XXIII. Rzemieślnicy

Wśród nocy Karol usłyszał pod swym oknem wielki hałas; były to uderzenia młotka i siekiery, zgrzyt łomu i piły.

Położył się był w ubraniu na łóżku i już zaczynał zasypiać, kiedy go nagle obudził i poderwał ten hałas. A ponieważ jego fizyczne brzmienie odbijało się straszliwym echem moralnym w królewskiej duszy, Karola znów obiegły przerażające myśli z poprzedniego wieczora. Sam, wśród ciemności i odosobnienia, nie miał siły sprostać tej nowej torturze, która była nadprogramowym dodatkiem do przeznaczonej mu męki, i posłał Parry’ego do wartownika z prośbą o polecenie rzemieślnikom, żeby tak nie hałasowali i żeby mieli wzgląd dla ostatniego snu tego, który był niegdyś ich królem.

Wartownik nie chciał zejść z posterunku, ale przepuścił Parry’ego.

Parry, okrążywszy pałac, podszedł pod okno i na wysokości balkonu, z którego zdjęto balustradę, ujrzał szafot. Choć nie był jeszcze gotowy, już zaczęto go obijać czarnym suknem.

Szafot ten, wzniesiony do wysokości okna, czyli na jakie dwadzieścia stóp, miał dwie niższe kondygnacje. Parry, choć tak wstrętny mu był ten widok, rozejrzał się, by pośród ośmiu czy dziesięciu wznoszących tę ponurą budowlę rzemieślników odszukać tych, którzy najbardziej dali się we znaki królowi łoskotem swoich narzędzi, i na deskach dolnej kondygnacji dostrzegł dwóch ludzi wyłamujących łomem ostatnie sztaby żelaznej balustrady balkonu. Jeden z nich, prawdziwy olbrzym, pracował niby dawna machina do kruszenia murów, zwana taranem. Przy każdym uderzeniu jego narzędzia kamień rozpryskiwał się. Drugi klęczał i wysuwał ze ściany obluzowane głazy.

To ci dwaj czynili ów hałas, na który skarżył się król.

Parry wszedł do nich po drabinie.

— Moi dobrzy ludzie — rzekł — czy nie moglibyście pracować trochę ciszej? Król śpi, a sen bardzo mu jest potrzebny.

Człowiek, który walił łomem, zatrzymał się wpół gestu i odwrócił głowę, lecz ponieważ stał, Parry nie zdołał dostrzec jego twarzy w ciemnościach gęstniejących pod podłogą szafotu.

Człowiek, który klęczał, też się odwrócił, a ponieważ jego twarz znajdowała się niżej, oświetliła ją latarnia i Parry zobaczył go.

Człowiek ów spojrzał znacząco na pokojowca Karola I i położył sobie palec na ustach.

Zdumiony Parry aż się cofnął.

— Dobrze, dobrze, wracaj do króla i powiedz mu, że jeśliby się źle wyspał tej nocy, następnej nocy lepiej się wyśpi — rzekł w doskonałej angielszczyźnie ów rzemieślnik.

To prostackie odezwanie się, mające tak straszliwy sens, jeśliby je wziąć dosłownie, powitane zostało przez rzemieślników pracujących przy rusztowaniach i na najwyższej kondygnacji szafotu wybuchem ohydnej radości.

Parry zszedł z drabiny. Zdawało mu się, że śni.

Karol czekał go niecierpliwie.

Kiedy Parry wchodził do komnaty, wartownik pilnujący wejścia zajrzał ciekawie przez uchylone drzwi, żeby zobaczyć, co robi król.

Król leżał w łóżku, podparłszy się łokciem.

Parry zamknął drzwi i zbliżył się do króla z twarzą promieniejącą radością.

Najjaśniejszy panie — rzekł cicho — czy wiesz, co to za rzemieślnicy tak hałasują?

— Nie wiem — odparł Karol, smutnie potrząsając głową. — Skądże mógłbym wiedzieć? Przecież ja tych ludzi nie znam.

— Najjaśniejszy panie — rzekł Parry jeszcze ciszej, schylając się nad łożem swego pana — to hrabia La Fere i jego towarzysz.

