XXX. Ręka losu

Rzeczywiście, ledwie d’Artagnan zdążył wymówić te słowa, z żaglowca, który już zaczynał znikać w ciemnościach i mgle, usłyszano gwizdek.

— To coś znaczy, jak sami wiecie — rzekł Gaskończyk.

W tym momencie na pokładzie zabłysła latarnia, ukazując cienie poruszające się na rufie.

Nagle przeszył powietrze straszliwy wrzask, wrzask rozpaczy, i jakby wrzask ów chmury porozpędzał, zasłona skrywająca księżyc rozsunęła się i na tle nieba rozsrebrzonego bladą poświatą ujrzano wyraźnie szare żagle i czarne olinowanie “Błyskawicy”.

Cienie biegały jak oszalałe po pokładzie, a bezładnej bieganinie towarzyszyły rozpaczliwe krzyki.

Wśród tych wrzasków na rufie ukazał się Mordaunt z pochodnią w ręku.

Cienie, co jak oszalałe, biegały po statku, byli to Groslow i jego ludzie, którzy zebrali się na pokładzie w porze naznaczonej przez Mordaunta. On sam zaś, posłuchawszy pod drzwiami kajuty, czy muszkieterowie śpią, zszedł pod pokład, uspokojony ciszą panującą w ich kwaterze.

Bo i rzeczywiście, któż mógłby się domyślić tego, co się stało?

Mordaunt otworzył więc drzwi składziku i rzucił się do lontu; trawiony pragnieniem zemsty i pewny swego, jak wszyscy, których Bóg oślepia, podpalił nasycony siarką knot.

Przez ten czas Groslow i marynarze zebrali się na rufie.

— Przyciągnijcie linę i przyholujcie szalupę — rozkazał Groslow. Jeden z marynarzy siadł okrakiem na burcie, schwycił linę i pociągnął; lina nie stawiła oporu.

— Lina przecięta! — zawołał marynarz. — Nie ma łodzi!

— Jak to! Nie ma łodzi? — krzyknął Groslow przypadając do parapetu. — To niemożliwe!

— Ale tak jest — rzekł marynarz. — Spójrz sam, kapitanie, za statkiem nic nie płynie, a zresztą o, proszę, oto koniec liny.

To wtedy Groslow wydał z siebie ryk, który usłyszeli muszkieterowie.

— Co się stało?! — zawołał Mordaunt, który wyszedłszy przez luk, przybiegł także na rufę, z pochodnią w ręku.

— Wrogowie wymknęli się nam! Przecięli linę i uciekli w szalupie! Mordaunt jednym susem dopadł do kajuty i kopnął drzwi.

— Pusta! — krzyknął. — A, szatani!

— Dogonimy ich — rzekł Groslow. — Nie mogą być daleko, zatopimy ich najeżdżając na łódź.

— Tak, a ogień? — rzekł Mordaunt. — Już zapalony.

— Co?

— Lont!

— Tysiąc beczek! — zawył Groslow rzucając się do luku. — Może jeszcze zdążę!

Mordaunt odpowiedział mu okropnym śmiechem i twarz mając wykrzywioną bardziej jeszcze nienawiścią niż strachem, a błędnym wzrokiem szukając nieba, żeby rzucić mu ostatnie bluźnierstwo, cisnął w morze najpierw swą pochodnię, a potem sam skoczył w fale.

W tejże chwili, kiedy Groslow już stawiał stopę na pierwszym schodku luku, statek otworzył się jak krater wulkanu. W niebo trysnął ogień z taką mocą, jakby sto armat wystrzeliło równocześnie. Zapłonęło powietrze, pełne palących się odłamków drewna, po czym straszliwa błyskawica zgasła, wirujące odłamki posypały się w wodę, gdzie też po kolei gasły, i po chwili, gdyby nie drganie powietrza, można by mniemać, że nic się nie stało.

Tylko żaglowiec znikł z powierzchni morza, a Groslow i jego ludzie przepadli w odmętach.

Czterej przyjaciele widzieli wszystko; nie umknął im żaden szczegół tego straszliwego dramatu. Kiedy na chwilę oblał ich jaskrawy błysk, który oświetlił morze w promieniu co najmniej pół mili, można by było zobaczyć, jak znieruchomieli, każdy w innej postawie wyrażającej grozę, której nie mogli nie doznać, choć mieli serca ze spiżu. Wkrótce ognisty deszcz spadł wokół nich, po czym wulkan zgasł, jak już rzekliśmy, i wszystko pogrążyło się w ciemnościach: burzliwy ocean i łódź kołysząca się na falach.

Przez chwilę milczeli, przygnębieni. Portos i d’Artagnan, którzy się wzięli do wioseł, machinalnie trzymali je podniesione nad wodą, opierając się o nie całym ciężarem ciał i kurczowo zaciskając dłonie na drewnie.

