XXXIV. Trzej namiestnicy naczelnego wodza

Trzymając się, według umowy, raz ustalonego porządku, Atos i Aramis, wyszedłszy z gospody “Pod Karolem Wielkim”, udali się do pałacu księcia de Bouillon.

Noc była ciemna, ale choć już zbliżała się pora, w której ulice cichną zwykle i pustoszeją, wciąż jeszcze rozbrzmiewała tysiącem głosów, które nie dają spać spokojnie oblężonemu miastu. Na każdym kroku spotykało się barykady, na każdym rogu ulicy zaciągnięte łańcuchy, na każdym placyku biwaki. Patrole mijały się wymieniając hasła, gońcy, słani przez różnych dowódców, przemykali się przez place i na koniec ożywione rozmowy, świadczące o wielkim wzburzeniu umysłów, wciąż nawiązywały się między spokojnymi mieszkańcami wychylającymi się z okien swoich domów a ich współobywatelami bardziej wojowniczego usposobienia, którzy szwendali się po ulicach z halabardą na ramieniu albo rusznicą pod pachą.

Atos i Aramis nie uszli i stu kroków, kiedy ich zatrzymały warty stojące na barykadzie, pytając o hasło. Odpowiedzieli, że idą do księcia de Bouillon, żeby mu zanieść ważną wiadomość, więc przepuszczono ich dając im przewodnika, który pod pozorem wskazywania i ułatwiania drogi miał ich pilnować. Przewodnik ruszył przodem śpiewając:


Dzielny książę de Bouillon

cierpi na podagrę...


Była to najnowsza piosenka, składająca się z wielkiej liczby kupletów, w których każdemu się coś dostało.

Znalazłszy się w pobliżu pałacu de Bouillon, minęli grupę trzech jeźdźców, którzy widać znali wszystkie hasła, bo jechali bez przewodnika i bez eskorty, a przy barykadach ledwie zamienili kilka słów z tymi, co ich pilnowali. Przepuszczano ich ze wszelkimi oznakami szacunku, jakie były zapewne ich stanowi należne.

Atos i Aramis zatrzymali się.

— Oho! — rzekł Aramis. — Widzisz, hrabio?

— Widzę — odparł Atos.

— Jak ci się zdaje, kim są ci trzej jeźdźcy?

— A tobie jak się zdaje, Aramisie?

— Przecież to nasi panowie z kordegardy!

— Nie mylisz się. Poznałem pana de Flamarens.

— A ja pana de Chatillon.

— Zaś jeździec w brunatnym płaszczu...

— To kardynał.

— We własnej osobie.

— Że też się nie bali zapuścić bez mała pod sam pałac de Bouillon? — zapytał Aramis.

Atos uśmiechnął się, ale nic nie odrzekł. W pięć minut potem zapukali do bram pałacu księcia.

Przed bramą stały warty, jak zwykle tam, gdzie mieszka wysoki dygnitarz wojskowy. Także i na dziedzińcu znajdował się niewielki oddziałek straży, gotów na rozkazy namiestnika księcia de Conti.

Jak mówiła piosenka, książę de Bouillon miał podagrę i leżał w łóżku, lecz pomimo tej przykrej dolegliwości, która nie dawała mu dosiąść konia już od miesiąca, czyli od początku oblężenia Paryża, kazał prosić do siebie pana hrabiego de La Fere i pana kawalera d’Herblay.

Dwaj przyjaciele zostali więc wprowadzeni do księcia de Bouillon. Chory był w swojej sypialnej komnacie i wprawdzie leżał, ale w otoczeniu najbardziej marsowym, jakie tylko można było sobie wyobrazić. Na wszystkich ścianach wisiały tylko szpady, pistolety, pancerze i rusznice i łatwo było się domyślić, że pan de Bouillon, kiedy mu podagra popuści, zada nie lada bobu wrogom parlamentu. Tymczasem zaś, ku swemu wielkiemu, jak twierdził, strapieniu, musiał leżeć w łóżku.

— Ach, panowie! — zawołał na widok wchodzących gości i skrzywił się z bólu, bo spróbował się podnieść na łóżku — jacy wy jesteście szczęśliwi! Możecie dosiadać konia, chodzić, ruszać się, walczyć za sprawę ludu! A ja, sami widzicie, jestem przykuty do łóżka. O, przeklęta podagra! — dodał, znów się krzywiąc — przeklęta podagra!

