VII. Ucieczka

Miasto nie było jeszcze całkiem spokojne, lecz w Palais-Royal wrzała uciecha, kiedy d’Artagnan zjawił się tam około godziny piątej po południu. Nie było w tym nic dziwnego: królowa oddała ludowi Broussela i Blancmesnila. A więc królowa mogła się już niczego więcej nie obawiać, skoro lud już niczego więcej nie żądał. Nie osiadłym zaś jeszcze resztkom wzburzenia trzeba było tylko dać czas się uspokoić, podobnie jak po burzy nieraz i wielu dni trzeba, żeby opadła fala.

Odbył się tedy wielki festyn, do którego powód dał powrót zwycięzcy spod Lens. Zaproszono książąt i księżniczki; już od południa na dziedzińcu pełno było karet. Po obiedzie miano grać w karty u królowej.

Anna Austriaczka była tego dnia czarująca, błyszczała urodą i dowcipem, nigdy jeszcze nie widziano jej w tak świetnym humorze. Dojrzewający plan zemsty dodawał blasku oczom i uśmiechu ustom.

Kiedy wstawano od stołu, Mazarini dyskretnie wymknął się. D’Artagnan stawił się już i czekał nań w przedpokoju. Kardynał wszedł z uśmiechniętym obliczem, wziął oficera za rękę i wprowadził go do swego gabinetu.

— Drogi panie d’Artagnan — rzekł minister siadając — dam panu największy dowód zaufania, jaki minister może dać oficerowi.

D’Artagnan skłonił się.

— Mam nadzieję — rzekł — że mi go dajesz, eminencjo, bez ukrytej myśli i z przeświadczeniem, że jestem tego godny.

— Najgodniejszy ze wszystkich, drogi przyjacielu, i dlatego zwracam się właśnie do ciebie.

— W takim razie wyznam ci szczerze, eminencjo — rzekł d’Artagnan — że już od dawna czekam na taką okazję. Powiedz więc szybko, co masz mi do powiedzenia.

— Drogi panie d’Artagnan — odparł Mazarini — losy państwa znajdują się dzisiejszego wieczoru w twoich rękach.

Zatrzymał się.

— Zechciej mi wyjaśnić, eminencjo, o co idzie. Czekam.

— Królowa postanowiła odbyć niewielką podróż, do Saint-Germain, razem z królem.

— Aha — rzekł d’Artagnan — czyli że królowa chce wyjechać z Paryża.

— Rozumie pan, kaprys kobiecy.

— Tak, rozumiem doskonale — odparł d’Artagnan.

— Dlatego właśnie wezwała cię dziś rano i poleciła ci powrócić o piątej.

— I dlatego kazała mi przysięgać, że nikomu nie wspomnę o tym spotkaniu! — szepnął d’Artagnan. — Ach, kobiety! Choć królowe, zawsze zostają kobietami.

— Czyżbyś nie pochwalał tej podróży, mój kochany panie d’Artagnan? — zapytał niespokojnie Mazarini.

— Ja, eminencjo? — odparł d’Artagnan. — A dlaczegóż by?

— Bo wzruszyłeś ramionami.

— W taki sposób rozmawiam zwykle sam ze sobą, eminencjo.

— Więc pochwalasz tę podróż, panie d’Artagnan?

— Ani pochwalam, ani nie pochwalam, eminencjo. Czekam na pańskie rozkazy.

— Dobrze. Zaraz przyszło mi na myśl, że do odwiezienia króla i królowej do Saint-Germain ty będziesz człowiekiem najodpowiedniejszym.

Dubeltowy oszust! — pomyślał sobie d’Artagnan.

— Widzisz więc — ciągnął dalej Mazarini, widząc niewzruszoną obojętność d’Artagnana — że jak ci to powiedziałem, losy państwa znajdą się w twoich rękach.

— Tak, eminencjo, czuję całą odpowiedzialność tego zadania.

— Ale podejmujesz się go?