— Na honor! — odezwał się Aramis przerywając wreszcie tę śmiertelną ciszę — sądzę, że tym razem już się naprawdę skończyło.

— Do mnie, milordowie! Na pomoc! Na pomoc! — krzyknął rozpaczliwie głos, którego dźwięk dobiegł aż do czterech przyjaciół, głos podobny do wołania chyba jakiegoś morskiego ducha.

Spojrzeli na siebie. Nawet Atos zadrżał.

— To on, to jego głos — szepnął.

Wszyscy milczeli, bo wszyscy, jak Atos, poznali ten głos. I tylko ich oczy o rozszerzonych źrenicach zwróciły się tam, gdzie przed chwilą znikł żaglowiec, z nadludzkim natężeniem próbując przebić ciemność.

Po chwili z ciemności wyłonił się człowiek; zbliżał się płynąc ze wszystkich sił.

Atos wolno wyciągnął rękę i wskazał go palcem towarzyszom.

— Tak, tak — rzekł d’Artagnan — a jakże, widzę go.

— Znów on — rzekł Portos i westchnął niczym miech kowalski. — Co, u licha, czyżby był z żelaza?

— O Boże! — szepnął Atos.

Aramis i d’Artagnan coś sobie szeptali na ucho.

Mordaunt zrobił jeszcze kilka ruchów i rozpaczliwie wyciągając z wody rękę, krzyknął:

— Litości! Panowie, litości, w imię nieba! Siły mnie opuszczają, zginę! Głos błagający pomocy był tak żałosny, że obudził współczucie w sercu Atosa.

— Nieszczęśliwy — szepnął.

— Ślicznie — odezwał się d’Artagnan — tylko tego brak, żebyś go zaczął żałować. Słowo daję, zdaje mi się, że ku nam płynie. Czyżby myślał, że go zabierzemy? Wiosłuj, Portosie, wiosłuj.

I d’Artagnan, dając przykład, zanurzył w morzu swoje wiosło. Dwa pchnięcia sprawiły, że łódź oddaliła się o jakieś dwadzieścia sążni.

— O, przecież mnie nie porzucicie, przecież nie dacie mi zginąć! Przecież nie będziecie bez litości! — wołał Mordaunt.

— Aha! — odpowiedział Mordauntowi Portos — zdaje mi się, że cię wreszcie mamy, mój ty chwacie. Stąd już nam nie uciekniesz, chyba że przez drzwi do piekła.

— O, Portosie! — szepnął hrabia de La Fere.

— Dajże spokój, Atosie. Na honor, robisz się śmieszny z tą twoją wieczną szlachetnością. Oświadczam ci, że jeśli się zbliży do łodzi na odległość dziesięciu stóp, roztrzaskam mu łeb uderzeniem wiosła.

— O, litości...! Zaczekajcie, panowie...! Litości... Zlitujcie się nade mną! — wołał młodzieniec, a oddech mu się rwał i chwilami, kiedy głowa znikała przykryta falą, bulgotał na powierzchni lodowato zimnej wody.

D’Artagnan, który nie tracąc z oka żadnego poruszenia Mordaunta, skończył swoją rozmowę z Aramisem, wstał.

— Panie — rzekł zwracając się do płynącego — idź precz, z łaski swojej. Twoja skrucha jest zbyt świeżej daty, byśmy w nią mogli na serio uwierzyć. Zechciej zważyć, że statek, w którym chciałeś nas upiec, jeszcze dymi na kilka stóp pod wodą i że położenie, w jakim ty się znajdujesz, jest istnym łożem z róż w porównaniu z losem, jaki chciałeś nam zgotować, a jaki zgotowałeś Groslowowi i jego towarzyszom.

— Panowie — odezwał się Mordaunt głosem jeszcze bardziej rozpaczliwym — przysięgam wam, że moja skrucha jest szczera! Panowie, jestem młody, mam zaledwie dwadzieścia trzy lata! Panowie, powodowała mną słuszna nienawiść, chciałem pomścić moją matkę i każdy z was zrobiłby to, co ja zrobiłem!

— Phi! — rzekł d’Artagnan widząc, że Atos coraz bardziej mięknie — to zależy.

Mordaunt podpłynął tak blisko, że jeszcze trzy, cztery ruchy rąk, a dosięgnąłby łodzi; bliskość śmierci dała mu, rzekłbyś, że nadprzyrodzoną siłę.

— Niestety! — wołał dalej — więc mam umierać! Więc zabijecie syna, jak zabiliście matkę! A przecież nie jestem winien; podług wszystkich praw boskich i ludzkich syn powinien pomścić matkę. Zresztą — dodał składając dłonie — jeśli to była zbrodnia, skoro żałuję, skoro błagam o przebaczenie, powinniście mi przebaczyć!

