Adam Bonzado pomagał Simonowi nieść torby z kanapkami i wodą sodową, nie spuszczając wzroku ze swojego studenta. Ramone i Joego dosłownie pochłonął jego projekt, za to Simon… Cóż, trudno powiedzieć. Jego blada ziemista cera i ciche zachowanie nie były niczym wyjątkowym. Kiedy więc zgłosił się na ochotnika, że pójdzie po lunch, Adam nie widział w tym nic dziwnego. Simon był zawsze pierwszy, kiedy trzeba było coś załatwić.
Torowali sobie drogę przez rosnący tłum reporterów i kamer. Trotter i patrol stanowy pilnowali, żeby dziennikarze nie przekraczali żółtej taśmy, ale to oczywiście nie powstrzymało gradu pytań.
– Profesorze, Jennifer Carpenter z WVXB Channel 1. Kiedy dostaniemy oficjalne oświadczenie?
Adam poznał atrakcyjną blondynkę w okularach.
– Nie ja tu dowodzę, panno Carpenter. Musi pani spytać szeryfa Watermeiera.
– Już go pytałam. Co znaleźliście? Dlaczego to ukrywacie?
– Niczego nie ukrywamy – odparł Adam. Kiedy blondynka zdjęła okulary, dotarło do niego, że kamera poszła w ruch. Jezu, tylko tego mu trzeba. Nie mógł trzymać gęby na kłódkę? – Na razie próbujemy ocenić sytuację. Z całą pewnością jak tylko będzie to możliwe, powiemy państwu, co się dzieje.
Odwrócił się do nich plecami i pospieszył do kamieniołomu. Simon czekał na niego za drzewami.
– Hieny – rzucił Adam z nadzieją, że wywoła uśmiech na twarzy studenta.
– Pan jej się chyba podoba.
Adam zerknął na młodego mężczyznę, spodziewając się, że nastąpi jakiś przemądrzały komentarz. Studenci nieustannie żartowali z jego kawalerskiego stanu. Tymczasem Simon miał poważną minę. Adam wiedział, że Simon, który dość późno trafił na jego seminarium, jest starszy od swoich kolegów z ostatniego roku.
– Tak sądzisz? Nie jestem pewien, czy ona jest w moim typie.
Co innego agentka specjalna Maggie O’Dell. Od momentu gdy zostali sobie przedstawieni, Adam myślał, że to jest właśnie kobieta, która miałaby u niego szansę. Poza tym, że dawno nie widział tak cudownych brązowych oczu i że w granatowym uniformie FBI wyglądała jednocześnie oficjalnie i atrakcyjnie, agentka O’Dell była inteligentna. A tylko taka kobieta mogłaby skraść mu serce. Zainteresował się nią do tego stopnia, że starał się sprawdzić, czy nosi obrączkę. Coś takiego już dawno mu się nie przytrafiło.
Zdaniem jego matki, ten okres trwał nienormalnie długo.
– Dla młodego mężczyzny to bardzo niedobra sytuacja – powtarzała przy każdej okazji.
Gdy zabrakło Kate, Adam wybrał samotność. A może to samotność go wybrała, bo niby jak miałby wypełnić pustkę, którą Kate po sobie zostawiła? Kiedy utonęła, czuł się tak, jakby wciągnęła go ze sobą na dno. W dalszym ciągu, gdy o niej myślał, pamiętał i czuł jej zimne, pozbawione życia ciało. Oraz te wszystkie ręce, które go odciągały, gdy bez końca naciskał jej klatkę piersiową i sztucznym oddychaniem próbował przez sine wargi na powrót wtłoczyć w nią życie.
Wtem zdał sobie sprawę, że Simon mu się przygląda.
– W porządku, profesorze?
– W porządku. – Odwrócił się w stronę drogi, udawał, że coś przyciągnęło jego uwagę, a potem sobie uświadomił, że o czymś zapomniał. – O której masz być w pracy?
Simon zerknął na zegarek.
– Po południu.
– Masz jeszcze moje kluczyki?
– Taa, przepraszam. – Simon przełożył torebki z kanapkami do jednej ręki, a drugą włożył do kieszeni dżinsów.
– Mógłbyś wrócić do samochodu? Mam tam łom, który może nam pomóc przy otwieraniu beczek. Mógłbyś go przynieść?
– Jasne, tak. – Simon wyciągnął do Adama torebki z kanapkami. – Leży pod siedzeniem?
– Rzuciłem go za siedzenia, ale dam głowę, że poleciał na sam tył, kiedy ładowaliśmy rzeczy.
