XI. Dwaj cwaniacy

— O czym tak rozmyślasz, d’Artagnanie? — zapytał. — Do której ze swych myśli tak się uśmiechasz?

— Myślę nad tym, mój drogi, że jak długo byłeś muszkieterem, odstawiałeś bezustannie księdza, a dziś, kiedy jesteś księdzem, wydajesz się na całego odstawiać muszkietera.

— To prawda — odrzekł śmiejąc się Aramis. — Widzisz, drogi d’Artagnan, człowiek to dziwny stwór, cały złożony jest z przeciwieństw. Odkąd jestem księdzem, śnię tylko o bitwach.

— Widać to po twoim umeblowaniu: masz u siebie rapiery wszelkiego rodzaju, najbardziej wyszukane. Czy fechtunek idzie ci wciąż jeszcze dobrze?

— Tak jak tobie ongiś, a może i lepiej. Ćwiczę całymi dniami.

— A z kimże to?

— Ze znakomitym mistrzem szpady, którego tu mamy.

— Co, tutaj?

— Tak, tutaj, w tym klasztorze, mój drogi. W klasztorze jezuitów znajdziesz wszystko.

— Więc gdyby pan de Marsillac napadł cię sam, a nie na czele dwudziestu ludzi, zabiłbyś go?

— Na pewno — rzekł Aramis — nawet na czele dwudziestu ludzi, gdybym tylko mógł był dobyć szpady z pochwy nie będąc poznanym.

— Boże, odpuść! — szepnął d’Artagnan — zdaje się, jeszcze większy z niego Gaskończyk niż ze mnie.

A głośno dodał:

— Więc, drogi Aramisie, pytałeś, w jakim celu cię poszukiwałem.

— Nie, nie pytałem cię o to — odparł Aramis ze szczwaną miną. — Czekałem, aż mi sam powiesz.

— Ach, więc poszukiwałem cię, aby zaproponować ni mniej ni więcej, tylko sposób zgładzenia pana de Marsillac w całej jego książęcej okazałości, gdyby ci to miało sprawić przyjemność.

— He, he! — wyrzekł Aramis — to jest myśl!

— Chciałbym abyś z niej skorzystał, mój drogi. Alboż to tysiąc talarów z opactwa i dwanaście tysięcy liwrów, jakie osiągasz ze sprzedaży kazań, czynią cię bogatym? Odpowiedz no szczerze.

— Jestem biedny jak mysz kościelna. Gdybyś przetrząsnął moje kieszenie i kufry, nie wiem, czybyś znalazł sto pistolów.

Diabli, sto pistolów! — pomyślał d’Artagnan. — I on twierdził, że jest biedny jak mysz kościelna. Gdybym zawsze miał tyle przy sobie, czułbym się bogaty jak Krezus[22].

Po chwili powiedział:

— Czy jesteś ambitny?

— Jak tytan Enceladon[23].

— A więc, przyjacielu, przynoszę ci środek, który ci pozwoli stać się bogatym, potężnym i władnym czynić wszystko, co ci się podoba.

Po czole Aramisa przemknął cień równie szybki jak cień sunący w sierpniu po zbożach. Mimo to jednak nie uszedł uwagi d’Artagnana.

— Mów!

— Wpierw jeszcze jedno pytanie. Czy zajmujesz się polityką?

W oczach Aramisa zaświeciła błyskawica, równie nagła jak cień, który przemknął przez jego czoło, lecz na tyle szybka, by jej d’Artagnan nie zauważył.

— Nie — odpowiedział Aramis.

— Wszystkie zatem propozycje będą ci odpowiadały, gdyż w danej chwili nie masz nad sobą żadnego pana prócz Boga — mówił śmiejąc się Gaskończyk.

— Być może.

— Czy myślałeś czasami, drogi Aramisie, o tych pięknych dniach naszej młodości, które spędzaliśmy śmiejąc się, pijąc bądź walcząc?

— Zapewne, tak. I niejednokrotnie ich żałowałem. Były to piękne czasy! Delectabile tempus!

— A więc, mój drogi, te piękne dni mogą się odrodzić, mogą powrócić te szczęśliwe czasy! Otrzymałem polecenie, abym odszukał moich towarzyszy. Chciałem zacząć od ciebie, który byłeś duszą naszego związku.

