XLV. W którym pokazano, że pióro i groźba działają nieraz szybciej i skuteczniej niż szpada i przywiązanie

D’Artagnan znał życie. Wiedział, że okazja miewa tylko jeden kosmyk włosów, za który można ją pochwycić, i nie należał do ludzi, co daliby jej uciec, lekkomyślnie guzdrząc się. Zorganizował wszystko, żeby odbyć podróż możliwie szybko i bezpiecznie, posyłając przodem zapasowe konie do Chantilly, dzięki czemu mógł w pięć, sześć godzin stanąć w Paryżu. Ale przed wyjazdem pomyślał sobie, że człowiek rozumny i doświadczony nie powinien rzucać się na łeb, na szyję w niepewne, nie zabezpieczywszy sobie należycie odwrotu.

— Bo i rzeczywiście — rzekł do siebie, kiedy już miał siadać na konia i wyruszyć w tym niebezpiecznym poselstwie — Atos w swej wielkoduszności jest istnym bohaterem z powieści. Portos to najpoczciwsza natura, ale łatwo ją urobić. Aramis to człowiek hieroglif, nic nie wyczytasz z jego twarzy. Co wyniknie z połączenia tych trzech elementów, kiedy mnie nie będzie, żeby je między sobą godzić?... Kto wie, może i uwolnienie kardynała? Otóż uwolnienie kardynała to ruina naszych nadziei, a te nadzieje są do tej pory jedyną naszą nagrodą za dwadzieścia lat pracy, wobec których prace Herkulesa są dokonaniami karła.

Poszukał więc Aramisa.

— Ty, drogi kawalerze d’Herblay — rzekł mu — jesteś uosobieniem Frondy. Więc nie spuszczaj się za bardzo na Atosa, który nie dba o niczyje interesy, nawet i o własne, a przede wszystkim nie spuszczaj się na Portosa, bo Portos, żeby się przypodobać hrabiemu, którego ma za bożyszcze, dopomoże mu do ułatwienia ucieczki panu Mazariniemu, jeśli pan Mazarini będzie miał dość rozumu, żeby płakać albo udawać rycerskość.

Aramis uśmiechnął się swym przebiegłym, a zarazem stanowczym uśmiechem.

— Nie lękaj się niczego — rzekł — postawiłem warunki. Nie dla siebie pracuję, ale dla innych. Trzeba, żeby moje niewielkie ambicje otrzymały zadośćuczynienie z korzyścią dla tych, którym się ono słusznie należy.

Dobrze — pomyślał sobie d’Artagnan — od tej strony mogę być spokojny.

Uścisnął dłoń Aramisowi i poszedł do Portosa.

— Przyjacielu — rzekł mu — tyłeś się napracował razem ze mną przy budowaniu naszej fortuny, że teraz, kiedy już wkrótce mamy zerwać owoc naszych trudów, byłoby rzeczą niewybaczalnie śmieszną dać się wystrychnąć na dudków. Nie pozwól się opanować Aramisowi, którego przebiegłość znasz — przebiegłość, możemy to sobie powiedzieć w cztery oczy, me zawsze wyzutą z egoizmu — ani Atosowi, człowiekowi szlachetnemu i bezinteresownemu, ale zobojętniałemu, który niczego dla siebie me pragnąc, nie rozumie, że inni mogą mieć swoje pragnienia. Co byś powiedział, gdyby jeden albo drugi z naszych dwóch przyjaciół zaproponował ci ułatwienie ucieczki kardynałowi?

— Powiedziałbym, że zbyt wiele trudu kosztowało nas jego pojmanie byśmy go mieli teraz, ot tak sobie, puścić.

— Brawo, Portosie, i miałbyś rację, przyjacielu, gdyż razem z nim puściłbyś swoją baronię, którą już trzymasz w ręku; nie licząc, że Mazarini raz stąd czmychnąwszy, natychmiast kazałby cię powiesić.

— Dobre sobie! Tak mniemasz?

— Jestem tego pewny.

— Więc raczej go zabiję, niżbym mu miał dać uciec.

— I miałbyś słuszność. Rozumiesz, że idzie o nasze własne interesy a nie o to, żeby upiec pieczeń dla frondystów, którzy zresztą trochę inaczej rozumieją politykę niż my, starzy żołnierze.