— Wasza wysokość — rzekł Atos — przybywamy z Anglii i ledwie stanąwszy w Paryżu, przychodzimy, żeby się dowiedzieć, jak zdrowie waszej wysokości.

— Wielce wam jestem zobowiązany, panowie, wielce zobowiązany — odparł książę. — Z moim zdrowiem źle, jak sami widzicie. Przeklęta podagra! O, więc przybywacie z Anglii? Król Karol zdrów, jak się przed chwilą dowiedziałem.

— Król Karol nie żyje, wasza wysokość — rzekł Atos.

— Jak to?! — zawołał ze zdumieniem książę.

— Zginął na szafocie, skazany przez parlament.

— Niemożliwe!

— Został ścięty w naszej obecności.

— Cóż więc mówił mi pan de Flamarens?

— Pan de Flamarens? — zapytał Aramis.

— Tak, właśnie stąd wyszedł.

Atos uśmiechnął się.

— Z dwoma towarzyszami? — zapytał.

— Tak, owszem, z dwoma towarzyszami — odparł książę, po czym, z lekka niespokojny dodał: — Może spotkaliście ich?

— Tak, na ulicy wydało mi się, że to oni — rzekł Atos.

I z uśmiechem popatrzył na Aramisa, który mu się odwzajemnił spojrzeniem cokolwiek zdziwionym.

— Przeklęta podagra! — zawołał książę de Bouillon stropiony najwidoczniej.

— Wasza wysokość — rzekł Atos — trzeba być zaiste tak jak ty oddanym sprawie paryżan, żeby tak będąc cierpiącym pozostawać na czele armii. I obydwaj z panem d’Herblay szczerze podziwiamy tę wytrwałość.

— Cóż chcecie, panowie, tak trzeba, a najlepszym przykładem w tej mierze jesteście wy sami, wy, którym mój drogi kolega książę de Beaufort zawdzięcza wolność, a może i życie. Trzeba poświęcać się dla spraw publicznych. Toteż, jak widzicie, poświęcam się, ale wyznam wam, jestem już u kresu sił. Serce dobre, głowa dobra, ale ta przeklęta podagra mnie zabija i wyznam wam, że gdyby dwór przychylił się do mych żądań, żądań słusznych, bo przecież domagam się tylko odszkodowania, które mi obiecał sam dawny kardynał, kiedy mi odbierał moje księstwo Sedanu, tak, wyznam wam, że gdyby dano mi dobra wartości równej tamtym, gdyby mi wyrównano straty wynikłe z nieużytkowania moich ziem, odkąd mi zostały zabrane, czyli od lat ośmiu, gdyby członkom mojego domu nadano tytuł książęcy i gdyby memu bratu de Turennes przywrócono dowodzenie armią — wycofałbym się natychmiast do swoich majątków i niechby się dwór i parlament wadziły ze sobą, ile im się podoba.

— I miałbyś, wasza wysokość, całkowitą rację — rzekł Atos.

— Takie jest twoje zdanie, hrabio de La Fere?

— Z całą pewnością.

— A i twoje także, panie kawalerze d’Herblay?

— Oczywiście!

— A więc powiem wam, panowie — rzekł książę — że według wszelkiego prawdopodobieństwa tak też uczynię. Dwór wystąpił właśnie pierwszy z propozycjami; tylko ode mnie zależy, czy je przyjmę. Do tej chwili nie chciałem się na nie zgodzić, ale ponieważ ludzie tacy jak wy mówią mi, że nie mam racji, ponieważ co jeszcze ważniejsze, ta przeklęta podagra uniemożliwia mi służenie sprawie paryżan, na honor, mam wielką ochotę pójść za waszą radą i zgodzić się na propozycje, jakie mi poczynił pan de Chatillon.

— Przyjmij je, książę — rzekł Aramis. — Przyjmij.

— Na honor, przyjmę i nawet żałuję, żem już bez mała odmówił dziś wieczór... ale jutro odbędzie się następna rozmowa i wtedy zobaczy się.

(audio 26 b)

Dwaj przyjaciele pożegnali księcia ukłonem.