Aramis skłonił się, uprzejmy raczej aniżeli poruszony.

— Ja miałbym się znów mieszać do polityki — wyrzekł omdlewającym tonem, poprawiając się w fotelu. — Ach, drogi d’Artagnan, sam widzisz, jak sobie tu żyję statecznie i wygodnie. Sam wiesz dobrze, że ze strony możnych tego świata spotkała nas niewdzięczność.

— To prawda — zgodził się d’Artagnan — ale może żałują swej niewdzięczności.

— W takim razie — rzucił Aramis — to zupełnie inna sprawa. Cóż, miłosierdzie zmazuje każdy grzech. Zresztą masz rację co do jednego, gdyby nam przyszło znów mieszać się do spraw państwa, sądzę, że moment byłby po temu odpowiedni.

— Skąd o tym wiesz, skoro nie zajmujesz się polityką?

— Och, mój Boże, osobiście się nie zajmuję, ale żyję tu wśród ludzi, którzy się nią zajmują. Pochłonięty całkowicie uprawianiem poezji, oddany sprawom miłosnym, nawiązałem stosunki z panem Sarrazin, który oddany jest panu de Conti, z panem Voiture, który trzyma z koadiutorem, i z panem de Bois-Robert, który od czasu gdy przestał trzymać z kardynałem de Richelieu, nie trzyma z nikim lub jeśli wolisz, ze wszystkimi. W ten sposób życie polityczne nie uszło całkowicie mojej uwagi.

— Nie wątpiłem o tym — wyrzekł d’Artagnan.

— Zresztą, mój drogi, to wszystko, co ci powiem, musisz brać tylko za słowa mnicha, człowieka, który mówi jak echo, powtarzając po prostu to, co usłyszał. A słyszałem, że właśnie w tej chwili kardynał Mazarini jest bardzo zaniepokojony biegiem spraw. Zdaje się, że jego rozkazy nie znajdują takiego posłuchu jak niegdyś rozkazy naszego straszydła, nieboszczyka kardynała, którego portret tu widzisz; cokolwiek da się o nim powiedzieć, trzeba przyznać, mój drogi, że był to wielki człowiek.

— Trudno mi zaprzeczyć, drogi Aramisie, on to przecież zrobił mnie porucznikiem.

— Początkowo byłem całkowicie po stronie kardynała — ciągnął Aramis. — Mówiłem sobie, że minister nigdy nie jest lubiany, on jednak z pomocą geniuszu, który mu przypisują, zatriumfuje w końcu nad nieprzyjaciółmi i będzie budził postrach, co, moim zdaniem, jest znacznie więcej warte, aniżeli gdyby budził miłość.

D’Artagnan skinął głową na znak, że aprobuje całkowicie tę wątpliwą maksymę.

— Tak sądziłem początkowo — ciągnął Aramis — ponieważ jestem jednak całkowicie nieświadomy w sprawach tego rodzaju, a pokora, którą wyznaję, nakazuje mi nie polegać na własnych sądach, zasięgnąłem języka. I oto, drogi przyjacielu...

Aramis urwał.

— I oto cóż — dopytywał się d’Artagnan.

— I oto zmuszony jestem ugiąć swą dumę, ukorzyć się i przyznać, że się pomyliłem.

— Doprawdy?

— Tak. Jak ci już mówiłem, zasięgnąłem języka i odpowiedź ludzi o zupełnie różnych poglądach i upodobaniach brzmiała: pan Mazarini nie jest wcale człowiekiem genialnym, za jakiego go miałem.

— Ba! — wyrzekł d’Artagnan.

— Nie. To człowiek niskiego pochodzenia; był służącym kardynała Bentivoglio. Wyrósł na intrydze, parweniusz, człowiek bez nazwiska, który we Francji będzie uprawiał łupiestwo. Będzie zbijał kiesę, będzie trwonił królewskie dochody, pobierał dla siebie wszystkie pensje, które nieboszczyk kardynał wypłacał ongiś ludziom. Ale w rządach nie będzie się kierował nigdy prawem silniejszego, większego czy bardziej czcigodnego. Poza tym, jak się zdaje, minister ten nie jest szlachcicem także i w swoich manierach czy odwadze, jest natomiast czymś w rodzaju błazna, Poliszynela, Pantalona[24]. Znasz go? Ja bo nie znam go wcale.