— Podejmuję się, jak zwykle.

— Sądzisz, że jest ono wykonalne?

— Wszystko jest wykonalne.

— Czy sądzisz, że będziecie zaczepieni po drodze?

— To się może zdarzyć.

— I co zrobisz w takim razie?

— Przejdę przez tych, którzy mnie zaczepiają.

— A jeżeli przez nich nie przejdziesz?

— W takim razie tym gorzej dla nich, przejdę po nich.

— I odstawisz króla i królową do Saint-Germain zdrowych i całych?

— Tak.

— Ręczysz głową?

— Ręczę głową.

— Jesteś bohaterem, mój kochany — rzekł Mazarini, z podziwem patrząc na muszkietera.

D’Artagnan uśmiechnął się.

— A ja? — rzekł Mazarini po chwili milczenia i utkwił przenikliwe spojrzenie w d’Artagnanie.

— Jak to, a pan, eminencjo?

— A gdybym i ja chciał wyjechać?

— To byłaby trudniejsza sprawa.

— Czemu?

— Jego eminencja mógłby zostać poznany.

— Nawet w tym przebraniu? — rzekł Mazarini.

I podniósł płaszcz przykrywający fotel, na którym leżał kompletny strój do konnej jazdy, perłowoszary i wiśniowy, lamowany srebrem.

— Jeśli się jego eminencja przebierze, rzecz stanie się łatwiejsza.

— No! — odetchnął Mazarini.

— Ale trzeba będzie zrobić to, co sam mówiłeś, eminencjo, przed kilkoma dniami, że na naszym miejscu zrobiłbyś.

— Cóż takiego trzeba będzie zrobić?

— Krzyczeć: “Precz z Mazarinim!”

— Będę krzyczał.

— Po francusku, i to w dobrej francuszczyznę, eminencjo, musisz uważać na akcent; wybito nam sześć tysięcy Andegaweńczyków na Sycylii, bo źle mówili po włosku. Strzeż się, żeby Francuzi nie powetowali sobie na twojej osobie Sycylijskich Nieszporów[59].

— Dołożę wszelkiego starania.

— Na ulicach jest pełno uzbrojonych ludzi — mówił dalej d’Artagnan — czy jesteś pan pewny, że nikt nie zna zamiaru królowej?

Mazarini zamyślił się.

— Bo przedsięwzięcie, które mi, eminencjo, proponujesz, mogłoby być nie lada gratką dla zdrajcy. O napad nietrudno, wszystko dałoby się usprawiedliwić ślepym przypadkiem.

Mazarini zadrżał, ale zreflektował się, że człowiek, który miałby zamiar zdradzić, nie ostrzegałby.

— Toteż — odparł spiesznie — nie zaufałbym lada komu, czego dowodem jest to, żem wybrał ciebie, panie d’Artagnanie, byś mi towarzyszył.

— Nie wyjedzie pan razem z królową?

— Nie — rzekł Mazarini.

— Więc wyjedzie pan po królowej?

— Nie — powtórzył Mazarini.

— A! — rzekł d’Artagnan zaczynając rozumieć.

— Tak, mam swój plan — mówił dalej kardynał. — Jeśli wyjadę z królową, podwoję grożące jej niebezpieczeństwo, jeśli wyjadę po królowej, jej wyjazd podwoi niebezpieczeństwo grożące mnie. Prócz tego, skoro dwór będzie już ocalony, o mnie mogliby zapomnieć; możni tego świata bywają niewdzięczni.

— To prawda — rzekł d’Artagnan, zerkając mimo woli na diament królowej, który Mazarini miał na palcu.

Mazarini zauważył kierunek tego spojrzenia i nieznacznie odwrócił pierścień kamieniem do spodu.

— Nie chcę więc dopuścić do sytuacji, w której mogliby się okazać niewdzięczni wobec mnie — rzekł kardynał ze swym przebiegłym uśmiechem.

