Przygotował jej zupę, zdrowy rosół z kury, co prawda z puszki, ale świeży, zresztą nic innego nie miał. Rosół pachniał dobrze, nawet jak rozpuścił w nim kryształki. Joan nie zauważy osadu, zwłaszcza że wrzucił do zupy pokruszone słone krakersy.
Schował małą butelkę w skrytce matki, za jej zbiorem domowych leków, który zawierał melasę, miód i ocet, a także syrop przeciwkaszlowy i mnóstwo aspiryny dla dzieci. Brązowa butelka mieściła w sobie magiczne kryształki, które, jak twierdziła matka, powinny mu pomóc. Dopiero po jej śmierci, bo to śmierć uwolniła go od matczynej władzy, odkrył brązową butelkę z oryginalną naklejką ukrytą pod starą, nieważną już receptą. Drukowanymi czarnymi literami było tam napisane wprost: „Arszenik”. Zatrzymał butelkę w domu, słusznie podejrzewając, że przyjdzie dzień, gdy będzie zmuszony wykorzystać ów specyfik, który daje władzę nad innymi.
Kiedy wszedł, siedziała przy oknie, tak samo jak ją zostawił, dla odmiany przywiązana do krzesła. Patrzyła na las przez hartowane szkło. Specjalnie zamówił i sam zainstalował te grube i nietłukące się szyby. Pozwalały patrzeć na świat i wpuszczały do środka słońce, z zewnątrz zaś wyglądały jak lustrzane słoneczne ogniwa służące do ogrzewania pomieszczenia. Tworzyły znakomitą atmosferę do pracy – słoneczną i radosną, a przy tym gwarantowały odosobnienie i ciszę. No i chroniły jego zbiory.
Podniosła na niego wzrok. Tym razem nie ruszyła ręką. Spostrzegł czerwone pręgi na nadgarstkach, świadczące o tym, że gdy go tu nie było, próbowała uwolnić się z więzów. Potem dojrzał rysy i zadrapania na podłokietniku krzesła. Zniszczyła drewno, zrobiła to celowo. Krzesło jego matki, autentyczny neoklasyczny Duncan Phyfe, któremu sam zmienił tapicerkę. Zniszczyła je, trąc sprzączkami skórzanych kajdanek o drewno.
Czuł, jak rośnie w nim złość, a wraz z nią żółć, grożąc, że cofnie się z żołądka. Już czuł w ustach jej smak. Nie, nie. Nie może wymiotować. Nie zrobi tego. Nie wolno mu myśleć o krześle. Żadnej złości. Nie może sobie pozwolić teraz na niedyspozycję.
Postawił tacę na stole obok swojego gościa i starał się nie patrzeć na porysowane krzesło.
– Na pewno jesteś głodna – powiedział, przyciągając sobie stołek.
– Nie czuję się dobrze, Sonny – wymamrotała. – Dlaczego to robisz?
– Dlaczego? Dlaczego? Ponieważ na pewno jesteś głodna – odparł śpiewnym tonem, który udawał radość, a którego tak dobrze nauczył się od matki. – Wcześniej zjadłaś kanapkę, ale od tamtej pory minęło mnóstwo czasu.
– Moglibyśmy przez chwilę porozmawiać? – prosiła.
Sonny pomyślał, że jej głos brzmi jak kwilenie. Wcześniej nie zwrócił uwagi, jaki to płaczliwy głos.
Nabrał łyżkę zupy i podniósł do ust Joan, czekał, aż je otworzy. Tylko patrzyła.
– Otwórz szeroko – poinstruował.
Nadal tylko patrzyła.
Przysunął łyżkę do jej warg i chciał ją wepchnąć na siłę, lecz Joan zacisnęła usta. I niespodzianie tak gwałtownie odwróciła głowę, że mało co nie wybiła mu łyżki z ręki. Skończyło się na tym, że zupa wylała się na rękaw jego koszuli.
Znowu poczuł w ustach smak żółci. O Boże! Nie może sobie pozwolić na niedyspozycję. Twarz mu poczerwieniała. Mimo to nabrał kolejną łyżkę rosołu i znowu podniósł do ust Joan.
– No już, musisz jeść.
Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego, tym razem wyzywająco.
– Najpierw porozmawiamy.
– Posłuchaj, możemy to zrobić spokojnie albo na siłę – oznajmił wciąż tym swoim pogodnym tonem, niezależnie od wrzenia w żołądku. – No już, jedz.
Przytknął łyżkę do warg Joan, a ona zdołała na tyle podnieść skrępowaną rękę, żeby trącić go w łokieć. Tym razem zupa poplamiła mu spodnie. Będzie musiał przebrać się przed wyjściem do pracy.
Wstał niespiesznie i podwinął zabrudzone rękawy. Trudne zadanie, kiedy ręce się trzęsą, a dłonie zaciskają w pięści. Czuł zachodzącą w nim przemianę, rozgrzane żelazo, które dźga wnętrzności. Widział też, że Joan zaczyna inaczej na niego patrzeć. Zniknęła na dobre pozorna odwaga, którą zawdzięczała środkom odurzającym. Teraz walczyła z więzami, kopała nogi krzesła i trącała je klamrami pęt u kostek, zostawiając na cennym drewnie jeszcze więcej tych okropnych rys.
– Rozumiem, że wybrałaś trudniejszą drogę – rzekł przez zaciśnięte zęby. Odłożył łyżkę na tacę i wziął z niej miskę z rosołem.