Poniedziałek, 15 września
Wallingford, Connecticut
Luc Racine udawał, że to tylko gra. Dwa miesiące temu tak to się właśnie zaczęło. Głupie zgadywanki, w które grał sam ze sobą. Teraz, stojąc w skarpetkach na końcu podjazdu, patrzył na zafoliowaną gazetę, która leżała na ziemi, jak gdyby ktoś dla kawału podrzucił mu bombę zegarową. A jeśli to nastąpi właśnie dzisiaj? A jeśli dziś się pomylił? Co by to znaczyło, do diaska?
Odwrócił się o całe sto osiemdziesiąt stopni, żeby sprawdzić, czy sąsiedzi go nie podglądają. Mieliby z tym zresztą nie lada kłopot. Ze swojego trawnika Luc ledwie widział ich domy, nie wspominając już o oknach, doskonale ukrytych za gęstymi krzewami. Słońce, które akurat wyjrzało zza łańcucha górskiego, nie zdołało przeniknąć przez gęste sklepienie listowia potężnego dębu i orzechów, które rosły wzdłuż Whippoorwill Drive. Z trawnika nie było też widać przejeżdżających samochodów.
Kręta, zygzakowata droga wysadzana była z obu stron winoroślą i drzewami, których gałęzie miejscami splatały się u szczytu, ograniczając kierowcom widoczność do jakichś piętnastu metrów. Przypominało to jazdę kolejką górską, najpierw niekończący się stromy podjazd, później nagły spadek, a na dodatek zakręty pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. I całkiem jak na trasie wyścigu samochodowego, żołądek podchodził do gardła, a stopa zawisała nad hamulcem.
Przepiękna okolica, tak samo jak dramatyczne, gwałtowne spadki, dosłownie zapierała dech. To była jedna z tych rzeczy, które Luc Racine tak bardzo tutaj lubił. Powtarzał to każdemu, kto chciał go słuchać. Tak, właśnie tutaj, w samym środku Connecticut, jest wszystko, co trzeba: góry, woda, lasy, a do oceanu kilka minut drogi.
Córka często z niego żartowała, że mógłby służyć za „pieprzoną reklamę dla wydziału turystyki”. Na co za każdym razem odpowiadał: „Nic wychowałem cię po to, żebyś klęła jak marynarz. Nie jesteś jeszcze za duża, żeby oberwać, jak będziesz się tak wyrażać”.
Myśl o córce przywołała uśmiech na jego twarz. Wygadana mała, zwłaszcza teraz, kiedy została ważnym detektywem w… Do diaska! Czemu nie pamięta nazwy tego miasta? To prosta nazwa. Tam siedzą wszyscy politycy, Biały Dom tam jest i prezydent. Miał to na końcu języka.
Wówczas zdał sobie sprawę, że doszedł niemal do drzwi, a ręce ma puste.
– A niech to! – Spojrzał na koniec trawnika. Gazeta leżała tam, gdzie rzucił ją dostawca. Skąd może wiedzieć, jaki jest dzień, skoro zapomniał podnieść głupią gazetę? To niedobry znak. Wyjął z kieszeni koszuli notesik i długopis, zapisał właściwą datę, w każdym razie taką, którą uznał za właściwą, a do tego: „Zaszedłem na koniec trawnika i zapomniałem wziąć gazetę”.
Schował z powrotem notes i zauważył, że krzywo zapiął koszulę, tym razem dwa guziki. Bardzo lubił swoje bawełniane koszule, z krótkimi rękawami na lato, z długimi na zimę, ale niestety trzeba będzie się ich pozbyć. Kiedy zawrócił wolnym krokiem na koniec trawnika, usiłował wyobrazić sobie siebie w T-shircie albo koszulce polo wyłożonej na spodnie. Czy to nie będzie wyglądało głupio z czarnym beretem? A jeśli nawet, co go to obchodzi?
Podniósł „Hartford Courant”, wyjął gazetę z folii, rozłożył gestem magika.
– Dzisiaj mamy… tak, poniedziałek, piętnastego września.
Zadowolony złożył dziennik, nie zwracając uwagi na nagłówki, i wsadził pod ramię.
– Hej, Scrapple! – krzyknął na teriera rasy Jack Russell, który wychynął z lasu. – Znowu zgadłem.
Pies miał to za nic. Całą uwagę skupił na ogromnej kości, którą częściowo niósł, a częściowo ciągnął, chwilami prawie tracąc równowagę.
– Scrap, któregoś dnia, staruszku, dopadną cię kojoty i dadzą ci popalić, że kradniesz ich zdobycz. – Kiedy to powiedział, z drugiej strony lasu dobiegł go jakiś hałas, jak gdyby ktoś uderzył czymś metalowym o kamień. Przestraszony pies wypuścił kość i z podkurczonym ogonem podbiegł do nóg pana, jakby nadchodziły zapowiedziane kojoty.