— Prawdziwie chrześcijańskie miłosierdzie okazuje ten, kto nie wodzi bliźniego swego na pokuszenie — rzekł d’Artagnan.

— Toteż i dlatego właśnie chcę wyjechać przed królową — rzekł Mazarini.

D’Artagnan uśmiechnął się: człowiek tak sprytny jak on umiał ocenić tę iście włoską przebiegłość.

Mazarini spostrzegł uśmiech i skorzystał z chwili:

— A więc najpierw mnie wywieziesz z Paryża, prawda, mój drogi panie d’Artagnan?

— Niełatwe zadanie, eminencjo — rzekł d’Artagnan przyoblekając swe oblicze w wyraz powagi.

— Jednak nie miałeś pan tych obiekcji, kiedy chodziło o króla i królową — rzekł Mazarini patrząc nań tak bacznie, by żadne drgnienie twarzy d’Artagnana nie mogło ujść jego uwagi.

— Król i królowa to moja królowa i mój król, eminencjo — odpowiedział muszkieter — moje życie do nich należy, jestem im winien życie. Jeśli oni go zażądają, mnie nie wolno się wahać.

— Słusznie — szepnął cicho Mazarini — a ponieważ do mnie twoje życie nie należy, muszę je sobie kupić, prawda?

I westchnąwszy głęboko, zaczął odwracać pierścień na palcu.

D’Artagnan uśmiechnął się.

Ci dwaj ludzie mieli jedną wspólną cechę: przebiegłość. Gdyby odznaczali się w równiej mierze także i odwagą, niejednej wielkiej rzeczy mogliby dokonać we dwu.

— Toteż — rzekł Mazarini — rozumiesz, że prosząc cię o tę usługę, mam zamiar ci się odwdzięczyć.

— Jego eminencja ma jedynie zamiar? — zapytał d’Artagnan.

— Bierz — rzekł Mazarini zdejmując pierścień z palca. — Drogi panie d’Artagnan, oto diament, który był niegdyś twój, jest więc rzeczą słuszną, żeby do ciebie wrócił; weź go, uczyń mi tę łaskę.

D’Artagnan nie pozwolił Mazariniemu nalegać długo, wziął pierścień, spojrzał, czy aby nie wstawiono innego kamienia, a upewniwszy się, że jest najczystszej wody, wsunął go sobie na palec z niewymownym zadowoleniem.

— Bardzo go lubiłem — rzekł Mazarini, żegnając pierścień przeciągłym spojrzeniem — ale mniejsza, daję go panu z wielką przyjemnością.

— A ja, eminencjo — odparł d’Artagnan — przyjmuję go tak samo, jak mi został dany. Teraz zaś pomówmy o pańskiej sprawie. Chce pan wyjechać przed wszystkimi?

— Tak, koniecznie.

— O której godzinie?

— O dziesiątej.

— A o której godzinie wyjedzie królowa?

— O północy.

— Owszem, tak można; najpierw przewiozę pana, eminencjo, zostawię cię za rogatką i wrócę po królową.

— Znakomicie, ale jak mnie wywieziesz z Paryża, panie d’Artagnan?

— O, to już moja sprawa.

— Daję ci wolną rękę, bierz orszak tak znaczny, jak sam uznasz za stosowne.

D’Artagnan potrząsnął głową.

— A jednak wydaje mi się, że jest to najpewniejszy sposób — rzekł Mazarini.

— Tak, dla pana, eminencjo, ale nie dla królowej.

Mazarini przygryzł wargi.

— Więc — rzekł — jak zrobimy?

— Trzeba mi zawierzyć, eminencjo.

— Hm — mruknął Mazarini.

— I trzeba powierzyć mi w całości wykonanie tego przedsięwzięcia.

— Jednakże...

— Albo poszukać sobie kogoś innego — dokończył d’Artagnan odwracając się.