— Budują szafot dla mnie? — zapytał zdumiony król.

— Tak, a budując go, wybijają otwór w ścianie.

— Cicho! — szepnął król, z przerażeniem rozglądając się dokoła. — Widziałeś ich?

— Rozmawiałem z hrabią.

(audio 23 a)

Król złożył dłonie i wzniósł oczy ku niebu. Następnie, po krótkiej a żarliwej modlitwie, zeskoczył z łóżka, podszedł do okna, i rozsunął kotary. Balkonu nadal pilnowali wartownicy, tylko że wyrosła za nim ciemna platforma, po której chodzili, podobni do cieni.

Karol nie mógł nic więcej zobaczyć, za to czuł pod stopami, że podłoga aż drga od uderzeń łomu w ścianę. To rozbijali ją jego przyjaciele. Każde z tych uderzeń odbijało się teraz echem w jego sercu.

Parry nie omylił się: poznał Atosa. On to był bowiem; z pomocą Portosa wybijał w murze otwór, który miał służyć jako oparcie jednej z poprzecznych belek rusztowania.

Otwór ten prowadził do jakby antresoli, bardzo niskiej, a znajdującej się tuż pod podłogą królewskiej komnaty. Znalazłszy się w tej antresoli, można było — mając łom i silne Portosowe bary — wyważyć którąś z desek posadzki. Król miał się zsunąć przez tę wyrwę, razem z swymi zbawcami przejść na dolną kondygnację szafotu, całkowicie zasłoniętą czarnym suknem, przebrać się w odzież rzemieślnika, którą dlań już naszykowano. i zwyczajnie, bez pośpiechu zejść na dół razem z czterema przyjaciółmi.

Warty bez żadnych podejrzeń przepuściłyby rzemieślników, którzy pracowali przy budowie szafotu.

Jak już powiedzieliśmy, statek czekał gotowy do odjazdu.

Plan był śmiały, prosty i łatwy, jak wszystko, co się rodzi z odważnej decyzji.

Atos kaleczył tedy swoje piękne, tak białe i smukłe ręce przy podnoszeniu kamieni podważanych przez Portosa. Już mógł przesunąć głowę pod ornamentem zdobiącym dźwigające balkon kroksztyny. Jeszcze dwie godziny, a będzie się mógł przesunąć cały. Przed świtem otwór miał być gotów i zniknąć pod fałdami obicia, które d’Artagnan miał zawiesić także i na tej stronie rusztowania. D’Artagnan podał się za francuskiego rzemieślnika i wbijał gwoździe z systematycznością godną najwprawniejszego tapicera. Aramis obcinał zbyteczne sukno, które zwisać miało aż do ziemi, zasłaniając rusztowanie szafotu.

Świt zaczynał już wstawać nad dachami. Ognisko z węgla i torfu ułatwiło pracującym rzemieślnikom przetrwanie tej tak mroźnej nocy z dwudziestego dziewiątego na trzydziestego stycznia. Nawet najzawziętsi w pracy co chwila odchodzili, żeby się ogrzać. Tylko Atos i Portos nie odstępowali swej roboty. Toteż o pierwszym brzasku otwór był już gotów. Atos wszedł do środka, zabierając przeznaczone dla króla ubranie w zawiniątku z czarnego sukna. Portos podał mu łom. D’Artagnan zaś i tę tylną ścianę szafotu obił czarnym suknem; był to zaiste czysty zbytek, ale wielce dla nich pożyteczny, draperia zakryła bowiem i otwór, i tego, który się w nim schował.

Atos, żeby się przedostać do królewskiej komnaty, miał pracy na jakie dwie godziny, nie więcej. Według zaś przewidywania czterech przyjaciół została im jeszcze cała doba, ponieważ wobec zniknięcia kata trzeba było posyłać po jego kolegę po fachu aż do Bristolu.

D’Artagnan poszedł przebrać się w swoje brązowe ubranie, a Portos w swój czerwony kaftan. Aramis miał się udać do Juxona i jeśli się da, razem z nim pojechać do króla.