— Idźcie, panowie — rzekł im. — Idźcie, pewnie jesteście bardzo zmęczeni podróżą. Biedny król Karol! Ale cóż, jest w tym wszystkim trochę i jego własnej winy, a my możemy się pocieszyć faktem, że Francja nie ma sobie nic do zarzucenia w tej okazji, że zrobiła wszystko, co mogła, żeby go ocalić.

— O, jeśli o to idzie — rzekł Aramis — jesteśmy świadkami, że zrobiono, co było można, a najwięcej pan Mazarini.

— Ano widzicie, i bardzo się cieszę, że oddaliście mu tę sprawiedliwość. Kardynał to w gruncie rzeczy niezły człowiek i gdyby nie był cudzoziemcem... właśnie, na pewno by go oceniano słuszniej. O, przeklęta podagra!

Atos i Aramis wyszli, a krzyki pana de Bouillon odprowadziły ich aż na przedpokój; biedny książę cierpiał, widać, jak potępieniec. Kiedy znaleźli się za bramą, Aramis zapytał Atosa:

— Co ty o nim myślisz?

— O kim?

— O panu de Bouillon, do licha!

— Przyjacielu, to samo, co myśli o nim piosenka śpiewana przez naszego przewodnika — odparł Atos:


Dzielny książę de Bouillon

cierpi na podagrę...


— Toteż jak zauważyłeś — rzekł Aramis — ani słówkiem mu nie wspomniałem o przyczynie naszych odwiedzin.

— I postąpiłeś roztropnie, bo przyprawiłbyś go o atak. Chodźmy do pana de Beaufort.

I dwaj przyjaciele ruszyli do pałacu Vendóme.

Dziesiąta biła, kiedy tam stanęli.

Pałac Vendóme był strzeżony nie gorzej od pałacu Bouillon i prezentował się nie mniej marsowo. Warty u wrót, posterunki na dziedzińcu, broń ustawiona w kozły i osiodłane konie uwiązane u pierścieni. Atos i Aramis wjeżdżając w bramę natknęli się na dwóch wyjeżdżających z niej jeźdźców, którzy musieli cofnąć swe wierzchowce, żeby ich przepuścić.

— O, o, panowie! — rzekł Aramis. — Jest to zaiste noc spotkań i przyznam się, że bylibyśmy bardzo nieszczęśliwi, gdyby po tylu spotkaniach dzisiejszych jutro się nam nie udało spotkać z wami.

— W tym względzie — odparł Chatillon, gdyż to on właśnie razem z Flamarensem wyjeżdżał od księcia de Beaufort — możecie być spokojni; jeśli nie szukając się, wciąż się spotykamy, i to w nocy, tym bardziej spotkamy się w dzień i starając się o to.

— Mam nadzieję, panie de Chatillon — rzekł Aramis.

— A ja jestem tego pewny — odrzekł książę.

Panowie Flamarens i Chatillon odjechali, a Atos i Aramis zsiedli z koni.

Ledwie zdążyli oddać cugle swym służącym i zdjąć płaszcze, podszedł do nich jakiś człowiek i przyjrzawszy się im w kiepskim świetle latarni wiszącej na środku dziedzińca, krzyknął ze zdumienia i porwał ich w ramiona.

— Hrabia de La Fere! — wołał. — Kawaler d’Herblay! Skąd wzięliście się w Paryżu?

— Rochefort! — zawołali razem obaj przyjaciele.

— Tak, we własnej osobie. Przyjechaliśmy, jak wiecie, z Vendómois, będzie już cztery czy pięć dni, i szykujemy się, żeby potańcować trochę z Mazarinim. Dalej trzymacie z nami, spodziewam się?

— Bardziej niż kiedykolwiek. A co z księciem?

— Okrutnie zawzięty na kardynała. Wiecie, jaki jest popularny; nasz kochany książę to prawdziwy król Paryża. Ilekroć wyjedzie na miasto, zawsze mało go nie uduszą, tak go witają.

— Tym lepiej — rzekł Aramis. — Ale powiedz mi, to panowie de Flamarens i de Chatillon wyjechali stąd, prawda?

— Tak, książę przyjął ich przed chwilą; przybyli zapewne od Mazariniego, ale też i spotkali się z należytą odprawą, już ja wam ręczę.

— To pięknie — rzekł Atos. — A czy jego wysokość zechciałby przyjąć i nas?