Co to? — rzekł sobie Mazarini — zdaje mi się, że ma zamiar wyjść razem z diamentem. I przywołał go:

— Panie d’Artagnan, drogi panie d’Artagnan — odezwał się serdecznie.

— Słucham, eminencjo.

— Więc odpowiadasz za wszystko?

— Za nic nie odpowiadam, zrobię, co będę mógł.

— Co będziesz mógł?

— Tak.

— A więc zgoda, polegam na tobie.

Wielcem z tego kontent — rzekł sobie d’Artagnan.

— Zatem będziesz tu o wpół do dziesiątej?

— A jego eminencja będzie już gotów?

— Oczywiście, będę gotów.

— A więc tak, jak się rzekło, eminencjo. Teraz zaś zechciej mnie pan zaprowadzić do królowej.

— Po co?

— Chciałbym otrzymać rozkazy z własnych ust jej królewskiej mości.

— Poleciła mi, żebym ci je przekazał.

— Mogła czegoś zapomnieć.

— Zależy ci na widzeniu się z królową?

— To rzecz nieodzowna, eminencjo.

Mazarini przez chwilę wahał się, d’Artagnan nieustępliwie trwał w swoim zamiarze.

— Więc chodźmy — rzekł Mazarini — wprowadzę pana, ale ani słowa o naszej rozmowie.

— To, co zostało powiedziane między nami, dotyczy tylko nas dwóch, eminencjo — rzekł d’Artagnan.

— Przysięgasz pan, że nic nie powiesz?

— Ja nigdy nie przysięgam, eminencjo. Mówię tak lub nie; a ponieważ jestem szlachcicem, dotrzymuję słowa.

— Widzę, że muszę ci zaufać bez zastrzeżeń, panie d’Artagnan.

— Tak będzie najlepiej, wierz mi, eminencjo.

— Chodźmy — powtórzył Mazarini.

Mazarini wprowadził d’Artagnana do domowej kaplicy królowej i tu mu polecił zaczekać.

D’Artagnan nie czekał długo. W pięć minut po nim weszła do kaplicy królowa, ubrana w strój galowy. W tym stroju wyglądała na trzydzieści pięć lat zaledwie i była piękna jak zawsze.

— To ty, panie d’Artagnan — rzekła uśmiechając się życzliwie — dziękuję ci, żeś nalegał, żeby się zobaczyć ze mną.

— Proszę o wybaczenie, najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan — ale chciałem otrzymać rozkazy z własnych ust waszej królewskiej mości.

— Wiesz, o co chodzi?

— Tak, najjaśniejsza pani.

— Przyjmujesz zlecenie, jakie ci powierzam?

— Z wdzięcznością.

— To dobrze; bądź tutaj o północy.

— Będę.

— Panie d’Artagnan — rzekła królowa — zbyt dobrze znam twoją bezinteresowność, bym miała w tej chwili mówić ci o mojej wdzięczności, ale ci przysięgam, że nie zapomnę tej drugiej przysługi, tak jak niegdyś zapomniałam pierwszej.

— Wasza królewska mość może pamiętać albo zapomnieć wedle własnej chęci i nie wiem, o czym mówisz, najjaśniejsza pani.

I d’Artagnan skłonił się.

— Idź już, panie d’Artagnan — rzekła królowa ze swoim najpiękniejszym uśmiechem — idź i powróć o północy.

Pożegnała go skinieniem ręki i d’Artagnan wyszedł, a wychodząc spojrzał na zawieszone kotarą drzwi, przez które weszła królowa, i spostrzegł czubek aksamitnego trzewika, wystający spod fałd tkaniny.

Ślicznie! — rzekł sobie. — Mazarini podsłuchiwał, żeby się przekonać, czy go nie wydam. Prawdę rzekłszy, ten włoski błazen nie jest wart, żeby mu uczciwy człowiek służył.

D’Artagnan stawił się jednak o umówionej porze; wpół do dziesiątej wszedł do przedpokoju.

Bernouin oczekiwał go i natychmiast wprowadził.

