Luc Racine obracał pękiem kluczy, które znalazł w kieszeni. Scrapple czekał niecierpliwie i patrzył na drzwi, jakby potrafił je otworzyć wzrokiem. Luc wiedział, że terier jest przestraszony, bo kilka razy, kiedy chciał go pogłaskać, zrobił unik.
– Nie wolno ci zjadać ludzi – powtarzał psu po raz trzeci. – Nawet jeśli już nie żyją. – Teraz Scrapple go ignorował, nie nadstawił ucha, nie drgnął, nie dał żadnego znaku, że go słucha. Wciąż siedział ze wzrokiem wbitym w drzwi.
Luc postanowił mu to wynagrodzić, na pewno wyszpera coś w lodówce prócz kwaśnego mleka. Przejrzał ponownie klucze. Dawniej automatycznie, bez chwili namysłu wybierał właściwy, jednak ostatnio otwarcie drzwi do domu wymagało umiejętności logicznego myślenia, a przynajmniej tyle, ile mu z tej zdolności pozostało.
I raptem sobie przypomniał, jakby doznał objawienia. Nacisnął klamkę i rozciągnął wargi w uśmiechu. Przestał zamykać drzwi na zamek z obawy, że któregoś dnia, wychodząc z domu, zapomni zabrać klucze. Ogarnęła go wielka ulga, tak wielka, aż poczuł chłód. Tak teraz reagował, najpierw zdumienie i rozczarowanie, a potem ulga, że umysł wciąż z nim współpracuje.
Utrata pamięci nie byłaby taka zła, gdyby nie zdawał sobie z niej sprawy. To właśnie było najgorsze. Mordował się ze sznurówkami, wiązał beznadziejne supły i cały czas towarzyszyła temu świadomość, że niegdyś robił to bez jednej myśli, nie wspominając już o trudzie.
Sznurowanie butów. Czy to takie skomplikowane? Dość łatwe dla pięciolatka. Tymczasem Luc Racine nosił teraz miękkie buty bez sznurówek.
Ale jakże mógł zapomnieć imię Jules? To niewybaczalne. Wyobrażał sobie, co Julia by na to powiedziała. „Nigdy nie zapominasz imienia tego pieprzonego psa, ale nie możesz zapamiętać, jak ma na imię twoja córka”.
W domu panował ziąb, jakby okno było otwarte. Lato zdecydowanie dobiegało końca. Nie musiał nawet widzieć płonących czerwienią dębów. Czuł koniec lata w wieczornym powietrzu, słyszał po zmierzchu w cykaniu świerszczy.
Przystanął na środku pokoju i powoli powiódł wzrokiem dokoła. Coś mu nie pasowało. Było jakoś inaczej niż poprzedniego wieczoru, kiedy niczego nie poznawał. Tak, coś zmieniło miejsce. Oblał się zimnym potem. Kiedy wracał z kamieniołomu, wstrząsały nim identyczne dreszcze. Szedł ścieżką i patrzył pod nogi, by nie potknąć się o wystające kamienie schowane w wysokiej trawie. Całą drogę miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Nie Watermeier ani żaden z jego ludzi, którzy sprawdzali, czy Luc sobie poszedł. Ktoś inny go śledził. Luc słyszał trzask gałęzi za plecami. Scrapple też słyszał, raz nawet warknął, a później podwinął pod siebie ogon, położył uszy i pobiegł do domu. Nie czekał na Luca, kundel jeden, zwolnił tylko po to, żeby w razie zagrożenia Luc go obronił. Było w tym coś dziwnego. Odwrotnie niż trzeba. Czy instynkt nie każe psu bronić swojego pana?
Luc szukał w pokoju śladów cudzej obecności. Wyjrzał przez okno, czy nikt nie kryje się między drzewami. Uspokajał go jedynie Scrapple, który wyraźnie zadowolony legł na ulubionym dywaniku. Luc podszedł szybkim krokiem do drzwi, zamknął zasuwę, potem upewnił się, że drzwi kuchenne są dobrze zamknięte. Pewnie coś sobie uroił, choć nie pamiętał, by napotkał gdzieś informację, że jego choroba powoduje halucynacje albo paranoję. Ale jak miał pamiętać, jeżeli zapomniał imienia swojej córki?
Pokręcił głową, bardzo z siebie niezadowolony. Otworzył lodówkę, by sprawdzić mizerne szansę na kolację. W końcu musi tam znaleźć cokolwiek, co mogliby zjeść, on i Scrapple. Jego wzrok padł na górną półkę.
I ponownie ogarnęła go panika. Co, do diaska? Spokój, powiedział sobie. To nic. Nic. Nic, tylko jego głupie roztargnienie. Zabrał pilota do telewizora z górnej półki lodówki.
– Szukałem tego po całym domu.