— Jakże, natychmiast! Wiecie, że was książę przyjmie zawsze i o każdej porze. Chodźcie ze mną, ja sam was wprowadzę, chcę mieć ten zaszczyt.

Rochefort ruszył przodem. Przed nim i przed dwoma przyjaciółmi otwierały się po kolei wszystkie drzwi. Kiedy weszli, książę de Beaufort właśnie miał siadać do stołu. Rozliczne zajęcia, jakie miał tego wieczoru, nie pozwoliły mu zjeść wcześniej wieczerzy, lecz choć chwila była tak uroczysta, skoro książę usłyszał z ust Rocheforta nazwiska hrabiego de La Fere i kawalera d’Herblay, wstał z krzesła, z którym już się przysuwał do stołu, i żywo wyszedł im naprzeciw.

— A, do kroćset! Cieszę się, że was widzę, panowie! — rzekł. — Zjecie razem ze mną wieczerzę, prawda? Boisjoli, powiadom Noirmonta, że mam dwóch gości. Znacie Noirmonta, panowie, prawda? To mój kucharz, następca ojca Marteau, który przyrządzał te znakomite pasztety, wiecie jakie. Boisjoli, niech nam przyśle pasztet swojej roboty, ale nie w rodzaju tego, który zrobił był niegdyś dla La Ramee. Chwała Bogu, już nam nie są potrzebne sznurowane drabinki, sztylety i kneble.

— Wasza wysokość — rzekł Atos — nie trzeba, żeby się dla nas trudził twój słynny kucharz, którego liczne a różnorodne talenty są nam dobrze znane. Dziś wieczorem, za pozwoleniem waszej wysokości, będziemy mieli jedynie zaszczyt zapytać cię, książę, o zdrowie i poprosić o rozkazy.

— O, moje zdrowie jest, jak sami widzicie, znakomite! Zdrowie, które wytrzymało pięć lat Vincennes i towarzystwo pana de Chavigny, wszystkiemu podoła. A rozkazy, cóż, na honor, przyznam się, że byłbym w wielkim kłopocie, gdybym je miał wam dać, zważywszy, że tu każdy na własną rękę wydaje rozkazy i że jeśli tak dalej pójdzie, ja już w ogóle przestanę rozkazywać.

— Naprawdę? — rzekł Atos. — A wydawało mi się, że parlament liczył właśnie na waszą jedność.

— O tak, na naszą jedność! Piękna mi jedność! Z księciem de Bouillon jeszcze pół biedy, ma podagrę, nie rusza się z łóżka, można się z nim dogadać, ale z panem d’Elboeuf i jego słoniowatymi synami... Znacie triolet o księciu d’Elboeuf, panowie?

— Nie, wasza wysokość.

— Niemożliwe! I książę zanucił:


Pan d’Elboeuf i trzech jego synów

Wprawiają w zachwyt plac Zamkowy.

Kuś tyk... to idą z dumną miną

Pan d’Elboeuf i trzech jego synów,

Lecz gdy wojennych pora czynów,

Animusz znika ich marsowy;

Pan d’Elboeuf i trzech jego synów

Wprawiają w zachwyt plac Zamkowy[75].


— Ale z panem koadiutorem chyba takich kłopotów nie ma? — zapytał Atos.

— Oho, i ile! Z koadiutorem jeszcze trudniej. Niech was Bóg strzeże i zachowa od prałatów warchołów, a szczególnie jeśli noszą pancerz pod sutanną. Zamiast siedzieć spokojnie w swoim pałacu biskupim i śpiewać Te Deum po zwycięstwach, których nie odnosimy, albo po zwycięstwach, w których dostajemy w skórę, wiecie, co on robi?

— Nie wiemy.

— Wystawia pułk swego własnego imienia, pułk Koryncki. Mianuje poruczników i kapitanów, jakby był marszałkiem Francji, ni mniej, ni więcej, i pułkowników, jakby był nie przymierzając królem.

— Dobrze — rzekł Aramis — ale kiedy trzeba się bić, zostaje w swoim pałacu arcybiskupim, mam nadzieję?

— Ale skąd, mylisz się, mój drogi d’Herblay! Kiedy trzeba się bić, bije się, a ponieważ po śmierci stryja odziedziczył krzesło w parlamencie, wszędzie go teraz pełno, w parlamencie, w radzie i w bitwie. Książę de Conti to malowany generał, i to jak namalowany! Książę garbus! Tak, kiepsko jest z tym wszystkim, panowie, bardzo kiepsko!