— Niestety! — rzekł z westchnieniem d’Artagnan — jest nieco prawdy w tym, co mówisz.

— Napełniasz mnie dumą, mój drogi, skoro ja, zdolny do pewnych pospolitych dociekań, mogłem dojść do tych samych wniosków, co i ty, który żyjesz na dworze.

— Ale mówiłeś dotychczas o nim, a nie o jego stronnictwie i środkach.

— To prawda, ma za sobą królową.

— O ile mi się wydaje, ma to pewne znaczenie.

— Lecz nie ma za sobą króla.

— Dzieciak!

— Dzieciak, który będzie pełnoletni za cztery lata.

— Ale tu chodzi o dziś.

— Tak, tylko że to na bliską metę. W dodatku dzisiaj Mazarini nie ma za sobą ani parlamentu, ani ludu, to znaczy pieniędzy, nie ma za sobą ani szlachty, ani książąt, to znaczy szpady.

D’Artagnan podrapał się w ucho. Musiał przyznać w duchu, że rozumowanie Aramisa nie pozbawione jest zarówno rozmachu, jak i słuszności.

— Tak, biedny przyjacielu, byleby tylko nie zawiodła moja zwykła przenikliwość. Muszę ci wyznać, iż, być może, postąpiłem źle rozmawiając z tobą tak otwarcie, gdyż jak mi się wydaje, skłaniasz się ku Mazariniemu.

— Ja! — wykrzyknął d’Artagnan. — Ja? Ani trochę!

— Mówiłeś o misji.

— Ja mówiłem o misji? Plotłem głupstwa. Nie, powiedziałem sobie podobnie jak ty: sprawy się wikłają. Rzucajmy więc pióro na wiatr, pójdźmy w stronę, dokąd je wiatr uniesie, i rozpocznijmy na nowo życie pełne przygód. Było nas czterech mężczyzn, rycerzy, cztery serca czule ze sobą związane. Połączymy na nowo nie nasze serca, które nie były nigdy rozdzielone, ale nasze losy i odwagę. Nadarza się sposobność, by zdobyć coś więcej niż diament.

— Masz rację, d’Artagnan. Rację jak zwykle — ciągnął Aramis. — Najlepszym tego dowodem, że myślałem o tym samym, co ty. Tylko że mnie, pozbawionemu twojej żywej i płodnej wyobraźni, myśl tę podsunięto. W dzisiejszych czasach wszyscy potrzebują sojuszników; czyniono mi propozycje, odsłonięto to i owo z naszych dawnych, okrytych sławą czynów bohaterskich i muszę ci wyznać otwarcie, że mówił to koadiutor.

— Pan de Gondy, wróg kardynała?! — wykrzyknął d’Artagnan.

— Nie, przyjaciel króla — odparł Aramis. — Zrozum przyjaciel króla. (audio 04 b) Więc chodziło o to, by służyć królowi, co jest obowiązkiem szlachcica.

— Przecież król trzyma z Mazarinim, mój drogi!

— Siłą faktu, a nie z własnej woli; z pozoru, a nie z serca. I to właśnie są owe sidła, które wrogowie króla zastawiają na biedne dziecko.

— Ach, to tak! Ależ to, co mi proponujesz, drogi Aramisie, to po prostu wojna domowa.

— Wojna za króla.

— Ale król stanie na czele armii, po stronie Mazariniego.

— Lecz sercem będzie z armią dowodzoną przez pana de Beaufort.

— Pana de Beaufort? Przecież on siedzi w Vincennes.

— Powiedziałem: pan de Beaufort? — zdziwił się Aramis. — Pan de Beaufort czy ktokolwiek inny, pan de Beaufort bądź brat królewski.

— Ależ brat królewski ma iść z armią. Jest on całkowicie oddany kardynałowi.

— He, he! — ciągnął uśmiechając się Aramis — właśnie w tej chwili toczą się między nimi pewne spory. Zresztą, jeśli nie brat królewski, to pan de Gondy...

— Ależ pan Gondy ma zostać kardynałem, żądają dla niego kapelusza.

— Alboż to nie ma kardynałów dobrych wojowników? — oponował Aramis. Spójrz tylko, masz tu wokół siebie czterech kardynałów, którzy stojąc na czele armii byli więcej warci od pana de Guebriant i pana Gassion.

— Ale generał garbaty?!