– W porządku, Scrapple. – Luc starał się uspokoić teriera, lecz kolejne uderzenie wstrząsnęło ziemią. – Co u licha?
Ruszył ścieżką do lasu. Jakieś czterysta metrów drzew i krzewów oddzielało jego ziemię od terenu, gdzie niegdyś był kamieniołom. Przed laty właściciel porzucił interes i wyjechał, zostawiając sprzęt i złoże, które gwałtownie straciło na wartości. Okazało się bowiem, zresztą ku ogólnemu zaskoczeniu, że cenny brunatny piaskowiec przestał się bronić przed zanieczyszczonym powietrzem i pełną chemikaliów wodą Nowego Jorku.
Potem ktoś zaczął wykorzystywać część kamieniołomu na bezpłatne wysypisko śmieci. Luc słyszał, że Calvin Vargus i Wally Hobbs zostali wynajęci do wywózki śmieci i oczyszczenia terenu. Jak dotąd, widział jedynie nową wielką żółtą maszynę zaparkowaną obok starego pordzewiałego sprzętu. Myślał kiedyś, że może Vargus i Hobbs – albo Calvin i Hobbs, jak mówiono o nich w mieście – zrobili sobie w kamieniołomie prywatny magazyn sprzętu.
Po drugiej stronie drzew Luc ujrzał koparkę, która przesuwała na boki kamienie wielkości Rhode Island. Zapomniał już, jakie to odludne miejsce i ledwie widział gruntową drogę przez las, która stanowiła jedyny dojazd do kamieniołomu. Zarośnięte pastwisko z jednej strony okolone było wzgórzem, z którego brano piaskowiec, a z trzech pozostałych lasem.
W otwartej kabinie koparki siedział Calvin Vargus. Potężnymi ramionami operował dźwigniami maszyny, która połykała kamienie niczym paszcza jakiegoś potwora. Ogromna żółta machina wykonała zakręt i z trzaskiem i hukiem wypluła wielki głaz.
Calvin kiwał głową, pomarańczowa czapka bejsbolowa chroniła jego oczy przed porannym słońcem. Dostrzegł Luca i pomachał do niego. Luc wziął to za zaproszenie i także zamachał. W uszach mu huczało. Czuł wibracje maszyny od czubka głowy po koniuszki palców. Był zafascynowany koparką, która dla odmiany Scrapple’a śmiertelnie przeraziła. Co za palant. Kradnie kości kojotom, a boi się najmniejszego hałasu. Wystraszony pies szedł tuż za Lukiem, trącając go nosem w łydkę.
Wielka żółta paszcza chwyciła zębami kolejny głaz i jakieś resztki – pokruszony piaskowiec i śmieci. A także zardzewiałą, sfatygowaną beczkę, która wyśliznęła się ze stalowego uchwytu i stoczyła po stosie kamieni. Po drodze popękała, a pokrywa wystrzeliła w powietrze.
Luc patrzył na beczkę, tak zdumiony jej pędem, że rozrzuconą zawartość zdołał dojrzeć jedynie kątem oka. Najpierw pomyślał, że to stare ubrania, zwykłe szmaty. Potem zobaczył rękę i uznał, że należy do manekina. W końcu to wysypisko, jak by nie było.
Ale zaraz potem jego uwagę zwrócił odór.
Tak nie śmierdzą zwyczajne śmieci. Nie, to był zupełnie inny smród. To cuchnęło jak… jak padlina. Nie przestraszył się wcale, póki Scrapple nie zaczął wyć. Wył bez końca piskliwym głosem, który przebił się przez ryk maszyny. Luc poczuł ciarki na plecach.
Calvin zatrzymał czerpak w połowie drogi i wyłączył silnik. Scrapple raptownie ucichł, zapanowała złowróżbna cisza. Luc dostrzegł, że Calvin przesuwa czapkę na tył głowy. Podniósł wzrok na potężnego operatora, który siedział jak sparaliżowany w kabinie. Luc stał w milczeniu.
Wibracje sprzed kilku minut zastąpił głośny stukot. Dopiero po chwili Luc zdał sobie sprawę, że nie jest to dźwięk wydawany przez maszynę. To jego własne serce tak waliło, zagłuszając przelatujące nad głową dzikie gęsi. Były ich dziesiątki, odbywały swoją codzienną drogę z albo do rezerwatu McKenzie. W dali słyszał szum na drodze I-91, charakterystyczny dla godziny szczytu. Zdawało się, że to dzień jak co dzień.
Dzień jak co dzień, pomyślał Luc, patrząc na poranne słońce, które spozierało zza wierzchołków drzew i padało na sinobiałe ciało, które wypadło z dwustupięćdziesięciolitrowej beczki. Spotkał się wzrokiem z Calvinem. Sądził, że ujrzy na jego twarzy odbicie własnej paniki. Może i było tam trochę paniki, a także obrzydzenie. Luca najbardziej uderzyło to, czego nie zobaczył na twarzy Calvina Vargusa. A nie zobaczył tam zdziwienia.