— Zatem wasza wysokość jest niezadowolony? — zapytał Atos zerkając na Aramisa.

— Niezadowolony, hrabio! Powiedz raczej, że moja wysokość jest wściekły. I do tego stopnia, wiecie, wam to mówię, komu innemu nie powiedziałbym, do tego stopnia mi to wszystko obrzydło, że gdyby królowa w nagrodę za wyrządzone mi krzywdy przywołała z wygnania moją matkę, a mnie przyznała prawo do urzędu admirała, który do mego ojca należy i był mi z chwilą jego śmierci obiecany — to, na honor, kto wie, czy nie zabrałbym się do tresowania psów, które nauczyłbym mówić, że są we Francji więksi złodzieje niż pan Mazarini.

Tym razem Atos i Aramis wymienili między sobą nie tylko spojrzenia, ale i uśmiechy; choćby się nie spotkali w bramie z panami de Chatillon i de Flamarens, odgadliby i tak, że tamci tędy przeszli. Toteż ani słowem nie napomknęli o obecności pana Mazariniego w Paryżu.

— Wasza wysokość — rzekł Atos — dziękujemy, żeś zechciał się z nami zobaczyć. Zjawiając się o tak późnej porze u waszej wysokości, chcielibyśmy jedynie dać mu dowód naszego przywiązania i zapewnić go, że zawsze jesteśmy do jego dyspozycji jako najwierniejsi słudzy.

— Jako moi najwierniejsi przyjaciele, panowie, jako moi najwierniejsi przyjaciele! Dowiedliście, że tak jest, i jeśli się kiedyś pogodzę z dworem, dowiodę wam, mam nadzieję, że i ja też wciąż jestem przyjacielem waszym, a także i tamtych dwóch panów, jakże ich, u licha, nazywacie? D’Artagnan i Portan?

— D’Artagnan i Portos.

— O, właśnie ich dwu. Pamiętaj więc, hrabio de La Fere, pamiętaj, kawalerze d’Herblay, że wam służę zawsze i we wszystkim.

Atos i Aramis skłonili się i wyszli.

— Drogi Atosie — rzekł Aramis — niech mi Bóg wybaczy, ale podejrzewam, żeś się zgodził towarzyszyć mi po to jedynie, żeby mi dać nauczkę.

— Jeszcze nie pora na taką konkluzję, mój kochany — odparł Atos — zaczekaj, aż wyjdziemy od koadiutora.

— Jedźmy więc do pałacu arcybiskupiego — rzekł Aramis.

I pojechali w kierunku Cite.

W pobliżu tej kolebki Paryża ulice były zalane i Atos i Aramis musieli się przesiąść do łodzi.

Było już po godzinie jedenastej, ale wiedziano powszechnie, że do koadiutora można przychodzić o każdej porze. Jego niewiarygodna pracowitość robiła dzień z nocy, a noc z dnia, zależnie od potrzeby.

Pałac arcybiskupi wyrastał wprost z wody, a widząc liczne łodzie, jakie otaczały go ze wszystkich stron, można by sobie wyobrazić, że się jest nie w Paryżu, lecz w Wenecji. Łodzie te jeździły i mijały się we wszystkie strony, zapuszczały się w labirynt ulic Cite albo oddalały się w kierunku Arsenału i wybrzeża Saint-Victor, a wtedy płynęły jak po jeziorze. Jedne z tych łodzi były ciche i tajemnicze, inne były oświetlone i gwarne. Dwaj przyjaciele prześliznęli się wśród tego mnóstwa barek i przybili do pałacu.

Cały parter pałacu arcybiskupiego był zalany wodą, ale do ścian podostawiano schodki i jedyną zmianą wynikającą z powodzi było, że zamiast wchodzić przez drzwi, wchodziło się przez okna.

W taki też sposób Atos i Aramis wylądowali w przedpokoju prałata. Pełno tu było lokai, bowiem w salonie obok czekało już chyba ze dwustu możnych panów.

— O, Boże! — rzekł Aramis — spójrz no, Atosie. Może ten pyszałek koadiutor każe nam czekać na przedpokoju ku swojej satysfakcji!

Atos uśmiechnął się.