— Nic się nie bój, przyjacielu — rzekł Portos — będę patrzył przez okno, jak siądziesz na konia, i odprowadzę cię wzrokiem, póki nie znikniesz, a potem wracam, siadam pod drzwiami kardynała, pod oszklonymi drzwiami, przez które widać całą komnatę. I stamtąd będę miał na wszystko oko, a przy najmniejszym podejrzanym ruchu uduszę go.

Brawo! — pomyślał sobie d’Artagnan — od tej strony, jak sądzę, kardynał będzie dobrze pilnowany.

Uścisnął dłoń pana na Pierrefonds i poszedł do Atosa.

— Drogi Atosie — powiedział — jadę. I jedno chcę ci powiedzieć: znasz Annę Austriaczkę; niewola pana Mazariniego jest jedyną rękojmią mego życia. Jeśli go wypuścicie, zginę.

— Wiedz też, d’Artagnanie, że tylko ten wzgląd sprawił, żem się podjął rzemiosła dozorcy więziennego. Daję ci słowo, że zastaniesz kardynała tam, gdzieś go zostawił.

To mnie uspokaja bardziej niż wszystkie królewskie podpisy — pomyślał sobie d’Artagnan. — Skoro mam słowo Atosa, mogę jechać.

I d’Artagnan pojechał, sam, mając swą szpadę za jedyną eskortę, ze zwykłą przepustką od Mazariniego, żeby móc się dostać do królowej.

W sześć godzin po wyjeździe z Pierrefonds stanął w Saint-Germain.

Wieść o zniknięciu Mazariniego jeszcze się nie rozeszła. Wiedziała o tym tylko Anna Austriaczka, ale nawet przed najbardziej zaufanymi ludźmi ukrywała swój niepokój. W pokoju d’Artagnana i Portosa znaleziono dwóch związanych i zakneblowanych żołnierzy. Natychmiast zwrócono im swobodę ruchu i słowa, ale nie mogli powiedzieć więcej niż to, co wiedzieli, czyli jak ich pochwycono, związano i rozebrano. O tym zaś, co zrobili Portos i d’Artagnan po wyjściu z pokoju tędy, którędy doń byli wciągnęli żołnierzy, Szwajcarzy wiedzieli tyle samo co i wszyscy pozostali mieszkańcy zamku.

Jeden Bernouin wiedział nieco więcej niż inni. Bernouin, widząc, że pan jego jakoś nie wraca, i słysząc, że już północ bije, wybrał się sam do pomarańczami. Już pierwsze drzwi zabarykadowane meblami zbudziły w nim podejrzenia, lecz z nikim nie chciał się nimi dzielić i cierpliwie torował sobie drogę przez ten zator. Przedostał się wreszcie na galerię i zobaczył, że wszystkie drzwi są pootwierane. Tak samo rzecz się miała z drzwiami do pokoju Atosa i drzwiami do parku. Łatwo odnalazł na śniegu ślady kroków i poszedł nimi. Zaprowadziły go pod mur. Po przeciwnej stronie znalazł te same ślady, a prócz nich ślady końskich kopyt wskazujące, że cała grupa jeźdźców odjechała stąd w kierunku Enghien. Było więc rzeczą niewątpliwą, że kardynał został uprowadzony przez trzech więźniów, ponieważ trzej więźniowie znikli razem z nim. Bernouin pobiegł więc do Saint-Germain, żeby zawiadomić o tym wszystkim królową.

Anna Austriaczka poleciła mu milczeć i Bernouin ściśle wypełnił jej rozkaz. Królowa zaś wtajemniczyła we wszystko tylko jego książęcą wysokość, który natychmiast rozesłał pięciuset czy sześciuset konnych z rozkazem, by przeszukali całą okolicę i przyprowadzili do Saint-Germain każdą grupę podejrzaną i oddalającą się w jakim bądź kierunku od Rueil.

Ponieważ d’Artagnan jechał sam, nie w kilku, ponieważ nie oddalał się od Rueil, ale jechał do Saint-Germain, nikt nie zwrócił na niego uwagi i nie doznał żadnej przeszkody w swej podróży.

Wjechał wreszcie na dziedziniec starego zamku i pierwszą osobą, jaka ujrzała naszego posła, był nie kto inny jak imć Bernouin, który stojąc na progu, wyczekiwał wieści o swym panu.

