Henry przebijał się przez tłum kamerzystów i przekrzykujących się reporterów. Ta ładna, drobna dziennikarka w okularach z grubymi szkłami nie odstępowała go na krok. Wcześniej czekała na niego w księgarni, jakby wiedziała, że wpada tam każdego ranka. Teraz towarzyszył jej operator z włączoną kamerą. Wiedział to, ponieważ dziewczyna zdjęła okulary ze szkłami jak dno butelki. Nie mógł się nadziwić, że z taką wadą wzroku przyjęli ją do telewizji.
– Szeryfie Watermeier, czy to prawda, że w kamieniołomie może być zakopanych ponad sto ciał?
– Sto ciał? – roześmiał się. To nie była właściwa odpowiedź, ale pytanie było idiotyczne. – Miejmy nadzieję, że nie.
– Czy prawdziwe są pogłoski, że niektóre z tych ciał zostały poćwiartowane? Może pan powiedzieć coś więcej na ten temat?
Tym razem Henry nie robił min.
– Chciałbym zaspokoić pani ciekawość, ale będzie to możliwe dopiero za jakiś czas, kiedy dowiem się czegoś więcej.
Szedł dalej przed siebie, nie oglądając się i nie zważając na dalsze pytania, klik migawek i szum kamer wideo. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał dać jakiś komunikat do mediów. Dzwonił już do niego Randal Graham, asystent gubernatora, i poradził, żeby nieco wyciszyć sprawę. Zdaniem Randala gubernator ogromnie się przejął, że w mediach nazwano to największym i najokrutniejszym zbiorowym mordem w historii Connecticut. Henry miał ochotę powiedzieć tej gnidzie Grahamowi, że prawdopodobnie dziennikarze mają rację, a jeśli on życzy sobie wyciszenia sprawy, niech sam ich wyciszy. Zamiast tego oznajmił, że panuje nad sytuacją. Innymi słowy, skłamał.
Wysoka trawa była mokra i śliska od rosy błyszczącej w porannym słońcu. Dotarłszy do ujścia krateru kamieniołomu, Henry nie słyszał już dziennikarzy. Skały i drzewa stanowiły doskonałą izolację. Pozostały po poprzednim właścicielu zardzewiały przenośnik taśmowy, który wisiał nad lśniącą, żółtą koparko-spycharką Vargusa i Hobbsa, nie pasował do tego sanktuarium. To było naprawdę piękne miejsce. Gigantyczne kamienie wypełniały drogę do samego szczytu, a wszystko osłaniane było przez gęste poszycie oraz dąb z żółtopomarańczowymi liśćmi i orzechy. Dopiero w tej chwili dotarło do niego, że morderca bardzo mądrze wybrał teren na cmentarz swoich ofiar.
Szeryf trzymał się z dala od zamieszania i obserwował, jak Bonzado i jego pomocnicy wyładowują sprzęt z bagażnika el camino. Studenci – jedna kobieta i dwóch mężczyzn – wyglądali na typowych półgłówków pozbawionych ekstrawagancji swojego mistrza, który miał na sobie tego dnia różowo-niebieską hawajską koszulę, krótkie spodnie w kolorze khaki i brązowe buty turystyczne. Henry uśmiechnął się nawet na jego widok. Naprawdę polubił tego gościa. Ufał profesorowi Bonzado, czego nie mógł powiedzieć o niektórych ze swoich ludzi. Większość z nich widziała zwłoki wyłącznie z okazji poważnej kraksy samochodowej. Mógł polegać na technikach z policyjnego laboratorium, ale jego zastępcy to zupełnie inna historia. Jak na zawołanie zobaczył Trumana, który darł mordę na dziennikarza. Cholera. Henry poznał, że facet jest z NBC News. Wspaniale! Będzie fantastyczna relacja w wieczornych wiadomościach prowadzonych przez Toma Brokawa.
Co za pieprzony burdel. Nawet Rosie nie znalazła w tym nic pozytywnego. Potrzebował kogoś, na kogo mógłby zwalić winę, gdyby coś poszło nie tak. Jakiegoś eksperta. Doktor Stolz nie nadawał się do tej roli. Henry patrzył, jak koroner dzielnie toruje sobie drogę przez tłum dziennikarzy. Ubrany jak na rozprawę, w garniturze, pod krawatem i w kosztownych skórzanych butach. W butach, w których łatwo… No właśnie, Stolz poślizgnął się na mokrej trawie, o mały włos nie stracił równowagi i nie wylądował na kościstym tyłku. Henry z trudem powstrzymał śmiech, gdy podobny los spotkał Bonzado.
W kieszeni koszuli poczuł wibrujący sygnał telefonu komórkowego. Poinstruował Beverly, żeby łączyła tylko ważne rozmowy. Byle tylko znów nie dzwonił Graham. Powinien był go wstawić na listę nieważnych.
– Watermeier – warknął do telefonu.
– Tu agentka specjalna Maggie O’Dell z FBI.
– Nie przypominam sobie, żebym prosił FBI o pomoc, agentko O’Dell.
– Wydaje mi się, że możemy sobie pomóc wzajemnie, szeryfie Watermeier.
– Niby jak?
– Jestem psychologiem kryminalnym, a wygląda na to, że ma pan do czynienia z seryjnym mordercą.
Henry niemal odruchowo już chciał odrzucić propozycję, jedną z wielu ofert od przemądrzalców, którzy pragnęli mieć w tym całym bagnie swój udział. Powstrzymał się jednak. Miejscowe kmiotki z wielką rezerwą traktowały obcych, ale Henry naprawdę potrzebował pomocy. Agentka O’Dell może mu się przydać, jeżeli będzie musiał wskazać kozła ofiarnego.
– Powiedziała pani, że pomożemy sobie wzajemnie. Czego pani ode mnie oczekuje?
– Szukam zaginionej osoby.
– Nie mam teraz czasu na szukanie wiatru w polu. Mam pełne ręce roboty, jeśli pani wie, o czym mówię.
– Nie rozumie pan, szeryfie. Wolałabym się mylić, ale przypuszczam, że już pan ją znalazł.