— Pod pancerzem nie będzie widać garbu. Zresztą przypomnij sobie: Aleksander Wielki kulał, Hannibal zaś był jednooki.

— Czy dopatrujesz się w tym stronnictwie wielkich korzyści? — rzucił zapytanie d’Artagnan.

— Widzę tam poparcie możnych książąt.

— Wraz z wygnaniem przez rząd!

— Unieważnionym przez parlament i rozruchy.

— Wszystko to byłoby możliwe, gdyby się udało rozłączyć króla z matką.

— Być może dojdzie do tego.

— Przenigdy! — wykrzyknął d’Artagnan, powracając tym razem do swoich przekonań. — Odwołuję się, Aramisie, do ciebie, który znasz Annę Austriaczkę równie dobrze jak ja. Czy sądzisz, że mogłaby ona zapomnieć kiedykolwiek, że jej syn jest jej bezpieczeństwem, palladium[25], rękojmią jej poważania, jej fortuny i życia? Musiałaby przejść wraz z nim na stronę książąt porzucając Mazariniego. Wiesz jednak lepiej niż ktokolwiek inny, że istnieją ważne powody, aby nie opuściła go nigdy.

— Może i masz rację — rzekł zamyślony Aramis. — Dlatego też nie będę się wiązał.

— Z nimi nie — wtrącił d’Artagnan. — Ale ze mną?

— Z nikim. Jestem księdzem, co mnie obchodzi polityka? Żadnych brewiarzy nie czytuję, mam małe grono: kilku dowcipnych księży łajdaków i kilka uroczych kobiet. Im większe będzie zamieszanie, tym mniej będzie wiadomo o moich eskapadach. Wszystko układa się cudownie bez mego udziału i stanowczo, mój drogi, zakarbuj to sobie, nie będę się mieszał do niczego.

— Na honor, drogi przyjacielu — ozwał się d’Artagnan — twoja filozofia mnie podbiła, sam nie wiem, co za giez ambicji mnie ukąsił. Mam stanowisko, które zapewnia mi utrzymanie. Po śmierci tego biednego, starzejącego się pana de Treville mogę dochrapać się rangi kapitana. Jest to wcale piękna buława marszałkowska dla gaskońskiego kadeta i czuję, że przywyknę do uroków chleba skromnego wprawdzie, ale codziennego. Zamiast uganiać się za przygodami, przyjmę raczej zaproszenie Portosa i wybiorę się na polowanie w jego majątkach. Wiesz, że Portos ma majątek?

— A jakże, wiem doskonale! Dziesięć mil lasów, moczarów i łąk. Jest on panem gór i nizin, procesuje się o prawa feudalne z biskupem de Noyon.

Świetnie — pomyślał d’Artagnan — tylko tego pragnąłem się dowiedzieć: Portos jest w Pikardii. A głośno rzekł:

— A czy powrócił do swego dawnego nazwiska du Vallon?

— O, i dodał do niego jeszcze de Bracieux, imię włości, które były baronią!

— A więc będziemy mieli Portosa baronem.

— Niewątpliwie. Lecz nade wszystko podziwu godną osobą jest baronowa Portos.

Obydwaj przyjaciele wybuchnęli śmiechem.

— A więc — nawrócił znów d’Artagnan — nie chcesz przejść na stronę Mazariniego?

— Ani ty na stronę książąt?

— Nie. Nie przechodzimy więc na niczyją stronę i pozostajemy przyjaciółmi. Nie będziemy ani zwolennikami kardynała, ani frondystami.

— Zgoda — rzekł Aramis — bądźmy muszkieterami.

— Nawet z małą tonsurką — odparował d’Artagnan.

— Zwłaszcza z małą tonsurką! — wykrzyknął Aramis. — To przydaje wdzięku.

— W takim razie, żegnaj! — wyrzekł d’Artagnan.

— Nie zatrzymuję cię, mój drogi, gdyż nie mam cię gdzie położyć na noc, a byłoby nieprzyzwoitością z mej strony zaproponować ci połowę szopy Wiórka.

— Przecież jestem zaledwie trzy mile od Paryża. Konie wypoczęte, za niecałą godzinę będę z powrotem.

I d’Artagnan napełnił ostatnią szklankę wina.

— Za to, co było — rzekł.

