ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Maggie przyjęła od szeryfa butelkę dietetycznej coli. Wolała dietetyczną pepsi, ale rozumiała, że to taki pokojowy gest. Kiedy skończyli lunch, Watermeier usiadł obok niej na głazie.

– Jak skończymy po południu, muszę coś podrzucić tym piraniom z mediów. – Uśmiechnął się, zadowolony z własnego porównania. – Stolz mówi, że potem zrobi autopsję tej kobiety, którą znaleźliśmy wczoraj. Jak to się ma do pani planów?

– Świetnie, bardzo proszę.

Siedział dalej w milczeniu. Maggie zastanawiała się, czy ma jej jeszcze coś do powiedzenia.

– Pięknie tu, prawda?

Spojrzała na niego zdziwiona. Nie takich słów oczekiwała od szorstkiego twardziela, byłego nowojorskiego policjanta, który został prowincjonalnym szeryfem.

Powiodła za nim wzrokiem, po raz pierwszy od chwili przybycia przyjrzała się okolicy. Wokół panowała nadzwyczajna cisza. Drzewa nadal szczyciły się gęstwiną pomarańczowych i żółtych liści, a płomiennie czerwona winorośl oplatała pnie. Niebo z kolei niebieściło się jak na widokówkach. Sięgająca kolan trawa nakrapiana była maleńkimi żółtymi kwiatami.

– Tak – przyznała. – Pięknie.

– Wszyscy gotowi? – Watermeier przerwał ciszę i wstał gwałtownie, jakby musiał znowu zapanować nad sytuacją.

Bonzado i jego studenci przynieśli właśnie kolejną popękaną beczkę. Tym razem nawet Maggie zasłoniła nos kurtką, bo smród był wszechogarniający, a ledwie tknęli beczkę lewarkiem, stał się wprost nie do zniesienia. Mimo wysiłków Bonzado pokrywa beczki poddawała się opornie, poskrzypywała przy tym, co przypominało otwieranie próżniowo zamkniętej puszki z kawą.

– O rany, ten już dojrzał – rzekł profesor. Zacisnął dłonie na łomie i otarł twarz koszulą, na moment pokazując twardy jak skała brzuch. Maggie odwróciła wzrok, zdając sobie sprawę, że po raz drugi w ciągu paru godzin zwraca uwagę na tego faceta.

Reszta osób trwała w oczekiwaniu. Brakowało ochotników, żeby wymienić profesora. Nie zareagował żaden z jego studentów. Joe stał w bezpiecznej odległości, Ramona, pomimo zainteresowania, też zachowała dystans. Najstarszy z nich, Simon, tkwił w milczeniu, niemal sztywny, z rydlem w jednej ręce i aparatem fotograficznym w drugiej, ale z żadnego z tych przedmiotów nie zrobił użytku. Wydawał się zaszokowany, a może przytłoczony. Albo tak działał ten smród.

– Może przeciąć beczkę? – zaproponował Watermeier.

– Ale czym? – Stolz potarł czoło, które uparcie błyszczało od potu. – Każde narzędzie może zanieczyścić zawartość. Zajrzyjmy przynajmniej do tych beczek, zobaczmy, co jest w środku, zanim je gdzieś przewieziemy. Nie chciałbym, żeby nagle trafiło do mojego laboratorium dwanaście beczek śmieci, Henry. Okej? Możemy zobaczyć, co w nich jest? Wiem, że to zabiera czas, i wiem, że to potwornie upierdliwe.

– Rób co chcesz. To twoja działka.

– Nigdy nie powiedziałem… – Stolz urwał, kiedy chmara czarnych much wyleciała przez małą dziurę w beczce. – Co do diabła?

– O kurwa! – Watermeier cofnął się o krok. Bonzado wahał się przez sekundę, potem uderzył w wieko.

– Powinniśmy złapać kilka z nich, co? – Spojrzał na Maggie, a potem na Carla, który już szukał pojemnika. – Ramona i Simon, pomożecie?

Dziewczyna dosłownie doskoczyła do Carla, za to Simon stał wciąż na boku, jakby nie słyszał profesora.

– Simon?

– Taa, okej. – Odłożył aparat fotograficzny i rydel tak powoli, jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie.

Maggie pomyślała, że Bonzado chyba zbyt wiele oczekuje od swoich studentów. Wyobrażali sobie, że będą badać czyste, pozbawione ciała kości w sterylnych, ciepłych i suchych laboratoriach.

Bonzado powtórnie podważył wieko, a Carl i Ramona złapali w prowizoryczną siatkę kilka much, które strzepnęli do pojemnika trzymanego przez Simona. Ten zaś, zakręciwszy pojemnik, natychmiast wrócił do swojej poprzedniej postawy, z rydlem w jednej i aparatem fotograficznym w drugiej ręce.

Teraz Bonzado ruszył pełną parą i wieko spadło na ziemię. Wyleciało jeszcze więcej much i zapach, kwaśny gryzący smród jak ze zgniłych jaj. Maggie zobaczyła, że Joe i jeden z zastępców Henry’ego wycofują się szybkim krokiem. Joe nie dotarł nawet do drzew i zaczął wymiotować. Odrzuciło nawet Carla i Watermeiera, który zakrył nos kapeluszem.

– Cholerne pieprzone gówno – rzucił szeryf stłumionym przez filc głosem.

Maggie weszła na skały i z tej odległości usiłowała zajrzeć do beczki.

– Czy ktoś ma latarkę?