— Drogi przyjacielu — odparł — każde powodzenie ma swoje ujemne strony, a stanowiska zmieniają ludzi — na to nie ma rady. Koadiutor jest w tej chwili jednym z siedmiu czy ośmiu królów, którzy panują w Paryżu, więc ma swój dwór.

— Racja — rzekł Aramis — ale my nie należymy do jego dworaków.

— Toteż każemy powtórzyć mu nasze nazwiska, a jeśli usłyszawszy je nie każe nas prosić, jak należałoby, cóż, niech się zajmuje w spokoju interesami Francji i swoimi, nie będziemy mu przeszkadzali. Trzeba tylko zawołać lokaja i dać mu pół pistola w łapę.

— Czekaj, a to kto? — zawołał Aramis. — Chyba się nie mylę... Tak... nie... ależ tak, to Gryzipiórek. Chodź tu, hultaju!

Gryzipiórek, który właśnie przechodził przez przedpokój, majestatycznie przyodziany w swe duchowne suknie, odwrócił się marszcząc brwi, żeby zobaczyć, cóż to za zuchwalec zaczepia go w taki sposób. Ledwie jednak poznał Aramisa, tygrys zmienił się w jagnię i posłusznie podszedł do obu szlachciców.

— O rety! — zawołał — to pan, panie kawalerze! To pan, panie hrabio! Wróciliście obaj, a już tacy byliśmy o was niespokojni! O, jakże jestem szczęśliwy, że nareszcie panów widzę.

— Dobrze, dobrze, mój poczciwy Gryzipiórku — rzekł Aramis — wystarczy, dość tych zachwytów. Przyszliśmy do pana koadiutora, ale bardzo się nam śpieszy i chcielibyśmy się z nim zobaczyć natychmiast.

— Jakże! — rzekł Gryzipiórek. — Natychmiast, oczywiście! Rozumie się, że takim panom jak pan kawaler i pan hrabia nikt nie pozwoliłby na siebie czekać. Ale w tej chwili pan koadiutor odbywa tajną konferencję z niejakim panem de Bruy.

— De Bruy! — zawołali razem Atos i Aramis.

— Tak, sam go anonsowałem i dobrze pamiętam nazwisko. Czy pan, panie kawalerze, go zna? — zapytał Gryzipiórek zwracając się do Aramisa.

— Chyba go znam.

— Ja nie mógłbym tego powiedzieć — rzekł Gryzipiórek — bo tak dobrze był okryty płaszczem, że choć się starałem usilnie, nie mogłem nawet czubka jego nosa zobaczyć. Ale wejdę, żeby oznajmić panów, i może się tym razem uda lepiej.

— Nie trzeba — rzekł Aramis — zrezygnujemy na dziś z zobaczenia, się z panem koadiutorem, co, Atosie?

— Jak sobie życzysz — odparł Atos.

— Tak, ma zbyt ważne sprawy do omówienia z panem de Bruy.

— Czy mam go zawiadomić, że panowie byli w pałacu?

— Nie, nie warto — rzekł Aramis. — Chodźmy, Atosie.

I dwaj przyjaciele, przecisnąwszy się przez tłum lokai, wyszli z pałacu arcybiskupiego odprowadzani przez Gryzipiórka, który tylko największym figurom tak się w pas kłaniał.

— No co? — zapytał Atos, kiedy obaj z Aramisem znów się znaleźli w łodzi — czy zaczynasz wierzyć, przyjacielu, że zatrzymując Mazariniego wyświadczylibyśmy niedźwiedzią przysługę tym wszystkim panom?

— Atosie, jesteś uosobieniem mądrości! — odpowiedział Aramis.

Co najbardziej uderzyło obu przyjaciół, to lekceważenie, z jakim potraktowano na francuskim dworze straszne wypadki, które się rozegrały w Anglii i które, jak się zdawało, powinny były zaprzątnąć uwagę całej Europy.

Bowiem z wyjątkiem nieszczęśliwej wdowy i królewskiej sieroty, które płakały w jakimś kącie Luwru, nikt nie wydawał się pamiętać, że był kiedyś jakiś król Karol I i że ten król tak niedawno temu zginął na szafocie.