Na widok d’Artagnana wjeżdżającego konno na dziedziniec Bernouin przetarł ręką oczy, sądząc, że się omylił. Ale d’Artagnan przyjaźnie kiwnął mu głową, zsiadł z konia i rzuciwszy lejce jakiemuś służącemu, który właśnie przechodził tamtędy, podszedł do pokojowca z uśmiechem na ustach.

— Pan d’Artagnan! — zawołał Bernouin wyglądając jak człowiek, który mówi przez sen, dręczony jakimś koszmarem — pan d’Artagnan!

— On we własnej osobie, panie Bernouin.

— Po co pan tu przyjechał?

— Przywiozłem wiadomości od pana Mazariniego, i to całkiem świeże.

— Co się z nim stało?

— Jest zdrów jak pan i ja, panie Bernouin.

— Więc nic mu się nie przytrafiło złego?

— Nic zgoła. Musiał w nagłej potrzebie wyjechać gdzieś w Ile-de-France i poprosił nas, pana hrabiego de La Fere, pana du Vallon i mnie, żebyśmy mu towarzyszyli. Jesteśmy mu tak oddani, że nie mogliśmy tej prośbie odmówić. Wyjechaliśmy wczoraj wieczorem, a teraz wracam.

— Wraca pan!

— Jego eminencja miał coś ważnego do powiedzenia jej królewskiej mości, rzecz tak sekretną i osobistą, że powierzyć tę misję mógł tylko całkiem pewnemu człowiekowi, a zatem mnie wysłał do Saint-Germain. A więc, drogi panie Bernouin, jeśli chcesz usłużyć swemu panu, zechciej zawiadomić jej królewską mość, że przybyłem, i powiedz z czym.

Bernouin sam nie wiedział, czy d’Artagnan mówi poważnie, czy też może żartuje, ale ponieważ było rzeczą oczywistą, że w tej chwili d’Artagnan jest jedynym człowiekiem mogącym rozproszyć niepokój Anny Austriaczki, pokojowiec kardynała, żadnych nie robiąc trudności, poszedł, żeby zawiadomić ją o przybyciu tak niezwykłego posła, a królowa dowiedziawszy się o tym kazała natychmiast prosić pana d’Artagnana.

(audio 29 b)

D’Artagnan wszedł do swej władczyni ze wszystkimi oznakami najgłębszego szacunku.

Zbliżywszy się do niej na odległość trzech kroków, przyklęknął na jedno kolano i podał list.

Był to, jak powiedzieliśmy, zwykły list, pół polecający, pół uwierzytelniający. Królowa przeczytała list i poznała, że z pewnością pisał go sam kardynał, choć nieco drżącą ręką. A że list nic nie mówił o tym, co zaszło, poprosiła d’Artagnana o szczegóły.

D’Artagnan opowiedział wszystko z tą dobroduszną prostotą, jaką się tak świetnie umiał posługiwać w pewnych okolicznościach.

Im dłużej opowiadał, tym bardziej królowa zdumiewała się. Patrzyła nań i nie mogła zrozumieć, w jaki sposób mógł ten człowiek zdobyć się na podobne przedsięwzięcie i co dziwniejsze, odważyć się opowiadać o nim jej, której interesem, a nawet obowiązkiem było ukarać go.

— Jak to, mój panie! — zawołała królowa czerwona z oburzenia, kiedy d’Artagnan skończył swą opowieść — i ty masz czelność przyznawać się do takiej zbrodni! Samemu opowiadać mi o twojej zdradzie!

