Pierwszym dźwiękiem, który Joan Begley usłyszała po przebudzeniu, było gruchanie gołębi. Tak to w każdym razie odczytywał jej przytłumiony umysł. Zdawało jej się, że pajęczyny uczepione rzęs zaklejają jej oczy, w ustach miała kompletnie sucho. Ale gruchanie gołębi przywoływało na pamięć letni poranek na farmie mlecznej babci w Wallingford w stanie Connecticut. Mruczenie i szmery rozlegające się gdzieś w oddali na zmianę to usypiały ją, to znowu budziły. Wiatr nadlatujący znad łąki i owiewający głowę pachniał zroszoną trawą. A wraz z łagodnym powiewem i czułym gruchaniem przyszło błogie zadowolenie.
Potem jakiś trzask ostatecznie wyrwał ją ze snu. Trzask, a następnie cichy niski szum budzącego się do życia silnika. Usiadła, podniosła powieki. Bolały ją ręce. Skórzane pęta wokół nadgarstków przywróciły ją do rzeczywistości, a może raczej do nocnych koszmarów.
Patrzyła na skrępowane, przywiązane do łóżka ręce, i przez ulotny moment pomyślała, że jest w szpitalu. Czyżby zabrał ją do szpitala? Pomieszczenie było słabo oświetlone, a duże okna wypełniała ciemność. Zobaczyła ściany z solidnego drewna, drewniane krokwie i okna o szybach z grubego szkła, wszystkie zamknięte. Wiatr, o którym śniła, brał się z wentylatora nad łóżkiem, szum zaś pochodził z zamrażarki, która stała w kącie. Mimo przestrachu musiała przyznać, że to ciepłe i przytulne wnętrze, choć unosił się zapach środka dezynfekującego w połączeniu – nie do wiary – z wonią bzu.
Gdzież on ją przywiózł? I po co?
Ponownie rozejrzała się wokół. Przyćmiony wzrok zniekształcał przedmioty na półkach, wydłużał je i wprawiał w wirujący ruch, na skutek czego wyglądały, jakby wyszły spod pędzla van Gogha. Może to halucynacje? Tak, to wszystko sen, senny koszmar.
Usiłowała zagonić swój przymulony umysł do pracy. Najważniejszy jest spokój, z paniki nic dobrego nie przyjdzie. Miała wrażenie, że nie zostało jej ani grama energii. Nie mogła ulec przerażeniu i pozwolić, by jeszcze bardziej odebrało jej siły. Ostatniej nocy… a może to było przed wielu dniami? Skąd ma to wiedzieć? Odurzył ją czymś. Poprosił uprzejmym tonem, żeby wypiła butelkę jakiejś mikstury.
– To nie boli – obiecał głosem małego chłopca, który tak ją niegdyś rozczulał. – Smakuje jak syrop na kaszel.
Kiedy odmówiła, chwycił ją mocno i pchnął. Zaskoczył ją przemocą, gwałtownością i… szaleństwem. Wlał jej miksturę do gardła, chociaż wbijała paznokcie w jego ręce, kopała, krztusiła się i kasłała. Tak, oszalał, zupełnie przestał nad sobą panować. Nie poznawała go, to nie był ten Sonny, którego znała.
Wspominając tamte chwile, zalała się łzami. Dlaczego to zrobił? Dlaczego ją tu przywiózł? Jakie ma wobec niej plany? Czy ktoś usłyszy jej krzyk, jeśli zacznie wołać o pomoc?
Po raz kolejny rozejrzała się po pokoju. Drzwi były zamknięte, nie wydostałaby się na zewnątrz, nawet gdyby uwolniła ręce z pęt. Dopiero teraz spostrzegła, że nogi ma także przywiązane skórzanymi paskami do łóżka. Nie, nie wpadnie w panikę, porozmawia z nim, tak, porozmawia. Tylko gdzie on jest? Zostawił ją? Co, na Boga, planuje? Wiedziała, że jej nie zgwałcił. O co zatem mu chodzi?
Dumając nad odpowiedzią, zaczęła baczniej przyglądać się otoczeniu. Na półkach stały rozmaitej wielkości słoiki, naczynia gliniane, pojemniki z tworzywa sztucznego, butelki i szklane gąsiory. Niedaleko łóżka znajdował się stół, a na nim podświetlone akwarium, na powierzchni wody pływały meduzy. Z drugiej strony drugi stół zastawiony był miskami zrobionymi chyba z kawałków skorup, pancerzy i muszli.
Ściany zdobiły czarno-białe fotografie chłopca z rodzicami. Nie potrafiła odgadnąć, czy chłopiec na zdjęciach to Sonny. W każdym razie to miejsce było czyimś warsztatem, pracownią albo kryjówką. Wmawiała sobie, że nie ma powodu do strachu. Może przecież porozmawiać z Sonnym. Tak, porozmawiać i spytać, czego od niej oczekuje.
Nieco uspokojona położyła się na miękkich poduszkach. Zadbał o to, żeby zapewnić jej wygody, mimo tej mikstury, którą w nią wmusił. Ale w końcu lekarstwo tylko ją uśpiło. Nie bolała po nim głowa, nie spowodowało kaca. A zatem poczeka, bo przecież Sonny w końcu przyjdzie i będą mogli porozmawiać. Czuła, że zaczyna głębiej oddychać. Wówczas jej wzrok padł na półkę nad głową.
Aż podskoczyła na łóżku, naciągając skórzane wiązadła i wykręcając się, żeby lepiej widzieć. Chciała to zobaczyć, chociaż panicznie się bała i równocześnie coś pchało ją do ucieczki. Na półce nad jej głową leżały trzy czaszki, wpatrzone w nią pustymi oczodołami.
O Boże drogi! Dlaczego? Co to za miejsce?
Teraz zaciekawiło ją, co zawierają słoiki na półkach na przeciwległej ścianie, ale odległość była zbyt duża, by to zobaczyć. Przeniosła wzrok na przezroczyste, podświetlone od tyłu meduzy. Poza nimi akwarium było puste. Żadnych kamyków, żadnych roślin wodnych. Spojrzała uważniej. Czy prawdziwe meduzy pływają na powierzchni wody?
Wtem zauważyła, że obie meduzy mają wydrukowane liczby. Ciąg cyfr, jak jakiś numer serii czy numer identyfikacyjny.
– O mój Boże!
Nagle przypomniała sobie wizytę u chirurga plastycznego i już wiedziała, co pływa w akwarium. To wcale nie były meduzy. To były implanty piersi.