Zastał kardynała w świeckim stroju. Prezentował się bardzo dobrze w tym ubiorze, który nosił, jak już się rzekło, z wykwintem, lecz był bardzo blady i nieco drżał.

— Sam? — rzekł Mazarini.

— Tak, eminencjo.

— A gdzie zacny pan du Vallon? Czy nie zaszczyci nas swoim miłym i towarzystwem?

— A jakże, eminencjo, czeka w swojej karecie.

— Gdzie?

— Przy furtce ogrodu Palais-Royal.

— Więc pojedziemy w jego karecie?

— Tak, eminencjo.

— I bez eskorty, wyjąwszy was dwóch?

— Czyż to nie dosyć? Wystarczyłby jeden z nas.

— Doprawdy, drogi panie d’Artagnan — rzekł Mazarini — twoja zimna krew mnie przeraża.

— Wydaje mi się, że przeciwnie, powinna napawać otuchą waszą eminencję.

— A Bernouina nie wezmę ze sobą?

— Nie będzie miejsca, przyjedzie później.

— Chodźmy — rzekł Mazarini — skoro mam cię słuchać we wszystkim.

— Jeszcze jest czas się cofnąć — rzekł d’Artagnan — wasza eminencja ma jeszcze całkowitą swobodę wyboru.

— O nie, o nie! — rzekł Mazarini. — Jedźmy.

I zeszli ukrytymi schodami, a d’Artagnan czuł, że ramię kardynała, oparte o jego muszkieterskie ramię, drży.

Przeszli przez dziedzińce Palais-Royal, gdzie stały jeszcze nieliczne karety najbardziej zapóźnionych gości, przeszli przez ogród i dotarli do furtki.

Mazarini próbował ją otworzyć kluczem, który wyjął z kieszeni, ale ręka tak mu drżała, że nie mógł trafić do otworu w zamku.

— Pozwól, eminencjo — rzekł d’Artagnan.

Mazarini dał mu klucz, d’Artagnan otworzył i włożył klucz do swojej kieszeni; postanowił tędy wrócić.

Stopień był spuszczony, drzwiczki otwarte. Stał przy nich Muszkiet, Portos siedział w karecie.

— Wsiądź, eminencjo — rzekł d’Artagnan.

Mazarini nie dał sobie tego dwa razy powtarzać i szybko wsiadł do karety.

D’Artagnan wsiadł za kardynałem, Muszkiet zamknął drzwiczki i postękując głośno, wgramolił się na tylne siedzenie. Próbował wymówić się od tej wyprawy, udając, że go jeszcze boli rana, ale d’Artagnan rzekł mu tak:

— Zostań, jeśli wolisz, drogi panie Muszkiet, ale uprzedzam cię, drogi panie Muszkiet, że Paryż ma być tej nocy spalony.

Wobec tego Muszkiet nie pytał już o nic więcej i oświadczył, że jest gotów iść za swym panem i za panem d’Artagnanem choćby na sam koniec świata.

Kareta ruszyła statecznym truchtem, który w niczym nie zdradzał, że ludziom jadącym w niej bardzo się śpieszy. Kardynał otarł czoło chustką i rozejrzał się.

Po lewej ręce miał Portosa, po prawej ręce d’Artagnana. Strzegli drzwiczek i chronili go z obu stron.

Na przedniej ławeczce leżały dwie pary pistoletów, jedna para przed Portosem, druga para przed d’Artagnanem; prócz tego obaj przyjaciele mieli przy boku szpady.

O sto kroków od Palais-Royal zatrzymał karetę patrol.

— Kto jedzie? — odezwał się dowódca.

— Mazarini! — odpowiedział d’Artagnan wybuchając śmiechem.

Kardynał uczuł, że włosy podnoszą mu się na głowie.

Żart wydał się arcyprzedni; mieszczanie, widząc tę karetę bez herbów i bez eskorty, nigdy by nie przypuścili, że naprawdę można by popełnić tak wielką lekkomyślność.