— Wybacz, najjaśniejsza pani, lecz wydaje mi się, że albom ja się niejasno wyraził, albo też wasza królewska mość źle mnie zrozumiała. Nie ma w tym ani zbrodni, ani zdrady. Pan Mazarini zamknął do więzienia pana du Vallon i mnie dlatego, że nie mogliśmy uwierzyć, by nas wysłał do Anglii po to, byśmy się spokojnie przyglądali, jak ścinają głowę królowi Karolowi I, szwagrowi świętej pamięci króla twego małżonka, małżonkowi królowej Henriety, twej siostry i gościa twego, i że uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy, żeby uratować życie królewskiego męczennika. Byliśmy więc przekonani, mój przyjaciel i ja, że zaszła tu jakaś pomyłka, której ofiarą padliśmy, i że konieczna jest nam rozmowa z jego eminencją. Otóż żeby taka rozmowa mogła wydać owoce, musi się ona odbywać w spokoju, z dala od zgiełku natrętów. Wobec tego zawieźliśmy pana kardynała do zamku mego przyjaciela i tam rozmówiliśmy się. I otóż, najjaśniejsza pani, okazało się, że było tak, jak przewidywaliśmy: zaszła pomyłka. Pan Mazarini myślał, że miast służyć królowi Karolowi, służyliśmy Cromwellowi, co byłoby hańbą, która z nas spadłaby na niego, a z niego na waszą królewską mość, podłością, która zbrukałaby w samym zarodku panowanie twego znakomitego syna. Lecz daliśmy mu dowód, że rzecz się miała odwrotnie, i gotowi jesteśmy przedstawić ten dowód także i waszej królewskiej mości, prosząc o świadectwo dostojnej wdowy, która opłakuje swego małżonka w Luwrze, gdzie umieściła ją twa królewska wspaniałomyślność. Dowód ten zadowolił go tak całkowicie, że na znak swego zadowolenia wysłał mnie, jak wasza królewska mość sama widzi, żebym porozmawiał z tobą, najjaśniejsza pani, o wynagrodzeniu słusznie należnym szlachcicom, których skrzywdzono i niesprawiedliwie prześladowano.

— Słucham cię i podziwiam, panie d’Artagnan — rzekł Anna Austriaczka. — Doprawdy, rzadko zdarzało mi się oglądać tak niebywałą bezczelność.

— Znów to samo — odparł d’Artagnan — teraz z kolei wasza królewska mość źle zrozumiała nasze intencje, jak przedtem pan kardynał.

— Mylisz się, mój panie — odparła królowa — zrozumiałam je tak dobrze, że za dziesięć minut będziesz aresztowany, a za godzinę wyruszę na czele mych wojsk, żeby uwolnić mojego ministra.

— Jestem pewny, że wasza królewska mość nie zrobi rzeczy tak nierozważnej — rzekł d’Artagnan — przede wszystkim dlatego, że jest to zgoła zbyteczne, a mogłoby sprowadzić najpoważniejsze skutki. Pan kardynał zginąłby, zanim zdołano by go uwolnić, i jego eminencja jest tak mocno przekonany o prawdziwości tego, co mówię, że przeciwnie, prosił mnie, abym w razie podobnych zamiarów ze strony waszej królewskiej mości zrobił wszystko, co będzie w mojej mocy, by cię nakłonić, najjaśniejsza pani, do zaniechania ich.

— W takim razie wystarczy mi, że cię każę aresztować.

— Też nie, najjaśniejsza pani, gdyż moje aresztowanie zostało przewidziane tak samo jak i uwolnienie kardynała. Jeśli jutro do umówionej godziny nie wrócę, pojutrze rano pan kardynał zostanie odwieziony do Paryża.

— Zaraz widać, mój panie, że pozycja twoja postawiła cię z daleka od ludzi i spraw, gdyż inaczej wiedziałbyś, że pan kardynał był już pięć czy sześć razy w Paryżu, i to licząc od chwili naszego wyjazdu, że się widział z panem de Bouillon, z panem de Beaufort, z panem koadiutorem, z panem d’Elboeuf i że żadnemu z nich nawet na myśl nie przyszło, żeby go kazać aresztować.

— Wybacz, najjaśniejsza pani, ale wiem o tym; toteż przyjaciele moi nie zaprowadzą pana kardynała ani do pana de Bouillon, ani do pana de Beaufort, ani do pana koadiutora, ani do pana d’Elboeuf — ponieważ wszyscy ci panowie prowadzą wojnę na własny rachunek i dając im to, czego każdy żąda, pan kardynał wykpiłby się tanim kosztem — ale oddadzą go parlamentowi, w którym pojedyncze osoby na pewno da się przekupić, ale którego nawet sam pan Mazarini nie kupiłby w całości, bo nawet on tak bogaty nie jest.

— Zdaje mi się — rzekła Anna Austriaczka wpatrując się w d’Artagnana wzrokiem, który u każdej innej kobiety pogardliwy, u królowej był przerażający — zdaje mi się, że grozisz matce twojego króla.

— Najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan — grożę, bo mnie do tego zmuszają. Wywyższam się, bo muszę stanąć na wysokości wydarzeń i osób. Ale uwierz, najjaśniejsza pani, w to, co jest równie szczere jak serce, które bije dla ciebie w tej piersi, uwierz, że byłaś nieustannie bóstwem całego naszego życia, żeśmy, jak sama dobrze wiesz o tym, mój Boże, mało ze dwadzieścia razy narażali życie za waszą królewską mość! Czyż się nie ulitujesz, najjaśniejsza pani, nad swymi sługami, którzy od lat dwudziestu wegetują w cieniu, ani nawet westchnieniem nie zdradziwszy świętych i uroczystych tajemnic, jakie mieli szczęście z tobą dzielić? Spójrz na mnie, na mnie, który mówię do ciebie, najjaśniejsza pani, na mnie, którego oskarżasz, że ośmielam się podnosić głos i grozić. Kim ja jestem? Ubogim oficerem bez majątku, bez domu, bez przyszłości, jeśli wzrok mej królowej, którego szukam już tak długo, nie spocznie na mnie na chwilę. Spójrz na hrabiego de La Fere, tego skończonego szlachcica, na ten sam kwiat rycerstwa. Wystąpił przeciwko swej królowej, a raczej nie, wystąpił przeciwko jej ministrowi, a przecież niczego dla siebie nie żąda. Spójrz wreszcie na pana du Vallon, na tę wierną duszę, na to stalowe ramię; od dwudziestu lat czeka na jedno twoje słowo, które uczyniłoby go z herbu tym, czym jest z uczuć i męstwa. Spójrz wreszcie na twój lud, który przecież coś znaczy dla królowej, na twój lud, który cię kocha, a przecież jest głodny, który chciałby cię błogosławić, a przecież cię... Nie, nie mam racji: twój lud nigdy cię nie przeklnie, najjaśniejsza pani. Teraz zaś wymów jedno słowo, a wszystko się skończy, wojna zamieni się w pokój, łzy w radość, klęski w szczęście.

Anna Austriaczka z niejakim zdziwieniem patrzyła na marsową twarz d’Artagnana, na której malował się wyraz ogromnego wzruszenia.

— Czemuś nie powiedział tego wszystkiego, zanim zacząłeś działać? — rzekła.

— Bo, najjaśniejsza pani, trzeba było wpierw przekonać waszą królewską mość o czymś, o czym, jak mi się zdaje, wątpiła: że jesteśmy jeszcze coś niecoś warci i że zasługujemy, aby nam oddano sprawiedliwość.

— I to wasze męstwo nie cofnie się przed niczym, jak widzę? — zapytała Anna Austriaczka.

— Nie cofało się przed niczym w przeszłości — odpowiedział d’Artagnan — dlaczegóż więc w przyszłości miałoby się cofnąć?

— I to męstwo w razie odmowy, a więc w razie walki posunęłoby się aż do wykradzenia mnie samej spośród mojego dworu i wydania mnie Frondzie, tak jak chcecie jej wydać mojego ministra?

— Nigdyśmy o tym nie myśleli, najjaśniejsza pani — odparł d’Artagnan z tą gaskońską fanfaronadą, która u niego była jedynie szczerością — ale gdybyśmy tak we czterech postanowili, na pewno dokonalibyśmy i tego.

— Powinnam była wiedzieć — szepnęła Anna Austriaczka — że są to ludzie z żelaza.

— Niestety, najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan — to mi dowodzi, że wasza królewska mość dopiero dziś ma o nas należyte wyobrażenie.

— Cóż — rzekła Anna — ale w końcu je przecież mam.

— Wasza królewska mość odda nam sprawiedliwość. A oddawszy nam sprawiedliwość przestanie traktować nas jak pospolitych ludzi. I zobaczy we mnie posła godnego pertraktować z nią w ważnych sprawach, jakie mu poruczono.

— Gdzie traktat?

— Oto traktat, najjaśniejsza pani.

Anna Austriaczka przebiegła wzrokiem traktat, który jej podał d’Artagnan.

— Widzę tu — rzekła — tylko ogólne warunki. Interesy pana de Conti, pana de Beaufort, pana de Bouillon, pana d’Elboeuf i pana koadiutora są nim zapewnione. Ale wasze?

— Pamiętaliśmy o nich, najjaśniejsza pani, lecz potrafimy umieścić nasze osoby na przynależnym im miejscu. Pomyśleliśmy, że nasze nazwiska nie są godne figurować obok tych znakomitych imion.

