West Haven, Connecticut
Maggie nie była pewna, po co tam w ogóle pojechała. Było kilka innych miejsc, które powinna sprawdzić, zbiegi okoliczności, które należało rozważyć. Na przykład czy ktoś nazywał Jacoba Marleya Juniora Sonnym. Albo czy umowa Wally’ego Hobbsa na kopanie grobów dla zakładu pogrzebowego ma coś wspólnego z tym, że Steve Earlman nie został ostatecznie pochowany. Nie wspominając już o adresie, który znalazła w hotelowym notesie Joan Begley, bo przecież trzeba zbadać, czy tam odbyła się ostatnia randka zaginionej. Istniało mnóstwo miejsc, gdzie powinna szukać odpowiedzi, i wcale nie była przekonana, czy to jest jedno z nich. Pomimo wszystkich tych wątpliwości znalazła się na Uniwersytecie New Haven.
Laboratorium wypełniał szczególny zapach. Przypominał bulion z wołowiny i był niepokojąco przyjemny. Profesor Adam Bonzado stał nad potężnych rozmiarów kuchnią. Podnosił po kolei pokrywki kilku garnków, w których coś się gotowało, mieszał drewnianą łyżką i kładł pokrywki z powrotem, a na koniec zmniejszył trochę płomień gazu. Tego dnia ubrany był w fioletowo-żółtą hawajską koszulę i niebieskie dżinsy oraz trampki do kostek. Plastikowe okulary ochronne wisiały na szyi, kołysząc się w jednym rytmie z papierową chirurgiczną maską. Zerknął na Maggie przez ramię. Dopiero po chwili zrobił zdziwioną minę, jakby miał spóźniony refleks.
– Przyszła pani wcześniej.
– Myślałam, że nie trafię tu tak szybko, ale nie miałam z tym problemu. Wolałby pan, żebym sobie pospacerowała i wróciła później?
– Ależ nie, nie o to chodzi. Mam pani mnóstwo do pokazania. – Raz jeszcze zajrzał do garnków i odwrócił się do niej. – Witam w naszym skromnym laboratorium. – Wykonał szeroki gest. – Proszę tu podejść i zobaczyć.
Maggie przebiegła wzrokiem półki, na których znajdował się osobliwy zbiór szklanych naczyń: słoiki po zupkach dla dzieci obok słoików po marynatach, z naklejkami, które zakrywały oryginalne nalepki. Z kąta dobiegał cichy szum urządzenia pochłaniającego wilgoć. W pomieszczeniu panował chłód, a poza zapachem wywaru mięsnego wyczuwało się lekką woń środków czystości i być może amoniaku. Na blatach stały mikroskopy i kolekcja narzędzi, począwszy od robiącej wrażenie łapy laboratoryjnej przypominającej bezzębne szczęki poprzez małe kleszcze aż do zbioru szczotek wszelkich możliwych rozmiarów.
W jednym rogu przy suficie znajdowały się dwie ogromne plastikowe bańki. Maggie zgadywała, że to pochłaniacze zapachów. Słyszała ciche mruczenie wentylatorów z wnętrza tego ustrojstwa, które przywoływało na myśl suszarki do włosów w dawnych salonach fryzjerskich. Ale to, co zobaczyła poniżej, w lot rozwiało ów sentymentalny obraz. W podwójnym zlewie pod owymi hełmami Maggie dojrzała fragmenty szkieletu, które moczyły się w roztworze mydlanym. Z piany wystawała ręka prawie pozbawiona ciała. Zdawało się, że do niej macha.
No i jeszcze były tam długie stoły na sześciu nogach, trzy z nich pomiędzy przejściami, a na nich całe zgromadzenie czaszek i kości. Kilka czaszek patrzyło na Maggie pustymi oczodołami. Inne, zbyt sfatygowane, żeby utrzymać pion, leżały wgapione w ścianę albo sufit. Kości były rozmaitych kształtów i rozmiarów, a także kolorów. Jedne czarne jak ziemia, inne kremowobiałe, niektóre brudnoszare lub żółte jak masło. Albo jak cukierek mleczny, przemknęło Maggie przez głowę. Część z nich skrupulatnie poukładano, jakby ktoś rekonstruował rozsypaną układankę. Pozostałe, wymieszane w kartonowych pudłach na skraju stołów, czekały, aż ktoś je posortuje i da im szansę na opowiedzenie własnej historii.
– Tylko to skończę, dobrze? Potem chciałbym pani pokazać kilka ciekawych rzeczy, które udało mi się odkryć.
Bonzado wciągnął lateksowe rękawiczki, dwie pary, jedne na drugie. Włożył plastikowe okulary ochronne i maskę, wziął do ręki coś, co wyglądało jak rękawica kuchenna i uniósł pokrywę z jednego z garnków. Zaczekał, aż odparuje, sięgnął po dużą drewnianą łyżkę i zaczął nią łowić w czymś, co przypominało kawałki gotującego się mięsa i tłuszczu. Ostrożnie włożył je do czekającego już otwartego plastikowego worka.