— Szczęśliwej podróży! — zawołali.

I przepuścili ich.

— A co? — odezwał się d’Artagnan — co myślisz, eminencjo, o tej odpowiedzi.

— O mistrzu chytrości! — zawołał Mazarini.

— Racja — rzekł Portos — już rozumiem...

W połowie ulicy Petits-Champs zatrzymał karetę drugi patrol.

— Kto jedzie?! — krzyknął dowodzący patrolem.

— Cofnij się eminencjo — rzekł d’Artagnan.

Mazarini cofnął się tak głęboko między dwóch przyjaciół, że całkowicie skrył się za ich plecami.

— Kto jedzie? — powtórzył niecierpliwie ten sam głos.

I d’Artagnan poznał, że ludzie z patrolu już chwytają konie za uzdy. Wychylił się z karety do pół ciała.

— Hej, Wiórek! — zawołał.

Dowodzący podszedł bliżej; był to rzeczywiście Wiórek. D’Artagnan poznał głos swego dawnego służącego.

— Jak to — rzekł Wiórek — to pan?

— Ano tak, dobry Boże, to ja, przyjacielu. Nasz drogi Portos otrzymał pchnięcie szpadą i odwożę go do jego wiejskiej rezydencji w Saint-Cloud.

— O, naprawdę? — rzekł Wiórek.

— Portosie — rzekł znów d’Artagnan — jeżeli jeszcze możesz mówić, mój drogi Portosie, odezwij się choć słówkiem do tego zacnego Wiórka.

— Wiórku, przyjacielu — odezwał się zbolałym głosem Portos — jestem bardzo chory i jeślibyś gdzie spotkał medyka, to mi go z łaski swojej przyślij.

— Ach, mój Boże, cóż za nieszczęście — rzekł Wiórek. — I jak się to stało?

— Wszystko ci opowiem — rzekł Muszkiet.

Portos głośno jęknął.

— Przepuść nas, Wiórku — szepnął d’Artagnan — albo nie dojedzie żyw: płuca są naruszone, przyjacielu.

Wiórek potrząsnął głową jak człowiek, który chce powiedzieć: w takim razie sprawa jest kiepska.

Po czym odwróciwszy się do swoich ludzi rzekł:

— Przepuścić, to przyjaciele.

Kareta ruszyła, a Mazarini, który wstrzymał był oddech, odważył się wreszcie odsapnąć.

— Bricconi[60] — szepnął.

Tuż przed bramą Saint-Honore natknęli się na trzeci zbrojny patrol; ten składał się z ludzi o podejrzanych gębach, którzy bardziej niż na cokolwiek innego wyglądali na rzezimieszków. Byli to ludzie żebraka od Świętego Eustachego.

— Uwaga, Portosie — rzekł d’Artagnan.

Portos sięgnął ku pistoletom.

— Co się dzieje? — zapytał Mazarini.

— Wygląda mi na to, żeśmy się dostali w złe towarzystwo, eminencjo.

Do drzwiczek karety zbliżył się człowiek trzymający w ręku coś w rodzaju kosy.

— Kto jedzie? — zapytał ów człowiek.

— Ej, hultaju — rzekł d’Artagnan — nie poznajesz karety jego książęcej wysokości.

— Książę, nie książę, otwieraj — rzekł ów człowiek — strzeżemy bramy i nikt tędy nie przejedzie bez naszej wiedzy.

— Co robimy? — zapytał Portos.

— Do kaduka! Przejedziemy! — rzekł d’Artagnan.

— Ale w jaki sposób przejedziemy? — zapytał Mazarini.

— Przez środek albo po łbach. Stangret, cwałem.

Stangret podniósł bat.

— Ani kroku dalej — rzekł ów człowiek, który wyglądał na dowódcę — albo poprzecinamy pęciny waszym koniom.