Chyba siły zaczęły go już opuszczać, bo jakby się nie mógł dłużej utrzymać na wodzie i fala przykryła mu głowę tłumiąc głos.

— O, serce mi się kraje! — rzekł Atos.

Mordaunt znów wypłynął.

— A ja uważam — rzekł d’Artagnan — że trzeba z tym wreszcie skończyć. Panie morderco własnego stryja, panie kacie króla Karola, panie podpalaczu, wzywam cię, byś sobie poszedł na dno! Tak, jeśli podpłyniesz jeszcze bliżej do łodzi, rozwalę ci głowę moim wiosłem.

Mordaunt, jakby w straceńczej rozpaczy, podpłynął bliżej. D’Artagnan ujął oburącz wiosło, Atos wstał.

— D’Artagnan! D’Artagnan! — zawołał. — D’Artagnan, synu mój, zaklinam cię! Ten nieszczęśliwy zginie, a straszna to rzecz pozwolić ginąć człowiekowi i nie podać mu ręki, kiedy dość jest tę rękę wyciągnąć, żeby go ocalić. O, moje serce mi tego zabrania, nie mogę się oprzeć własnemu sercu, trzeba, żeby żył!

— Do kaduka! — rzekł d’Artagnan — czemu nie oddajesz się od razu, ze związanymi rękoma i nogami, na pastwę tego łotra? Po co czekać, skoro cię to i tak nie minie? O hrabio de La Fere, widzę, że chcesz zginąć z jego ręki. Otóż wiedz, że ja, twój syn, jak mnie nazywasz, ja się na to nie godzę.

D’Artagnan po raz pierwszy oparł się prośbie Atosa wyrażonej w taki sposób. Dotychczas zawsze ustępował, ilekroć hrabia nazwał go synem.

Aramis spokojnie wyciągnął szpadę, którą płynąc przeniósł nad wodą w zębach.

— Jeśli się uchwyci ręką łodzi — rzekł — odetnę mu rękę jak królobójcy, którym jest.

— A ja — rzekł Portos — zaczekajcie...

— Co chcesz zrobić? — zapytał Aramis.

— Skoczę w wodę i uduszę go.

— O, panowie! — zawołał Atos głosem, którego błagalnemu brzmieniu niepodobna było się oprzeć — bądźmy ludźmi, bądźmy chrześcijanami!

D’Artagnanowi wyrwało się westchnienie bardzo podobne do jęku; Aramis spuścił szpadę, Portos usiadł.

— Spójrzcie — ciągnął Atos — spójrzcie, już widać śmierć na jego twarzy. Jego siły są u kresu. Jeszcze minuta, a przepadnie w otchłani. O, nie obarczajcie mnie tym straszliwym wyrzutem sumienia, nie zmuszajcie mnie, bym też z kolei umarł ze wstydu! Przyjaciele, darujcie mi życie tego nieszczęśliwego, a będę was błogosławił, będę was...

— Ginę — szepnął Mordaunt. — Pomocy!... pomocy!...

— Zyskajmy jedną minutę — rzekł Aramis pochylając się w lewo do d’Artagnana. — Machnij raz wiosłem — dodał pochylając się w prawo do Portosa.

D’Artagnan nie odpowiedział ani słowem, ani ruchem. Zaczynał mięknąć, wzruszony zarówno błaganiami Atosa, jak i widokiem, jaki miał przed oczyma. Tylko Portos sam jeden poruszył wiosłem, a ponieważ wiosło z drugiej strony pozostało nieruchome, łódź skręciła, dzięki czemu Atos znalazł się jeszcze bliżej rozpaczliwie walczącego ze śmiercią Mordaunta.

— Panie hrabio de La Fere! — wołał Mordaunt — panie hrabio de La Fere! Do ciebie się zwracam, ciebie błagam, ulituj się nade mną!... Gdzie jesteś, panie hrabio de La Fere? Nic nie widzę!... Konam... Pomocy! Pomocy!

— Oto jestem, panie Mordaunt — powiedział Atos, wychylając się i wyciągając rękę do Mordaunta ruchem jak zwykle szlachetnym i godnym. — Oto jestem. Uchwyć się mojej ręki i wejdź do naszej łodzi.

— Wolę na to nie patrzyć — rzekł d’Artagnan — ta słabość jest mi wstrętna.

I odwrócił się do Portosa i Aramisa, którzy cofnęli się ku środkowi łodzi, jakby się bali dotknąć tego, któremu Atos nie bał się podać ręki.

Mordaunt najwyższym wysiłkiem uniósł się i uchwycił się wyciągniętej ku sobie ręki tak gwałtownie jak ostatniej nadziei.

— Dobrze — rzekł Atos. — Teraz połóż drugą rękę, o tu.

