ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY

Luc coś usłyszał. Obudził go jakiś hałas. Oparł się na łokciu i spojrzał na Scrapple’a, który leżał brzuchem do góry w nogach jego łóżka. Albo znowu ma halucynacje, albo jego pies jest kompletnie bezużyteczny w roli stróża domu.

Nadstawił uszu, lecz przeszkadzało mu głośne walenie jego serca. Może to ta kobieta z FBI na dole, ta koleżanka Julii. Przywykł do samotności. Ta kobieta obiecała, że nie zawiadomi Julii. Miał nadzieję, że dotrzyma słowa. Nie chciał sprawiać córce kłopotu. Nie chciał, żeby pędziła do domu tylko z litości. Nie chciał jej…

Do diaska! Coś poruszyło się w szafie. Nocna lampka w gniazdku na ścianie nie dawała wiele światła. Zmrużył oczy. Drzwi szafy były uchylone na jakieś trzydzieści centymetrów. Nigdy nie zostawiał otwartej szafy, zawsze dokładnie ją zamykał. Raptem zobaczył w środku jakiś cień. Tak, ktoś był w jego szafie. O Jezu drogi! Ten człowiek wcale nie wyszedł. Stał w szafie. Stał tam i czekał. Pewnie czekał, aż Luc mocno zaśnie.

Przytulił głowę do poduszki, udał, że zasypia, ale leżał tak, żeby widzieć drzwi szafy. Znowu nadstawił uszu, ale tym razem niczego nie usłyszał. Serce waliło mu strasznie głośno i nie panował już nad oddechem. Co robić? Gzy ma pod ręką coś, czym mógłby się obronić? Lampa? Była podłączona do gniazdka w ścianie i za mała. Wędrował wzrokiem po pokoju – szukał czegoś, czegokolwiek – i zawsze wracał do cienia. Chyba się znowu poruszył?

Co z tym cholernym Scrapple’em? Pies leżał na plecach i nawet nie chrapał, a co dopiero mówić o warczeniu. Jak to możliwe, żeby pies nie wyczuł obcego?

Może kij do bejsbola? Tak, miał w domu taki kij. Piłkę, kij i rękawicę. Czasem grywali z Julią. Lecz kogo on chce oszukać? To było lata temu. Nie miał pojęcia, gdzie się podział przeklęty kij.

Na dole jest agentka FBI. Jak by tu ją zawołać? Czy zdołałby wymknąć się z pokoju? Razem ze Scrapple’em? Może z niego marny stróż, ale za nic go tu nie zostawi.

Wtem ujrzał czubek kija bejsbolowego wystający spod łóżka. Tak, tu go trzyma. Spuścił rękę. O żesz ty! Nie dosięgnął. Spojrzał na drzwi szafy. Czy nie są przypadkiem ciut szerzej otwarte? O Chryste Panie, jak on teraz wyjdzie? Nie ma czasu na wahanie.

Luc wyskoczył z łóżka. Walnął przy tym kolanem o komodę i obudził Scrapple’a, ale za to podniósł kij bejsbolowy i szybkim krokiem podszedł do szafy, nie zatrzymując się, nie czekając, otworzył ją na całą szerokość i uniósł kij. Uderzył kilka razy bardzo mocno, zrzucając cień na podłogę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że właśnie zatłukł swój jedyny garnitur, który niedawno odebrał z pralni i powiesił w szafie w plastikowym worku. Chciał mieć pewność, że pozostanie czysty i wyprasowany, gotowy na jego pogrzeb. A teraz ubranie zmieniło się w pogniecioną szmatę, zwiniętą na podłodze szafy, za karę, że nastawało na jego życie.

Luc przycupnął na brzegu łóżka, głaskał przestraszonego i skonfundowanego psa i czekał, aż przestaną mu drżeć ręce. Ależ zrobił się z niego śmiechu warty dziad! Co z nim jest, do diaska? Mało, że traci pamięć, to na domiar złego chyba odbiera mu rozum.

Po chwili jego uszu dobiegł kolejny hałas. Stłumiony głuchy odgłos, jakby na tyłach domu. Tym razem także Scrapple go usłyszał.

Загрузка...