Minęła północ. Z furią rzucił mopa do kąta i wpadł w jeszcze większą wściekłość, ponieważ przy okazji lawinowo poprzewracały się narzędzia ogrodnicze. Opróżnił wiadro do kanału w podłodze, wstrzymując oddech, gdy polewał wodą wymiociny, żółte śluzowate kawałki, tak dobrze znane mu z dzieciństwa, z metalowego pojemnika, który zawsze stał przy jego łóżku. Miał już dość tych jej nieustających wymiotów.
A przecież sam to zaplanował. Tak, chciał, żeby wymiotowała. Chciał jej pokazać, że ma nad nią władzę. Pragnął tego, a równocześnie czuł odrazę. Szkoda, że nie kazał jej po sobie posprzątać, tak jak jego matka, która zmuszała go, by sprzątał swoje brudy, skoro już napaskudził.
Powinien też czuć się silny i pewny siebie, zwłaszcza teraz, gdy miał już tę ostatnią zdobycz. Tymczasem żołądek nie przestawał go boleć, mimo że wypił naraz co najmniej pół butelki kredowego paskudztwa. Tak zwana medycyna obiecywała, że zapobiegnie mdłościom. Już nie może na nią liczyć. Dlaczego mu nie pomaga? Dlaczego wszystko i wszyscy zmówili się przeciw niemu?
Pragnął, żeby Joan Begley zobaczyła i zrozumiała, jaką potężną władzę nad nią posiada. Żeby była słaba i bezbronna. Matka osiągnęła w tym mistrzostwo. Najpierw kontrolowała jego ojca, potem zajęła się nim. Dlaczego on tego nie potrafi? Ale on nienawidzi tych ohydnych brudów.
Nienawidzi, nienawidzi, nienawidzi!
Chwycił tasak rzeźniczy ze stołu i wbił w drewniany blat. Potem znów rzucił ostrzem w drewno. I jeszcze raz. I jeszcze, i jeszcze.
Odłożył tasak. Drewniany stół miał mnóstwo cięć i rys, otwartych ran, które zadał mu w czasie napadów złości. To był stół do pracy ojca i do dnia jego śmierci pozostał w idealnym stanie. Ale potem on przejął cenny stół, warsztat ojca, jego schronienie, i zamienił w swoje doskonałe schronienie. Tylko w tym jednym miejscu pozwalał sobie na okazywanie prawdziwych emocji. To był sekretny azyl, który go osłaniał, unicestwiał i pochłaniał jego ból, cierpienie, złość. To on dawał mu poczucie zwycięstwa, a czasami nawet władzy.
Obrócił się i oparł plecami o stół, chłonął widoki i zapachy magicznego miejsca. Zapachy, które tak bardzo lubił: świeżych trocin, opiłków żelaza i benzyny – związane z kryjówką ojca – zostały, niestety, zastąpione przez zapachy jego kryjówki: zakrzepłej krwi, gnijących kawałków ciała, formaldehydu, amoniaku, a teraz jeszcze wymiocin. Jedyną wonią z tej listy, która mu przeszkadzała, była odrażający smród wymiocin.
Podziwiał ojcowską kolekcję narzędzi, które wisiały na ścianie w równych rzędach na kołkach i hakach. Dodał do nich haki na mięso, noże do kości i rzeźnicze tasaki, które wisiały obok kluczy francuskich, łomów i pił do metalu. Poza tym zostawił ścianę z narzędziami w takim stanie, w jakim była za życia ojca, oddając hołd jego godnej podziwu pedanterii, czyszcząc i odwieszając narzędzia po każdym użyciu. Z równą pieczołowitością przechował imadła przymocowane do stołu, a także piłę do kości i ogromną rolkę białego grubego papieru w urządzeniu z metalowym ostrzem, tak ostrym, że przecinało papier przy najlżejszym dotknięciu.
W rogu pomieszczenia stała stara zdezelowana zamrażarka, szare rysy na emalii wyglądały jak szramy, a niski szum przypominał mruczenie kota. Zamrażarka także należała do ojca, który trzymał w niej najlepsze kawałki mięsa oraz pstrągi czy okonie złowione podczas rzadkich wypraw na ryby. Po śmierci ojca zamrażarka służyła Sonny’emu jako pojemnik na zdobycze, zanim nauczył się przechowywać je bardziej fachowo. Szybko się zapełniła. Teraz nie była już jedyna, druga stała obok za drzwiami, a kolejna w domu.