– Uratowaliśmy tyle tkanki, ile się dało. – Podniósł głos, żeby było go słychać spod maski. Mówił rzeczowym tonem, pewnie tak samo zwracał się do studentów. – To znakomite worki, grubości czterech i pół milimetra, można je zgrzewać i wrzucić do zamrażarki. Co więcej, z zamrażarki można je przenieść prosto do wrzątku albo kuchenki mikrofalowej.
Maggie nie mogła opędzić się od myśli, że Adam mówi tak samo, jak pewien kuchmistrz prowadzący telewizyjny program kulinarny.
– Najwięcej czasu zajmuje okostna. – Podniósł długi cienki kawałek, który wyglądał jak chrząstka. – Przepraszam. – Spojrzał na nią przez okulary ochronne. – Mam nadzieję, że nie zachowuję się protekcjonalnie. Pani pewnie to wszystko wie.
– Nie, nie. Proszę mówić dalej. Na pewno znajdzie się kilka rzeczy, których nie wiem. – Prawdę mówiąc, niezależnie od czasu, który spędziła w laboratorium kryminalnym FBI, narzucając się Keithowi Ganzie, nigdy dotąd, nawet podczas studiów, nie widziała tak świetnie wyposażonego laboratorium antropologicznego. Była zafascynowana, tym bardziej że Bonzado nie miał w sobie nic z profesorskiej pychy i zadufania charakterystycznego dla wielu „wtajemniczonych”. Odnosiła wrażenie, że z radością dzieli się z nią swoimi wiadomościami, a jego entuzjazm był wprost zaraźliwy.
– Staramy się dotrzeć do samej kości – ciągnął, zapełniając kolejne plastikowe woreczki. – Zazwyczaj używamy detergentu do mycia naczyń. Osobiście najbardziej lubię Arm and Hammer’s Super Washing Soda – rzekł głosem jak z reklamy i odpowiednio zaprezentował pojemnik. – I długo, wolno gotujemy. To zwykle pomaga. Ale zabiera mnóstwo czasu.
– To znaczy dotarcie do okostnej?
– No właśnie. – Posłał jej uśmiech, przypuszczalnie rutynowy i wypróbowany na studentach. Mimo to uśmiech Bonzado zawsze wydawał się szczery, nawet doświadczona psycholog z FBI tak go odebrała. – Są nią pokryte wszystkie kości. To ten twardy włóknisty materiał. Zawsze powtarzam studentom, że najlepiej zobaczą okostną, jedząc wieprzowe żeberka z grilla, to jest właśnie ta twarda część, która przylega do żeberek. Wie pani, o czym mówię?
Maggie skinęła głową.
– To jest okostna świni, oczywiście.
Tym razem wynagrodziła go uśmiechem, czym chyba sprawiła mu przyjemność. Równocześnie pomyślała, że nieprędko weźmie do ust żeberka z grilla. Zdumiało ją, że sprawił to taki drobiazg, bo przecież cała masa innych rzeczy nie robiła na niej żadnego wrażenia. Wprawdzie nadal nie była w stanie przełknąć niczego, czym częstował ją Keith Ganza z małej lodówki w swoim laboratorium. Maggie uznała zresztą, że to zdrowy objaw. Znak, że nie stała się na tyle obojętna, by spałaszować kanapkę z tuńczykiem, która leżała na półce obok ludzkich organów.
– Reszta niech się jeszcze pogotuje – rzekł Bonzado, zgrzewając dwa świeżo napełnione plastikowe worki, żeby schować je do zamrażarki. Potem przystanął przy zlewozmywaku, zdjął rękawiczki i umył ręce, a następnie wtarł w dłonie esencję waniliową.
Już chciał zdjąć okulary i maskę, kiedy jeden z garnków zaczął kipieć.
Bonzado podniósł pokrywkę i zamieszał w parującym naczyniu czystą drewnianą łyżką. Zmniejszył płomień, po czym mimowolnie nabrał wywaru na łyżkę, podmuchał i zrobił coś zupełnie niewyobrażalnego – wlał sobie nieco płynu do ust.
– Co pan, na Boga!
Spojrzał na Maggie, potem szybko przeniósł wzrok na garnek, czerwony ze wstydu.
– O rany. Przepraszam, nie chciałem pani przerazić. To mój lunch. – Mina Maggie mówiła, że jej nie przekonał, więc raz jeszcze nabrał pełną łyżkę i pokazał jej, żeby mogła zidentyfikować marchewkę, zieloną fasolkę i ziemniaki. – To zupa jarzynowa na wywarze wołowym. Słowo daję. – Potoczył wzrokiem po blatach, aż napotkał puszkę. – Widzi pani. To tylko zupa Campbella. Mniam mniam… pycha.