Simon ruszył w drogę powrotną. Adam nabrał głęboko powietrza. Miał nadzieję, że znikną mu sprzed oczu obrazy Kate. Sądził, że pogrzebał je dawno temu. Henry machał do niego, spotkali się w połowie drogi. Szeryf uratował przed upadkiem na ziemię torebki z jedzeniem.
– Hej tam wszyscy, lunch! – zawołał. Pracownicy odłożyli narzędzia i schowali dowody w specjalnych pojemnikach. Zebrali się, jakby nie było nic nadzwyczajnego w jedzeniu kanapek i popijaniu coli w samym środku kamieniołomu, w otoczeniu beczek z gnijącymi zwłokami.
– Gdzie pan je kupił? – spytała agentka O’Dell, rozwijając kanapkę.
– W sklepie Vinny.
– Vinny ma najlepsze kanapki w Connecticut – poinformował Henry.
Adam mógłby iść o zakład, skąd to pytanie agentki O’Dell. Nie chodziło jej o to, że kanapki wyglądały apetycznie. Zaintrygował ją biały papier, w który były zapakowane. Tylko dlaczego?
– Wygląda tak samo jak skrawek papieru, który znalazł pan na marynarce Earlmana – powiedziała do Carla.
– Chyba ma pani rację.
– O czym wy znów mówicie? – zdenerwował się Henry.
– Ten biały, woskowany papier. – Po jej słowach Adam też sobie przypomniał. – Znaleźliśmy taki w beczce Earlmana.
– Mnóstwo ludzi tego używa, O’Dell.
– Nie sądzę, szeryfie. Nigdy nie widziałam takiego papieru na półkach w sklepie. Założę się, że to coś specjalnego.
– Więc co chce pani przez to powiedzieć? Że morderca rżnął ofiary piłą i zagryzał kanapką?
Adam nie wiedział, czy Henry podnosi głos, bo jest już tak wyczerpany sprawą, czy też może jesienne słońce zmęczyło starzejącego się szeryfa. Czy wychodzi z niego tłumiona panika? Lęk, że ta sprawa go przerasta? Lęk przed niewidzialnym mordercą, zbrodniczym czubkiem, który nie wiadomo jak długo zabija ludzi i chowa ich w beczkach? Do tej pory Henry zachowywał wręcz przesadny spokój, lecz z jakiegoś powodu to się zmieniło.
Tak czy inaczej, szeryf oczekiwał odpowiedzi. Stanął nad O’Dell, lecz nie zastraszył jej potężną posturą. Maggie oderwała kawałek białego papieru i schowała go do kieszeni. Pozostali przyglądali się temu w bezruchu, jakby potrzebowali pozwolenia, by kontynuować lunch. Adam nie rozumiał, dlaczego nagle Henry traktuje agentkę O’Dell tak niegrzecznie. W końcu sam ją zaprosił.
– Uważa pani, że to coś ważnego? – spytał w końcu szeryf prawie normalnym tonem. Pewnie dotarło do niego, że łatwo nie wyprowadzi jej z równowagi.
– Kiedy morderca używa czegoś niecodziennego, zazwyczaj jest to po prostu rzecz, którą ma pod ręką. Dla pana może to być ślad, który doprowadzi do celu.
– Kawałek papieru?
– Czasem do mordercy doprowadza nas najbardziej banalny drobiazg. Coś, czemu odmawiamy znaczenia. Seryjny morderca John Joubert posługiwał się dziwnym sznurem. Zdaje się, robionym w Korei, więc raczej nie znajdzie pan tego w każdym domu. Wiązał tym sznurem swoje młode ofiary. Kiedy go zaaresztowano, znaleziono taki sznur w jego bagażniku. Miał do niego dostęp jako drużynowy skautów. I nigdy nie przyszło mu do głowy, że akurat ten sznur na niego wskaże. Więc przypuszczam, że nasz morderca ma nieograniczony dostęp do tego białego papieru.
– No dobra. – Henry wcale nie był przekonany. – Ale do czego go używa, co?
– Muszę zobaczyć więcej ofiar, ale w tej chwili zgaduję… – O’Dell zawahała się, rozejrzała, jakby nie była pewna, czy powinna dzielić się swoją opinią. – Przypuszczam, że coś w niego pakuje. Prowizorycznie, tymczasowo.
– Coś! – burknął zniecierpliwiony Henry, jakby ją beształ.
– Tak, coś, na przykład mózg Earlmana.