Wszyscy trzej mieli się spotkać w południe na placu przed White-Hall, żeby zobaczyć, co się tam będzie działo.

Przed zejściem z szafotu Aramis podszedł do otworu, za którym skrył się Atos, by mu oznajmić, że znów będzie próbował dotrzeć do Karola.

— Żegnaj więc i trzymaj się dzielnie — rzekł Atos. — Zawiadom króla, jak się rzeczy mają, i powiedz mu, żeby stukał w posadzkę, kiedy będzie sam w komnacie, bym mógł pracować bezpiecznie. Jeśliby Parry mógł dopomóc, mi i zawczasu podważył dolną płytę kominka, miałbym o tyleż mniej do zrobienia. Ty, Aramisie, staraj się nie odstępować króla. Mów do niego głośno, bardzo głośno, bo będą was podsłuchiwać zza drzwi. Jeśli w komnacie będzie wartownik, zabij go bez ceregieli. Jeśliby ich było dwóch, niech Parry zabije jednego, a ty drugiego. Jeśliby ich było trzech, daj się sam zabić, ale ocal króla.

— Bądź spokojny — rzekł Aramis. — Zabiorę dwa sztylety, żeby jeden dać Parry’emu. Czy to już wszystko?

— Tak, idź, ale przemów do króla i zaklnij go, żeby się nie wzdragał w swej przesadnej szlachetności. Jeśli walka będzie konieczna, niech ucieka, kiedy ty się będziesz bił. Skoro raz zapadnie nad jego głową płyta kominka, a na tej płycie znajdziesz się ty, żywy czy martwy, co najmniej dziesięć minut stracą, nim znajdą otwór, przez który on ucieknie tymczasem. Przez te dziesięć minut ujedziemy szmat drogi i król będzie ocalony.

— Zrobię, jak mówisz, Atosie. Daj rękę, bo może się nie zobaczymy więcej.

Atos objął Aramisa za szyję i uściskał go.

— To dla ciebie — rzekł — d’Artagnanowi zaś powiedz, gdybym zginął, że go kocham jak własnego syna, i uściskaj go w moim imieniu. Uściskaj także naszego dobrego i dzielnego Portosa. Bywaj!

— Bywaj! — rzekł Aramis. — Jestem teraz tak pewny, że król zostanie uratowany, jak jestem pewny, że wytrwam i że ściskam właśnie dłoń najbardziej prawego na świecie człowieka.

Aramis rozstał się z Atosem, zszedł z szafotu i wrócił do gospody, pogwizdując melodię piosenki sławiącej Cromwella. Zastał swych dwu przyjaciół przy stole, obok płonącego kominka. Łapczywie jedli zimną, pieczoną kurę, popijając winem porto. Portos jadł, klnąc ile wlezie na tych niecnych członków parlamentu. D’Artagnan jadł milcząc, ale w myśli budował najśmielsze plany.

Aramis powiedział mu, jak się umówili z Atosem. D’Artagnan Przytaknął skinieniem głowy, Portos głośno wyraził swoją aprobatę.

— Brawo! — rzekł. — Zresztą i my tam będziemy w chwili jego ucieczki; pod szafotem kryjówka jest wyśmienita i wszyscy się w niej zdołamy pomieścić. D’Artagnan, ja, Milczek i Muszkiet zabijemy ośmiu. O Blaisois nie mówię, on się nadaje tylko do trzymania koni. Po dwie minuty na człowieka, razem cztery minuty; Muszkiet jedną straci, więc pięć minut. Przez te pięć minut możecie ujechać z ćwierć mili.

Aramis zjadł naprędce kawałek kury, wypił szklankę wina i przebrał się.

— Teraz — rzekł — idę do jego wielebności. Ty, Portosie, przyszykuj broń, a ty, d’Artagnanie, pilnuj kata.

— Bądź spokojny, Milczek zluzował Muszkieta i pilnuje dobrze.

— To nic, wzmocnij czujność i ani przez chwilę nie pozostawaj bezczynny.