Dwaj przyjaciele naznaczyli sobie spotkanie nazajutrz rano o godzinie dziesiątej, gdyż choć była już głęboka noc, kiedy stanęli przed drzwiami gospody, Aramis doszedł do wniosku, że musi jeszcze poskładać jakieś ważne wizyty, i opuścił Atosa, który poszedł spać.

Nazajutrz spotkali się z uderzeniem godziny dziesiątej. Atos już od szóstej rano był na mieście.

— No i co, masz jakieś wieści? — zapytał Atos.

— Żadnych. Nigdzie nie widziano ani d’Artagnana, ani Portosa. A ty nic nie wiesz?

— Nic.

— Do licha! — zaklął Aramis.

— Rzeczywiście, to spóźnienie wygląda podejrzanie. Pojechali najkrótszą drogą, zatem powinni byli stanąć tu przed nami.

— Dodaj jeszcze — rzekł Aramis — że przecież wiesz, jak szybko potrafi działać d’Artagnan i że nie jest to człowiek, który by choć godzinę zmarnował wiedząc, że na niego czekamy.

— Liczył, jak pewnie sobie przypominasz, że będzie tu piątego.

— Dziś mamy już ósmy. Wieczorem mija ostatni termin naszego spotkania.

— Co zrobimy, jeśli nic się nie zmieni do wieczora? — zapytał Atos.

— Do kroćset! Zaczniemy ich szukać.

— Dobrze — rzekł Atos.

— A Raul? — zapytał Aramis.

Czoło hrabiego spochmurniało.

— Jestem bardzo niespokojny o Raula — rzekł. — Wczoraj dostał jakiś list od księcia de Conde, pojechał do niego do Saint-Cloud i już nie wrócił.

— Czy nie byłeś u pani de Chevreuse?

— Nie zastałem jej. Ale ty, Aramisie, chyba wstąpiłeś do swojej księżnej do Longueville.

— Owszem, byłem u niej.

— I co?

— Też jej nie zastałem, ale zostawiła swój nowy adres.

— Gdzież więc była?

— Konia z rzędem, jeśli zgadniesz.

— Jakżebyś chciał, żebym zgadł, gdzie może być o północy, bo przypuszczam, że poszedłeś do niej rozstawszy się ze mną, więc jakżebyś chciał, powtarzam, żebym zgadł, gdzie bywa o północy najpiękniejsza i najczynniejsza z frondystek?

— W Ratuszu, mój kochany!

— Jak to, w Ratuszu? Czyżby została starszym gildii kupców?

— Nie, ale została królową Paryża per interim[76], a że nie śmiała od razu zamieszkać w Palais-Royal ani w Tuileries, zamieszkała w Ratuszu, gdzie już wkrótce obdarzy spadkobiercą czy spadkobierczynią naszego kochanego księcia.

— Nic mi o tym nie wspomniałeś, Aramisie — rzekł Atos.

— O, doprawdy? To przez zapomnienie, wybacz.

— Co będziemy robili do wieczora? — zapytał Atos. — Boję się, że cały dzień minie nam bezczynnie.

— Zapomniałeś, przyjacielu, o zajęciach, jakie nas czekają.

— Gdzie?

— A w Charenton, do kroćset! Mam nadzieję, ufając jego obietnicy, że spotkam tam niejakiego pana de Chatillon, którego od dawna nie cierpię.

— Ale dlaczego?

— Bo jest bratem niejakiego pana de Coligny.

— A, racja, zapomniałem... który ubiegał się o zaszczyt zostania twoim rywalem. Został też okrutnie ukarany za to zuchwalstwo, mój kochany, i doprawdy, sądzę, że to powinno cię było zadowolić.

— Tak, ale cóż chcesz, to mnie nie zadowoliło. Jestem pamiętliwy i zawzięty; w tym jednym względzie jestem nieodrodnym synem Kościoła. Zresztą, jak dobrze wiesz, Atosie, nic cię nie zmusza, żebyś mi towarzyszył.

— Rzeczywiście! — odparł Atos. — Chyba żartujesz!

— W takim razie, mój kochany, jeżeli postanowiłeś towarzyszyć mi, nie mamy czasu do stracenia. Bębny już grały, spotykałem jadące armaty, widziałem mieszczan ustawiających się w bojowy szyk na placu przed Ratuszem, na pewno będzie bitwa pod Charenton, jak to powiedział wczoraj książę de Chatillon.