— Tak — odrzekł Aramis — jest to, niestety, czas przeszły... fugit irreparabile tempus[26]...

— Ba! — rzucił d’Artagnan — może jeszcze powróci. W każdym razie, gdybym ci był potrzebny, mieszkam: ulica Tiquetonne, zajazd “Pod Kózką”.

— Ja zaś klasztor jezuitów, od szóstej rano do ósmej wieczorem wejście przez drzwi, od ósmej wieczór do szóstej rano — przez okno.

— Żegnaj, drogi.

— Och! Nie puszczę cię tak, pozwól sobie towarzyszyć.

Mówiąc to Aramis wziął szpadę i płaszcz.

Chce się upewnić, że odjeżdżam — pomyślał d’Artagnan.

Aramis zagwizdał na Gryzipiórka, lecz ten spał w przedpokoju nad resztkami wieczerzy, i Aramis, chcąc go obudzić, zmuszony był pociągnąć go za ucho. Gryzipiórek przeciągnął się, przetarł oczy i próbował na nowo zasnąć.

— Hej, panie śpiochu, prędko drabinę!

— Ależ — odrzekł Gryzipiórek, ziewając tak, że mało mu szczęka nie wyleciała z zawiasów — ależ drabina została na oknie.

— Chodzi o tę drugą, ogrodnika. Nie widziałeś, że d’Artagnan wchodził tu z trudem, o ile więc trudniej będzie mu zejść?

D’Artagnan chciał zapewnić Aramisa, że zejdzie doskonale, gdy nagle przyszła mu pewna myśl. Myśl ta kazała mu zamilknąć.

Gryzipiórek, głęboko wzdychając, udał się na poszukiwanie drabiny. W chwilę później stanęła przy oknie mocna i solidna drewniana drabina. — Ho, ho! — rzekł d’Artagnan — to dopiero środek komunikacji! Po takiej drabinie mogłaby wejść nawet kobieta.

Przeszywające spojrzenie Aramisa zdało się przenikać myśl przyjaciela, lecz d’Artagnan wytrzymał to spojrzenie z miną świętej naiwności. W tej zresztą chwili stawiał stopę na pierwszym szczeblu drabiny i zaczynał schodzić w dół. Wkrótce był już na ziemi. Gryzipiórek stał w oknie.

— Zostań tam — zwrócił się do niego Aramis — ja zaraz powrócę. Obaj przyjaciele poszli w stronę szopy. Na spotkanie wyszedł Wiórek, trzymając konie za uzdy.

— W samą porę — rzekł Aramis. — Co znaczy czujny i pilny służący. Nie to, co ten leń Gryzipiórek, który niezdolny jest do niczego, odkąd został kościelnym. Idź za nami, Wiórku, pójdziemy, rozmawiając, aż do końca wsi.

Rzeczywiście obaj przyjaciele przeszli przez całą wieś, rozmawiając o rzeczach zupełnie obojętnych. Przy ostatnim domu Aramis powiedział:

— Idź więc, drogi przyjacielu, podążaj za głosem kariery. Fortuna uśmiecha się do ciebie, nie pozwól jej umknąć. Pamiętaj, że jest ona kurtyzaną, i musisz ją odpowiednio traktować. A co do mnie, pozostanę pokorny i leniwy. Żegnaj!

— Więc to decyzja ostateczna? — zapytał d’Artagnan. — Nie odpowiada ci moja propozycja?

— Przeciwnie, odpowiadałaby mi bardzo — odrzekł Aramis — gdybym był podobny do innych ludzi, lecz powtarzam ci, jestem człowiekiem pełnym sprzeczności: to, czego dziś nienawidzę, jutro uwielbiam i na odwrót. Widzisz więc jasno, że nie mogę się angażować, jak czynisz to ty, na przykład, który masz poglądy tak ustalone.

Kłamiesz, podstępny człowieku — pomyślał sobie d’Artagnan. — Jest zupełnie przeciwnie, to ty umiesz sobie wytknąć cel i dążyć doń skrycie.

— Żegnaj mi, drogi — ciągnął Aramis — i dzięki ci za dobre chęci, a przede wszystkim za miłe wspomnienia, jakie wzbudziła we mnie twoja obecność.

Uściskali się. Wiórek był już na koniu. Z kolei d’Artagnan wskoczył na siodło, po czym jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie. Jeźdźcy dali koniom ostrogę i podążyli w kierunku Paryża.