— Bezczynny! Mój kochany, zapytaj Portosa, już nie żyję, tylko bez ustanku jestem na nogach, jakbym był tancerzem. O, do kroćset, jakże kocham Francję w tej chwili, jak dobrze jest mieć własną ojczyznę, kiedy tak źle człowiekowi w cudzej!

Aramis pożegnał się z nimi tak samo jak z Atosem, czyli że uściskał ich, i poszedł do biskupa Juxona, któremu przedstawił swoją prośbę. Juxon tym łatwiej zgodził się zabrać ze sobą Aramisa, że uprzedził już, iż będzie mu potrzebny do pomocy jeszcze jeden ksiądz, król bowiem na pewno zechce przyjąć komunię, a być może i mszy wysłuchać.

Biskup wsiadł do karety, przyodziany tak jak poprzedniego dnia Aramis. Aramis, którego bladość i smutek jeszcze bardziej zmieniały niż strój diakona, zajął miejsce obok niego. Kareta zatrzymała się przed bramą White-Hall około godziny dziewiątej rano. Na pozór nic się nie zmieniło: przedpokoje i korytarze były pełne straży jak i poprzedniego dnia. Dwaj wartownicy pilnowali drzwi komnaty króla, dwaj inni chodzili pod oknem balkonu po platformie szafotu, na którym stał już katowski pień.

Król był pełen nadziei; kiedy ujrzał Aramisa, nadzieja przemieniła się w radość. Ucałował Juxona, Aramisowi uścisnął dłoń. Biskup umyślnie głośno i wobec wszystkich zaczął mówić o ich widzeniu się w dniu wczorajszym. Król mu odpowiedział, że słowa, jakie wówczas usłyszał od niego, wydały owoce, i że pragnie jeszcze jednej podobnej rozmowy. Juxon zwrócił się więc do znajdujących się w komnacie, prosząc, żeby go zostawili samego z królem. Wszyscy wyszli.

Skoro drzwi zamknęły się, Aramis zaczął szybko mówić:

— Najjaśniejszy panie, jesteś ocalony. Kat Londynu znikł; jego pomocnik złamał sobie wczoraj nogę tu pod oknem waszej królewskiej mości. To jego krzyk słyszeliśmy. Niewątpliwie już wiedzą o zniknięciu kata, ale najbliższy jest aż w Bristolu, więc nim go stamtąd sprowadzą, będziemy mieli czas co najmniej do jutra.

— A hrabia de La Fere? — zapytał król.

— Pod tobą na dwie stopy, najjaśniejszy panie. Weź szczypce z kominka i stuknij trzy razy, a usłyszysz, że ci odpowie.

Król drżącą ręką wziął szczypce i stuknął trzy razy, w równych odstępach. Na ten znak natychmiast odezwało się spod podłogi zgłuszone, ostrożne stukanie.

— Więc — rzekł król — ten, kto mi odpowiada, to jest...

— Hrabia de La Fere, najjaśniejszy panie — odparł Aramis. — Szykuje drogę, którą wasza królewska mość będziesz mógł uciec. Parry zaś podniesie tę marmurową płytę i przejście będzie otwarte.

— Nie mam żadnego narzędzia — rzekł Parry.

— Weź ten sztylet — rzekł Aramis — lecz uważaj, żeby go zbytnio nie wyszczerbić, bo może przyjdzie ci jeszcze zatopić go w czymś innym niż kamień.

— O, Juxon — rzekł Karol, odwracając się do biskupa i ujmując obie jego ręce — Juxon, zapamiętaj prośbę tego, który był twoim królem...

— Który jest nim wciąż i zawsze nim będzie — rzekł Juxon całując królewską rękę.

— Módl się przez całe życie za tego szlachcica, którego tu widzisz, za tego drugiego, którego słyszysz pod naszymi stopami, i za jeszcze dwóch, którzy gdziekolwiek są w tej chwili, pracują, wiem o tym, nad moim ocaleniem.

— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Juxon — woli twojej stanie się zadość. Co dzień, póki żył będę, ofiarowana zostanie Bogu modlitwa za wiernych przyjaciół waszej królewskiej mości.