Półki na przeciwległej ścianie dorobił sam. Ustawił na nich fiolki i flakony, słoje kamionkowe i szklane słoiki po dżemach, gliniane garnki, szklane rurki, plastikowe pojemniki, butelki z szerokim otworem i akwaria. Wszystkie były nieskazitelnie czyste i czekały, aż zapełni je swoimi trofeami. Nawet tanie, kupione w sklepie słoiki po piklach błyszczały czystością, nie widać było choćby śladu naklejki.
Najbardziej dumny był z górnej półki, na której umieścił kolekcję swoich narzędzi: lśniące skalpele, noże i ostrza, szczypce, sondy i próbniki z nierdzewnej stali oraz rozmaitych kształtów i rozmiarów miski. Większość z nich ukradł z pracy, wynosił je pojedynczo, by nikt nie zauważył, że nagle jest ich mniej.
Tak, ten warsztat napawał go dumą. Tutaj czuł, że ma władzę. I choć zapach wymiocin wywracał mu żołądek, tutaj nigdy nie wymiotował. To w tym miejscu pozbawiał innych źródła ich cierpienia, tych różnych niedoskonałości i deformacji, które dawały im prawo do przechwałek. Zabierał, zatrzymywał to wszystko dla siebie.
W dzieciństwie jego choroba nie została nazwana ani umiejscowiona. Nigdy nie mógł pokazać chorej nogi, poskarżyć się na wadę serca czy bezcenny guz i powiedzieć: „Widzicie, to przez to mam taki chory żołądek”. Gdyby był w stanie to uczynić, nikt nie śmiałby wątpić w jego słowa, szeptać po kątach szpitala, sugerować, że powinien „iść na terapię”.
Zabrakłoby im odwagi, żeby go wyśmiewać i pokazywać palcami, kiedy prosił, by nauczyciel zwolnił go z lekcji. Nie wyzywaliby go od słabeuszy i głupków. Gdyby miał choćby jeden rakowaty guzek, jedną zdeformowaną kończynę, którą mógłby się chlubić, mówiliby o nim, że jest dzielny i silny, że jest małym wojownikiem, a nie marudnym bachorem.
Jakże złościli go ci wszyscy ludzie, którzy rościli sobie prawo do bólu. Zazdrościł im, dosłownie szalał z zawiści. Im wolno było narzekać ile wlezie i nikt nie kazał im się zamknąć i rozchmurzyć. I nawet nie zdawali sobie sprawy, jakie bezcenne posiadają skarby. Głupcy. Wszyscy głupcy.
A więc ich porżnął i wyciął to, co wyróżniało ich spośród pozostałych, dzięki czemu byli wyjątkowi, co dało im prawo do skarg i próżności. Wyciął ich skarby i odtąd należały do niego. Dawały mu siłę. Dawały mu władzę.
Teraz musi zrobić to samo z Joan Begley. Musi skrupulatnie wykonać swój plan. Tylko w ten sposób uzyska nad nią władzę. Tylko czym się posłuży?
Przejrzał narzędzia i podrapał się w szczękę. Nie był przecież nawet pewien, co naprawdę dolega Joan. Gdzie może się mieścić źródło niedoboru hormonów? Czy to przysadka mózgowa? Ta znajduje się z tyłu pod mózgiem. Potrzebowałby piły do kości i wiertła. A może chodzi o tarczycę, która byłaby łatwiejsza do wycięcia. Może to również być jedno z nadnerczy. Gdzie to się, do diabła, mieści? Gdzieś nad nerkami? Zdjął z górnej półki ilustrowany słownik medyczny i zaczął go kartkować.
Kiedy przeglądał indeks, jego ręka, której nie potrafił trzymać w spokoju, trafiła na nóż do filetowania. Ostry zakrzywiony nóż. I nagle ogarnęła go nadzieja, że to jednak tarczyca. Tak, przypominał sobie nawet, że Joan wspominała o tarczycy. Tak, to dobrze. Po kilkakrotnym uprzątnięciu wymiocin Joan Begley nie miał nic przeciw temu, żeby podciąć jej gardło.