Aramis stał nieporuszony pośrodku gościńca, dopóki nie stracił ich z oczu.

Zaledwie ujechali dwieście kroków, d’Artagnan nagle się zatrzymał, zeskoczył na ziemię, rzucił cugle Wiórkowi i wyciągnąwszy z olster pistolety, założył je za pas.

— Co się stało, panie? — zapytał przerażony Wiórek.

— Stało się — odrzekł d’Artagnan — że mimo całej swej przebiegłości nie będzie mógł mówić, że wystrychnął mnie na dudka. Pozostań tu i nie ruszaj się. Połóż się gdzieś w okolicy traktu i oczekuj mnie.

Po tych słowach d’Artagnan przeskoczył rów ciągnący się wzdłuż drogi i puścił się na przełaj przez pole, by w ten sposób okrążyć wieś. Między domem zamieszkiwanym przez panią de Longueville a klasztorem jezuitów zauważył był pustą przestrzeń, ogrodzoną jedynie płotem.

Godzinę temu byłoby może trudno odnaleźć ów płot, lecz teraz wschodził księżyc i chociaż od czasu do czasu zakrywały go chmury, było widno. Nawet gdy się ściemniało, to nie na tyle, by nie można odnaleźć drogi.

D’Artagnan dopadł płotu i ukrył się za nim. Przechodząc przed domem, gdzie rozegrała się opowiedziana przez nas scena, dostrzegł, że to samo okno jest znowu oświetlone. Był wtedy przekonany, że Aramis nie powrócił jeszcze do siebie i że nie będzie tam powracał sam.

Rzeczywiście po upływie chwili posłyszał zbliżające się kroki i jakby odgłosy szeptów.

W miejscu, gdzie zaczynał się płot, kroki zatrzymały się.

D’Artagnan ukląkł na ziemi, poszukując miejsca, gdzie płot był bardziej zwarty, by się tam ukryć.

W tym momencie, ku wielkiemu jego zdziwieniu, ukazali się dwaj mężczyźni. Zdziwienie to jednak natychmiast prysło, jego ucha bowiem doszedł dźwięk głosu harmonijnego i pełnego słodyczy: jeden z dwu mężczyzn był kobietą przebraną za kawalera.

— Uspokój się, drogi Rene — mówił miękki głos. — Rzecz ta nie powtórzy się więcej. Odkryłam coś w rodzaju podziemnego korytarza przechodzącego pod drogą i trzeba będzie tylko unieść jedną z płyt kamiennych przed bramą, by otworzyć ci wejście.

— Och! — rzekł drugi głos, po którym d’Artagnan rozpoznał Aramisa — przysięgam ci, księżno, że gdyby ostrożności te nie miały na celu zabezpieczenia waszej dobrej sławy, gdybym ryzykował tylko swoje życie...

— Tak, tak, wiem, że jesteś mężny i lubisz ryzykować jako człowiek światowy, ale życie twoje należy nie tylko do mnie, należy także do naszego stronnictwa. Bądź więc ostrożny, bądź roztropny!

— Jestem zawsze posłuszny, o pani — odrzekł Aramis — jeśli rozkaz wydawany jest głosem tak pełnym słodyczy.

I czule ucałował jej rękę.

— Ach! — wykrzyknął kawaler głosem kobiecym.

— Co takiego? — zapytał Aramis.

— Czyż nie widzisz, że wiatr zerwał mi kapelusz?

I Aramis pobiegł za ulatującym kapeluszem, d’Artagnan zaś skorzystał z tego, by znaleźć w płocie miejsce mniej gęste, które pozwoliłoby mu swobodnie rzucić okiem na rzekomego kawalera. W tej samej chwili księżyc — może równie ciekawy jak oficer — wyszedł zza chmur i w niedyskretnym jego świetle d’Artagnan rozpoznał wielkie, niebieskie oczy, złociste włosy i szlachetną głowę księżnej de Longueville.

Aramis, roześmiany, powrócił w jednym kapeluszu na głowie, a z drugim w ręku i oboje udali się w dalszą drogę ku klasztorowi jezuitów.

— Dobra! — rzekł d’Artagnan podnosząc się i otrzepując kolano — teraz cię mam: jesteś frondystą i kochankiem pani de Longueville.


Загрузка...