Atos jeszcze przez pewien czas kuł ścianę i słychać było, że robota przysuwa się coraz bliżej. Nagle nieoczekiwany hałas rozległ się w galerii. Aramis schwycił szczypce i dał znak, że trzeba przerwać kucie.

Hałas zbliżał się. Był to odgłos wielu równych, miarowych kroków. Czterej mężczyźni stali bez ruchu; wzrok ich był utkwiony w drzwi, które otwarły się wolno i jak gdyby uroczyście.

W sąsiedniej komnacie straże ustawiły się w szpaler. Komisarz parlamentu, czarno odziany i pełen złowróżbnej powagi, skłonił się przed królem i rozwinąwszy pergamin, odczytał mu wyrok, jak zwykle skazańcowi przed wstąpieniem na szafot.

— Co to znaczy? — zapytał Aramis Juxona.

Juxon zrobił ruch, który miał znaczyć, że on także nie rozumie.

— Więc to już dziś? — zapytał król, a jedynie Juxon i Aramis mogli poznać, jak jest przejęty.

— Czyżby cię nie uprzedzono, królu, że stanie się to dzisiejszego rana? — odpowiedział czarno odziany człowiek.

— I mam zginąć jak pospolity przestępca, z ręki kata Londynu? — zapytał król.

— Kat Londynu znikł, królu — odparł komisarz parlamentu — ale pewien człowiek ofiarował się go zastąpić. Wykonanie kary opóźni się więc tylko o czas, jaki ci będzie potrzebny do uporządkowania twoich spraw doczesnych i duchowych.

Krople potu, które zaperliły się u nasady włosów Karola, były jedyną widomą oznaką, że się przejął tą nowiną.

Za to Aramis aż zsiniał. Serce ledwie mu biło; przymknął oczy i oparł się ręką o stół. Karol, widząc ten wielki ból, zdawał się zapomnieć o własnym.

Podszedł doń, ujął jego dłoń i uścisnął ją.

— Trudno, przyjacielu — rzekł ze smutnym i serdecznym uśmiechem. — Odwagi.

Po czym zwrócił się do komisarza parlamentu.

— Jestem gotów, panie — rzekł. — Pragnę tylko dwóch rzeczy, które, spodziewam się, nie o wiele opóźnią wasze plany: po pierwsze, chcę przyjąć komunię świętą, po drugie, chcę uściskać moje dzieci i pożegnać się z nimi przed śmiercią. Czy będzie mi to dane?

— Tak, królu — odparł komisarz parlamentu.

I wyszedł.

Aramis, przyszedłszy do siebie, wpił sobie paznokcie w ciało, a z piersi wyrwał mu się głośny jęk.

— O, eminencjo! — zawołał chwytając Juxona za ręce. — Gdzież jest Bóg? Gdzież jest Bóg?

— Synu — odezwał się z mocą biskup — nie widzisz Go, bo ci Go zakryły ziemskie namiętności.

— Moje dziecko — rzekł do Aramisa król — nie rozpaczaj. Pytasz, co czyni Bóg? Bóg patrzy na twoje przywiązanie i na moje męczeństwo i wierz mi, wynagrodzi i jedno, i drugie. O to, co nadchodzi, miej żal do ludzi, nie do Boga. To ludzie każą mi umierać, to ludzie każą ci płakać.

— Tak, najjaśniejszy panie — rzekł Aramis — tak, masz słuszność, to do ludzi powinienem mieć żal i to od nich zażądam rachunku.

— Usiądź, Juxon — rzekł król klękając — gdyż pozostało ci jeszcze wysłuchać mnie, a mnie pozostało się wyspowiadać. Zostań, panie — rzekł do Aramisa, który ruszył ku drzwiom. — Zostań, Parry. To, co tu powiem, choć pod tajemnicą spowiedzi, mogłoby być powiedziane wobec wszystkich. Zostańcie, żałuję jednego tylko: że cały świat nie może usłyszeć mnie tak jak wy i razem z wami.

Juxon usiadł, a król, klęcząc przed nim jak najpokorniejszy z wiernych, zaczął się spowiadać.


Загрузка...