Szeryf Henry Watermeier bez pomocy eksperta medycyny sądowej potrafił powiedzieć, co ma przed oczami. Większa kość, którą pokazywał mu Luc Racine, miała wystarczająco dużo tkanki mięśniowej i skórnej, żeby utrzymać przy sobie mniejsze kości. I choć niektórych brakowało, a ciało było czarne i wyniszczone, nie istniały wątpliwości, co wykopał terier. I co teraz trzymał w drżących dłoniach Luc Racine. W wyciągniętych dłoniach, jakby składał ofiarę. Była to ludzka stopa.
– Gdzie on to znalazł, do diabła?
– Nie wiem – odparł Luc, podchodząc bliżej. Nie spuszczał wzroku z Henry’ego, jak gdyby nie chciał patrzeć na zdobycz psa dłużej niż to absolutnie konieczne. – Przyniósł mi to, ale nie wiem skąd.
Henry machnął do jednego z pracowników laboratorium kryminalnego, wysokiego chudego Azjaty z identyfikatorem na niebieskim uniformie, na którym widniało imię Carl. To dobrze, pomyślał, że nie zna tych wszystkich gości po imieniu, nawet jeśli są z Kryminalnego Laboratorium Policyjnego w Meriden. To znaczy, że najgorsi bandyci popełniają zbrodnie poza granicami okręgu New Haven. Po raz drugi tego dnia pomyślał z nadzieją, że ten popapraniec nie zniweczy jego planów związanych z przejściem na emeryturę. Przyjechał taki szmat drogi z idealną opinią i czystym kontem – podczas jego rządów nie było niewyjaśnionych przestępstw – i jak diabli pragnął utrzymać ten stan rzeczy.
– Chyba nie wypadło z beczki, co? – spytał Carl, otwierając papierową torbę na dowody rzeczowe. Podstawił ją pod wyciągnięte ręce Luca.
Ale Luc, który, jak się zdawało, pragnął jak najszybciej pozbyć się psiej zdobyczy, teraz tylko wlepiał wzrok w Henry’ego. Szeryf skinął głową, gestem każąc mu wrzucić kości do torby. Luc, niczym przebudzony znienacka lunatyk, wzdrygnął się i wypuścił stopę z ręki.
Henry nie spuszczał z niego wzroku. Racine’a poznał zaraz po tym, jak sprowadził się z Rosie do Connecticut. Do diabła, wszyscy znali Luca. Przecież był najlepszym, najbardziej życzliwym listonoszem w okolicy, i znał wszystkich swoich klientów po imieniu. Henry pamiętał, że kiedyś Luc dostarczył dla niego paczkę i nie zastał go w domu. Owinął ją w folię i zostawił na ganku od frontu z kartką, na której napisał, że zanosi się na deszcz. To było całkiem niedawno. Potem Luc Racine przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Krążyły pogłoski, że ma początki Alzheimera.
Jak to możliwe? Luc wyglądał młodziej niż Henry. Go prawda włosy mu posiwiały, ale miał gęstą srebrną czuprynę, a Henry’emu każdego dnia pogłębiały się zakola. Racine miał opalone ręce i mięśnie wyrobione przez lata dźwigania torby z pocztą. Henry dorobił się wałka tłuszczu w pasie, ale był dumny, że nadal wciska się w swój mundur nowojorskiego policjanta… bo nadal służbowo tak się nosił. Boże, czyżby to było trzydzieści parę lat temu?
Wciąż lustrując go uważnie, Henry uznał, że jak na faceta po sześćdziesiątce, Luc Racine to prawdziwy okaz zdrowia. Gdyby tylko nie to pozbawione wyrazu, obojętne spojrzenie, którym mu teraz odpowiadał. Zagubione i nieobecne.
– Pewnie są jeszcze inne – rzekł Luc. Sięgnął pod czarny beret i podrapał się w głowę. Wsadził palce w nieuczesane włosy, jakby dzięki temu mógł sobie coś przypomnieć.
– Inne? – Henry popatrzył mu w oczy. Czy to objaw choroby? O czym on gada? Zapomniał, gdzie jest? Zapomniał, co się właśnie stało? – Inne co?
– Kości – odparł Luc. – Stary Scrap przynosił mi inne kości. Zawsze mi coś przynosi, kości, stare buty, szmaty. Ale kości… Myślałem, że znalazł resztki ofiary kojotów. No wiesz, tam przy stawie.
– Masz je jeszcze?
– Nie.
– Cholera.
– Ale Scrapple pewnie ma. Na pewno zakopał je gdzieś na naszym podwórku.
– Musimy poszukać. Pozwolisz, Luc?
– Tak, proszę bardzo. Myślisz, że to kości tej kobiety z beczki?
Zanim Henry dał odpowiedź, jeden z jego zastępców, Charlie Newhouse, głośno poprosił wszystkich o uwagę. Charlie i dwóch speców z laboratorium kryminalnego próbowali ostrożnie unieść beczkę z kobietą, która tkwiła tam do góry nogami, i znieść ją ze skały. Zrobiono już zdjęcia, zebrano dowody, asystent koronera wykonał wstępne badanie. Nadeszła pora na przewiezienie beczki, ale Charlie był czymś wyraźnie poruszony. Ten sam Charlie Newhouse, który zapisał się w pamięci Henry’ego jako jedyny, którego nic nie rusza, póki nie wypije kilku piw, i to tylko wtedy, gdy drużynie Yankees wyjdzie gra potrójna.
– Okej, co jest? – Henry podszedł do grupy zebranych. Podniósł wzrok na Charliego, zasłaniając oczy przed słońcem. – Co jest, do diabła?
– Może to nic nie znaczy, szeryfie – zaczął zastępca, starając się nie stracić równowagi. Patrzył pod nogi, jakby wypatrywał zgubionych drobnych. Potem przykucnął, żeby lepiej widzieć. – Może to nic, ale tu pod spodem jest więcej takich beczek. I coś tu śmierdzi jak cię mogę.