ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIĄTY

Luc nie lubił czekać.

Żałował, że agentka O’Dell nie pozwoliła mu zabrać Scrapple’a. Nie lubił się z nim rozstawać. Wszędzie chadzali razem. Nie mógł słuchać, jak Scrapple wył za oknem, kiedy wyjeżdżali.

Wytężył wzrok i usiłował dojrzeć, co jest za drzewami. Chciał zobaczyć ścieżkę, którą wybrała agentka O’Dell. Nie rozumiał, dlaczego tam nie podjechała, a przynajmniej nie poszła podjazdem. Jak na kogoś, kto bez przerwy powtarzał mu, żeby się nie martwił, była bardzo tajemnicza. Przypominała mu Julię. Zanim jego córka przeniosła się do stolicy, co i rusz wsadzała nos w nie swoje sprawy, takie, które powinna była omijać. Ale może to normalne dla ludzi, którzy pracują w policji. Może mają to we krwi. Chociaż w Julii płynęła też jego krew.

Podrapał się w głowę, przesunął beret do tyłu i znowu usiłował dojrzeć, gdzie, do diaska, podziała się agentka O’Dell. Podniósł telefon komórkowy. Powiedziała, że ma czekać piętnaście minut. Już prawie tyle minęło, prawda? Zerknął na nadgarstek i przypomniał sobie, że dawno temu przestał nosić zegarek. Stało się to wtedy, kiedy zapomniał, jak się czyta z niego czas. Cyfry były teraz dla niego bezużyteczne. Nie potrafił nawet wypisać czeku. Pewnie już dawno wyłączyliby mu prąd, gdyby przewidująco nie załatwił sobie opłat przelewem z banku. Miał nadzieję, że jego żywot dobiegnie kresu, zanim skończą się pieniądze na koncie.

Wyjrzał znowu przez okno samochodu i wpadł w lekką panikę. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego nic nie poznaje. O Jezu. Gdzież on jest, do diaska? Obrócił się, szukając wzrokiem czegoś znajomego. Potem podniósł rękę, w której trzymał jakiś czarny przedmiot. Ściskał go tak mocno, jakby był bardzo ważny, ale, niech to cholera, nie pamiętał, co to takiego.

Загрузка...