— Zdawało mi się — rzekł Atos — że narady, jakie się odbywały tej nocy, może odmienia te wojenne zamiary.

— O, na pewno, ale bitwa się odbędzie choćby dla niepoznaki.

— Biedni ludzie — rzekł Atos — którzy się dadzą zabijać za zwrócenie Sedanu panu de Bouillon, za godność admirała pana de Beaufort i za kardynalski kapelusz pana koadiutora.

— Dobrze, dobrze, mój drogi — rzekł Aramis — przyznaj się, że nie filozofowałbyś tak, gdyby twój Raul nie miał brać udziału w tej potyczce.

— Może i masz rację, Aramisie.

— Chodźmy więc tam, gdzie się biją; to pewny sposób spotkania d’Artagnana, Portosa, a może i Raula.

— Niestety! — odparł Atos.

— Drogi przyjacielu — rzekł Aramis — teraz, kiedy wróciliśmy wreszcie do Paryża, pora już, wierz mi, byś się wyzbył tego zwyczaju nieustannego wzdychania. Na wojnie, do licha, jak na wojnie, Atosie! Czyżbyś przestał być żołnierzem, a stał się duchownym, czy co? Spójrz, jak pięknie się prezentują tamci maszerujący mieszczanie. Zachwycający widok, do kata! A ten kapitan, widzisz? Rusza się toto jak najprawdziwszy żołnierz.

— Wyszli z ulicy Baraniej.

— Z bębnem na przedzie, jak przystało żołnierzom. Ale spójrzże na tego zucha, jak to się przegina, jak to kroczy.

— Ho! — odezwał się Milczek.

— Co? — zapytał Atos.

— Wiórek, proszę pana.

— Wczoraj porucznik — rzekł Aramis — dziś kapitan, a jutro niechybnie pułkownik; za tydzień ten chwat zostanie marszałkiem Francji.

— Chodźmy, zapytamy go o nowiny — powiedział Atos.

I obaj przyjaciele zbliżyli się do Wiórka, który dumny jak nigdy, że go widzą podczas sprawowania urzędu, raczył łaskawie odpowiedzieć dwóm szlachcicom, że ma rozkaz zajęcia pozycji na placu Królewskim razem z dwustu ludźmi stanowiącymi tylną straż paryskich wojsk i ruszenia stamtąd w kierunku Charenton, kiedy zajdzie potrzeba.

Ponieważ Atos i Aramis jechali w tę samą stronę, odprowadzili Wiórka aż na miejsce zbiórki.

Wiórek dość wprawnie ustawił swoich ludzi na placu Królewskim za długim szeregiem mieszczan czekających na ulicy i przedmieściu Saint-Antoine na hasło do bitwy.

— Dzień będzie gorący — odezwał się zadzierzystym tonem Wiórek.

— Tak, na pewno — odparł Aramis — ale stąd daleko do nieprzyjaciela.

— Zmniejszymy tę odległość, panie — odezwał się jakiś dziesiętnik. Aramis skinął mu głową, po czym zwrócił się do Atosa.

— Nie będziemy chyba obozować na placu Królewskim razem z tymi łykami — rzekł. — Chcesz, ruszamy naprzód. Lepiej będziemy widzieli, co się dzieje.

— No i pan de Chatillon nie przyjdzie do ciebie aż na plac Królewski, prawda? Jedźmy naprzód, przyjacielu.

— A ty nie masz ochoty pogawędzić trochę z panem de Flamarens?

— Przyjacielu — odparł Atos — postanowiłem sobie, że bez koniecznej potrzeby nie dobędę szpady.

— A kiedyż to?

— Wtedy, kiedym musiał dobyć sztyletu.

— Dobre sobie, jeszcze pamiętasz o Mordauncie! Mój drogi, tylko tego brakowało, żebyś sobie robił wyrzuty, żeś go zabił, takiego łotra!

— Cyt! — rzekł Atos, kładąc sobie palec na usta i uśmiechając się w sobie tylko właściwy, smutny sposób — nie mówmy więcej o panu Mordaunt, to by nam nie przyniosło szczęścia.

I pokłusował w kierunku Charenton, mijając przedmieście i dolinę Fecamp aż czarne od zbrojnych mieszczan.

Rozumie się samo przez się, że Aramis towarzyszył mu strzemię w strzemię.


Загрузка...