poradzić sobie z jego istnieniem. Może robiła tak dlatego, że nie chciała w nie uwierzyć.

Zbiór dokumentów nie zawierał ani jednej fotografii. Pewnie dotarłaby do zdjęć, gdyby ich poszukała. Wystarczyło poprosić o pamiątkowy album z podobiznami absolwentów szkoły albo kopię prawa jazdy. Z całą pewnością dostałaby fotografię w Wydziale Komunikacji w Wisconsin, zwłaszcza gdyby podała swój numer FBI. Nic z tych rzeczy nie zrobiła. Być może z tego powodu, że gdyby zobaczyła go na zdjęciu, stałby się zbyt rzeczywisty.

Maggie znalazła kopertę, którą matka wręczyła jej w grudniu minionego roku. Wszystko wzięło początek właśnie od tej koperty, cała ta spirala… cokolwiek to było. Rok temu, kiedy po raz pierwszy usłyszała, że ma brata, natychmiast pomyślała, że matka ją okłamuje. Że to kolejna pijacka sztuczka, byle tylko ukarać Maggie za to, że wciąż kocha ojca i wciąż za nim tęskni. Dlaczego miałaby nie uznać, że matka skłonna jest do takiego okrucieństwa? Nawet jej nieudane próby samobójcze Maggie odbierała jako rodzaj kary. Kiedy więc matka w napadzie złości wykrzyczała jej w twarz, że ojciec miał romans, który ciągnął się do dnia jego śmierci, nie chciała dać temu wiary. Nie wierzyła, póki nie otrzymała tej koperty.

Otworzyła ją, jak wiele razy przedtem, i ostrożnie wyjęła pojedynczą kartę katalogową. Trzymała ją za rogi jak bardzo kruchy przedmiot. Patrzyła na pismo matki, zakrętasy i kółka nad „i”. Chłopiec dostał imię po wuju Maggie, jedynym bracie ojca, Patricku, którego nigdy nie poznała. Po legendarnym Patricku, który nie wrócił z Wietnamu. Można by odnieść wrażenie, że heroizm jest cechą dziedziczną w rodzinie O’Dellów. Ten sam heroizm zabrał Maggie ojca, gdy miała ledwie dwanaście lat. A teraz ona ów heroizm nieustannie przeklina.

Wsunęła kartę z powrotem do koperty. Nie musiała czytać, bo znała ten adres na pamięć. Matka podała go jej niemal rok temu, ale Maggie niedawno sprawdziła, że nadal jest aktualny. Patrick w dalszym ciągu mieszkał w West Haven, w stanie Connecticut, i czterdzieści kilometrów od miejsca, gdzie zaginęła pacjentka Gwen.

Rozdzwonił się telefon komórkowy. Harvey wypuścił kość i przysiadł naprzeciw Maggie. Takiego nabrał zwyczaju. Dla niego ten dźwięk oznaczał, że pani wkrótce go opuści.

– Maggie O’Dell – powiedziała, żałując, że nie wyłączyła przeklętego urządzenia. W końcu jest na wakacjach.

– O’Dell, słuchałaś albo oglądałaś wiadomości? – To był Tully.

– Właśnie przyjechałam do domu. Mam wolne.

– To może cię zainteresować. Znaleziono zwłoki kobiety na peryferiach Wallingford w Connecticut.

– Morderstwo?

– Na to wygląda. Na razie mówią, że znaleziono ją w kamieniołomie wepchniętą do beczki, którą zakopano pod kamieniami.

– O Boże. Myślisz, że to pacjentka Gwen?

– Nie wiem, ale taki dziwny zbieg okoliczności… To samo miasto. Trochę nawet za dużo na zbieg okoliczności, nie sądzisz?

Maggie nie wierzyła w zbiegi okoliczności, mimo to uznała, że Tully wyciąga pochopne wnioski. Ona zresztą też. Może po prostu czuła się winna, bo tego ranka nie potraktowała Gwen z należytą powagą. Prawdę powiedziawszy, nie zadzwoniła nawet, żeby sprawdzić tę Joan Begley choćby w raportach osób zaginionych.

– Dlaczego podają to w wiadomościach?

– Bo prawdopodobnie jest tam więcej ciał. Może nawet kilkanaście.

Poznała ten ton. Tully już działał na wysokich obrotach, rozpracowywał ewentualne scenariusze. Kolejne ryzyko zawodowe. Nie, to coś więcej niż ryzyko zawodowe. Trudno opisać ten stan, ale czuła, że i ją powoli zaczyna brać we władanie. To jest jak swędzenie, jak napęd, jak obsesja. Podobnie jak Tully zaczęła już stawiać pytania i dumać nad odpowiedziami. Jedno pytanie uporczywie wyrywało się przed szereg. A jeśli któreś z ciał należy do Joan Begley?

Przez lata ich znajomości Gwen nigdy o nic nie prosiła, aż do tej chwili. A ona, zamiast zrobić wszystko, co w jej mocy, zlekceważyła pełną lęku prośbę przyjaciółki, ponieważ przypomniała sobie o pewnym człowieku i pewnym miejscu, o których chciała zapomnieć.

– Hej, Tully.

– Taa?

Wiedziała, że go nie zaskoczy. Że ją zrozumie. Bo inaczej po co dzwoniłby do niej z wiadomościami?

– Czy moglibyście z Emmą przygarnąć na dwa dni Harveya?

Загрузка...