I wyciągnął drugie ramię, dając mu drugi punkt oparcia, tak że jego głowa niemal dotykała głowy Mordaunta i że ci dwaj śmiertelni wrogowie objęli się niby dwaj bracia.

Mordaunt zgrabiałymi palcami schwycił Atosa za kołnierz kaftana.

— Dobrze — rzekł hrabia. — Jesteś ocalony, już się więcej nie lękaj.

— O moja matko! — krzyknął Mordaunt głosem, w którym zabrzmiała nie dająca się opisać nienawiść, i oczy mu zapałały. — Mogę ci dać tylko jedną ofiarę, ale będzie to przynajmniej ta, którą byś sama wybrała!

I kiedy d’Artagnan krzyczał, kiedy Portos podnosił wiosło, a Aramis szukał miejsca, w które by mógł uderzyć, łódź, silnie pchnięta, przechyliła się, Atos został wciągnięty w wodę, a Mordaunt z triumfalnym wrzaskiem schwycił swą ofiarę za gardło i żeby sparaliżować jej ruchy, oplatał jej nogi swymi nogami ze zręcznością węża.

Przez chwilę, nie krzycząc, nie wzywając pomocy, Atos usiłował utrzymać się na powierzchni morza, ale ciągnięty ciężarem, coraz głębiej się zanurzał. Jeszcze przez mgnienie widać było jego długie włosy rozrzucone na fali, po czym wszystko znikło i tylko rozbiegające się kręgi wody, które też z kolei zaczęły znikać, wskazywały miejsce, w którym morze pochłonęło ich obu.

Trzej przyjaciele zamarli, z otwartymi ustami, z oczami wychodzącymi z orbit, z wciągniętymi ramionami, oniemiali ze zgrozy, nieruchomi, bez tchu prawie z oburzenia i rozpaczy. Wyglądali jak kamienne posągi i tylko słychać było, jak im biją serca. Pierwszy Portos odzyskał zmysły i garściami zaczął rwać sobie włosy z głowy.

— O! o! — wołał ze szlochaniem tym bardziej rozdzierającym, że wydobywało się z piersi takiego właśnie jak on człowieka. — O, Atosie! Atosie! O serce szlachetne! Biada, biada nam, którzy daliśmy ci zginąć!

— O, tak! — powtórzył d’Artagnan — biada nam!

— Biada! — szepnął Aramis.

W tej chwili, w środku szerokiego kręgu oświetlonego promieniami księżyca, w odległości czterech, może pięciu sążni od barki, wir, taki sam jak wtedy, gdy odmęt wchłonął dwu ludzi, znów się pojawił na wodzie i ujrzano najpierw włosy, potem twarz, bladą, z oczami otwartymi, lecz martwymi, potem ciało, które pionowo aż po pierś wyłoniwszy się z morza, osunęło się bezwładnie na wznak, kołysane ruchem fal.

W piersi trupa tkwił sztylet o złotej, lśniącej rękojeści.

— Mordaunt! Mordaunt! Mordaunt! — krzyknęli trzej przyjaciele. — To Mordaunt!

— Ale Atos?! — zawołał d’Artagnan.

Nagle łódź przechyliła się w lewo pod nowym i nieoczekiwanym ciężarem, a Milczek aż wrzasnął z radości. Wszyscy się odwrócili i ujrzano Atosa. Był blady, oczy miał jak zgasłe, ręce mu drżały. Oparł się o krawędź łodzi i odpoczywał. (audio 25 b) Cztery pary niecierpliwych ramion natychmiast pochwyciły go i wniosły do barki, i Atos uczuł, że się rozgrzewa, wraca do życia, odradza od pieszczot i uścisków pijanych radością przyjaciół.

— Czyś aby nie ranny? — zapytał d’Artagnan.

— Nie — odparł Atos. — A on?

— O, on, tym razem, chwała Bogu, już skonał na amen! Spójrz!

I d’Artagnan, zmuszając Atosa, żeby spojrzał w tamtym kierunku, pokazał mu pływające na wznak na rozkołysanym morzu ciało Mordaunta, które to zalewane falą, to znów na jej grzbiet wynoszone, wydawało się wciąż jeszcze ścigać czterech przyjaciół lżącym i nienawistnym spojrzeniem.

Wreszcie znikło pod wodą. Atos patrzył na to wzrokiem wyrażającym smutek i litość.

— Brawo, Atosie! — rzekł Aramis z niezwykłą sobie czułością.

— Piękny cios! — zawołał Portos.

— Mam syna — rzekł Atos. — Chciałem żyć.

— Nareszcie! — rzekł d’Artagnan. — Bóg się w to wmieszał!

— To nie ja go zabiłem — szepnął Atos — ale los.


Загрузка...