Bonzado rzucił na bok łom i grzebał w skrzynce z narzędziami. Maggie odniosła nieodparte wrażenie, że chciał uspokoić nerwy. Kiedy wyciągnął do niej rękę z miniaturową latarką, uświadomiła sobie, że jednak niczego nie ukrywał. Patrzył jej prosto w oczy, a jego ręka ani drgnęła.

– Jak się tam, do diabła, dostały muchy? – spytał Watermeier. – Beczka była zamknięta na amen. Przecisnęły się przez pęknięcie?

– Kto wie – rzekła Maggie. – Albo zwłoki przez jakiś czas nie były schowane i natura zrobiła swoje, dopiero potem wciśnięto je do beczki. – Zaświeciła latarką, ale widziała tylko plamy światła. Kołyszące się nad ich głowami gałęzie tworzyły tańczące cienie, i wyglądało, jakby to w beczce coś się poruszało.

– Przecież nie mogły tam przeżyć tak długo – upierał się Watermeier.

– Mogły złożyć jaja – odparła Maggie skupiona na świetle, które wyłaniało z ciemności fragmenty podartego materiału, strzęp włosów, może but.

– Muchy plujki są bardzo szybkie, sprawne i skuteczne – wtrącił Bonzado. – Wyczują krew z odległości pięciu kilometrów i zajmą ciało, nim jeszcze ostygnie, czasami nim nastąpi zgon.

Maggie potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych. Zniknęła z nich bladość, nikt nie krzywił się na makabryczne szczegóły opisu profesora.

– To będzie prawdziwy horror – oznajmił Bonzado. Za pomocą drugiej latarki zajrzał do beczki.

– Spora część ciała odeszła.

– Cudownie – rzekł Stolz i narzucił kurtkę, bo ni stąd, ni zowąd zaczęło wiać. Nalegał, żeby otworzyli beczki, ale sam nie próbował zaglądać do środka.

– Wyładujmy ją.

– Ciekawe – rzekł Bonzado, wciąż oglądając zawartość beczki. – Ciało ułożone jest plecami do góry, tak mi się zdaje. Na skórze jest dziwny wzór.

– To znaczy tatuaż? – zainteresował się koroner, a Maggie popatrzyła z bliska.

Bonzado pokazał im latarką jaskrawoczerwone pręgi, skrzyżowane na plecach, a w każdym razie na tym, co pozostało z pleców. Muchy wyżarły już całe płaty skóry, choć Maggie zgadywała, że większą ucztę urządziły sobie po drugiej stronie, zaczynając od miejsc, gdzie była wilgoć.

– To stężenie pośmiertne – orzekł Stolz obojętnym tonem. – Ona… albo on zmarł, leżąc na czymś, co odcisnęło się na plecach. Cała krew osiada. Jezu, ależ to śmierdzi. – Odsunął się, kręcąc głową. – Henry, zakończmy na dzisiaj. Muszę wracać do laboratorium i wziąć się do autopsji.

– A co z tą? – Henry wskazał na wgniecioną beczkę, która leżała z boku.

Maggie nie wiedziała, co w niej jest. Otworzyli ją przed jej przyjazdem.

– Daj ją Bonzado. – Koroner machnął ręką nad głową i ruszył w kierunku drogi. – Tam są same kości.

Maggie zapięła kurtkę, bo poczuła chłód. Słońce zaczęło opadać za wzgórze, choć wydawało się, że jest jeszcze dosyć wcześnie. Bonzado ze studentami przygotowywał beczkę do transportu. Henry pokazał im między drzewami drogę gruntową, którą podjeżdżały samochody. W tym właśnie momencie Maggie zauważyła, że coś wystaje spod zrzuconej pokrywy beczki i powiewa na wietrze.

– Carl – zawołała. – Spójrz tutaj.

Technik przykucnął obok niej.

– Niech mnie kule biją. – Wyjął szczypce i torebkę na dowody i ostrożnie pociągnął biały papier, gdy Maggie uniosła nieco pokrywę.

To był ten sam biały, woskowany papier.

Wówczas Maggie poczuła szturchańca. Kiedy się odwróciła, zobaczyła teriera, który zamierzał polizać jej rękę.

– A propos zakopywania – rzekł Carl. – Jeśli Watermeier jeszcze raz zobaczy tu tego psa…

– Niech to szlag, Racine!

– Za późno.

– Co ja ci mówiłem, Racine? – Szeryf krzyczał na starego mężczyznę, który pospiesznie zmykał ścieżką między drzewami. – Masz trzymać tego kundla z daleka.

– Przepraszam, szeryfie. Czasami mnie nie słucha i robi. co chce. Chodź, Scrapple.

Ale pies siedział przytulony do ręki Maggie, która drapała go za uszami.

– No to przekonaj go – ciągnął Watermeier – żeby trzymał się stąd z daleka. Nie pozwolę, by pies kradł mi dowody.

– Rozumiem, że znajdował tu kości? – Maggie popatrzyła z uśmiechem na starego mężczyznę, który z zakłopotania przestępował z nogi na nogę. Potem przypomniała sobie słowa Tully’ego, który wspominał, że detektyw Julia Racine pochodzi z tych stron. – Racine? Ma pan może córkę o imieniu Julia?

– Nie wiem – mruknął.

Maggie wstała, przekonana, że źle go zrozumiała.

– Słucham?

– Tak, Jules, nazywa się Jules – rzekł i spojrzał jej w oczy, chociaż nie przyszło mu to łatwo. Podrapał się w głowę pod czarnym beretem. – Tak, detektyw Julia Racine pracuje w… w policji w stolicy. Tak, proszę pani. To moja córka, Jules.

Загрузка...