— Do licha, szkoda by było — odezwał się Portos — bydlęta kosztowały mnie każde po sto pistolów.

— Zapłacę ci za nie po dwieście — rzekł Mazarini.

— Pięknie, ale jeśli im podetną pęciny, to nam poucinają szyje.

— Jeden z nich zbliża się od mojej strony — rzekł Portos — zabić go?

— Tak, pięścią, jeśli możesz; damy ognia tylko w ostateczności.

— Mogę — rzekł Portos.

— Zatem, proszę, otwieraj! — odezwał się d’Artagnan do człowieka z kosą, ujmując jeden z pistoletów za lufę i szykując się do zadania ciosu kolbą.

Człowiek z kosą zbliżył się.

A kiedy się zbliżył, d’Artagnan, żeby mieć większą swobodę ruchów, wychylił się do połowy przez drzwiczki. Oczy jego spotkały się z oczami żebraka, które oświetlił blask latarni.

Widać poznał muszkietera, bo bardzo zbladł; widać d’Artagnan też go poznał, bo włosy mu się zjeżyły na głowie.

— Pan d’Artagnan! — zawołał i cofnął się o krok. — Pan d’Artagnan! Przepuścić!

D’Artagnan byłby mu, być może, odpowiedział, ale w tejże chwili usłyszano odgłos ciosu, jakby maczuga spadła na łeb wołu: to Portos powalił pięścią człowieka, który się od jego strony zbliżył.

D’Artagnan odwrócił się i ujrzał, że nieszczęsny człek leży martwy na ziemi, o cztery kroki od karety.

— W konie! — krzyknął na stangreta. — Cwałem!

Stangret zaciął konie batem, szlachetne zwierzęta skoczyły. Usłyszeli krzyki — zapewne krzyki przewracanych ludzi. I odczuli dwa wstrząsy: dwa konie przejechały po czymś miękkim i okrągłym.

Na chwilę zrobiło się cicho. Kareta minęła bramę.

— Na Cours-la-Reine! — krzyknął stangretowi d’Artagnan. — Po czym odwrócił się do Mazariniego.

— A teraz, eminencjo — rzekł mu — możesz zmówić pięć Pater noster i pięć Ave Maria, żeby podziękować Bogu za ocalenie; jesteś ocalony, jesteś wolny.

Mazarini tylko stęknął w odpowiedzi, nie mógł uwierzyć w ten cud.

W pięć minut później kareta zatrzymała się, przybyli na Cours-la-Reine.

— Czyś zadowolony, eminencjo, ze swojej eskorty? — zapytał muszkieter.

— Jestem zachwycony, panie d’Artagnan — odparł Mazarini, ośmieliwszy się wreszcie wysunąć głowę przez drzwiczki. — A teraz uczyń tyleż samo dla królowej.

— To będzie mniej trudne — rzekł d’Artagnan wyskakując z karety. — Panie du Vallon, polecam twojej opiece jego eminencję.

(audio 18 b)

— Bądź spokojny — rzekł Portos wyciągając rękę.

D’Artagnan uścisnął rękę Portosa i potrząsnął nią.

— Aj! — zawołał Portos.

D’Artagnan ze zdziwieniem spojrzał na przyjaciela.

— Co ci się stało? — zapytał.

— Zdaje się, żem sobie zwichnął przegub — odrzekł Portos.

— Do licha, bo też i walisz bez opamiętania.

— Trzeba było, tamten chciał do mnie wygarnąć z pistoletu; ale jak tyś sobie poradził ze swoim człowiekiem?

— O, mój to nie był człowiek — rzekł d’Artagnan.

— A co to było?

— Widmo.

— I co?

— I zakląłem je.

Tyle tylko wyjaśniwszy, d’Artagnan zabrał z przedniej ławeczki pistolety, zatknął je sobie za pas, owinął się w płaszcz i nie chcąc wracać przez tę samą rogatkę, przez którą wjechali, poszedł w kierunku bramy Richelieu.


Загрузка...