— Przypuszczam jednak, że nie omieszkasz przedłożyć mi ustnie waszych życzeń, panie d’Artagnan?

— Mniemam, że jesteś wielką i potężną królową, najjaśniejsza pani, a zatem, że stosownie do swej wielkości i potęgi wynagrodzisz tych, którzy odprowadzą do Saint-Germain jego eminencję.

— Jest to moim zamiarem — odparła królowa. — Proszę, mów.

— Ten, który prowadził pertraktacje (wybacz, że od siebie zaczynam, lecz muszę siebie samego traktować jako osobę ważną nie dlatego, bym sobie to znaczenie przywłaszczył; lecz że mi je dano), ten, który prowadził pertraktacje o wydanie pana kardynała, powinien — jak mi się zdaje, jeśli nagroda ma być godna waszej królewskiej mości — zostać dowódcą gwardii, o, na przykład kapitanem muszkieterów.

— Żądasz miejsca pana de Treville.

— Miejsce wakuje, najjaśniejsza pani, i już od roku, odkąd pan de Treville zrzekł się swego urzędu, jest nie obsadzone.

— Lecz to jest jeden z pierwszych wojskowych urzędów domu króla.

— Pan de Treville był tylko młodszym synem gaskońskiego szlachcica, jak i ja, najjaśniejsza pani, a piastował ten urząd przez dwadzieścia lat.

— Na wszystko znajdujesz odpowiedź, panie d’Artagnan — rzekła Anna Austriaczka.

Wzięła z biurka patent, wypełniła go i podpisała.

— Zaiste, najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan biorąc patent i kłaniając się — jest to piękna i szlachetna nagroda, lecz znana mi jest niestałość rzeczy ziemskich i człowiek, który by wpadł w niełaskę waszej królewskiej mości, już jutro mógłby ten urząd utracić.

— Czegóż więc jeszcze żądasz? — zapytała królowa rumieniąc się wobec faktu, że umysł, równie jak i jej własny przebiegły, na wskroś przejrzał jej zamysły.

— Stu tysięcy liwrów dla ubogiego kapitana muszkieterów, płatnych w dniu, w którym służby jego przestaną się waszej królewskiej mości podobać.

Anna zawahała się.

— I pomyśleć, że paryżanie — ciągnął d’Artagnan — ofiarowali ongiś uchwałą parlamentu sześćset tysięcy liwrów temu, kto by im wydał kardynała, żywego czy umarłego; żywego, żeby go powiesić, umarłego, żeby trupa rzucić na śmietnik.

— Dobrze — rzekła Anna Austriaczka — żądanie jest umiarkowane, skoro domagasz się od królowej zaledwie szóstej części tego, co ofiarował parlament.

I podpisała asygnatę na sto tysięcy liwrów.

— Co dalej? — zapytała.

— Najjaśniejsza pani, przyjaciel mój, pan du Vallon, jest bogaty, więc nie żąda materialnych korzyści, lecz zdaje mi się, że przypominam sobie, iż między nim i panem Mazarinim była mowa o utworzeniu z jego własności baronii. Rzecz została mu nawet obiecana, o ile dobrze pamiętam.

— Prostak bez urodzenia! — rzekła Anna Austriaczka — będą się wyśmiewać z niego.

— Trudno! — rzekł d’Artagnan. — Ale jednego jestem pewny: że ci, co się roześmieją w jego obecności, po raz drugi już się nie będą śmiać.

— Zgadzam się na baronię — rzekła Anna Austriaczka i podpisała.

— Teraz kolej na kawalera d’Herblay albo księdza d’Herblay, jak wolisz, najjaśniejsza pani.

— Chce zostać biskupem?

— Nie, najjaśniejsza pani, pragnie rzeczy łatwiejszej.

— Jakiej?

— Żeby król zechciał podawać do chrztu syna pani de Longueville. Królowa zaczerwieniła się.

— Pani de Longueville jest z królewskiego rodu, najjaśniejsza pani.

— Owszem — odparła królowa — ale jej syn?

— Jej syn, najjaśniejsza pani, też nim jest, skoro jest nim mąż jego matki.

— Czy twój przyjaciel nie prosi już o nic więcej dla pani de Longueville?

— Nie, najjaśniejsza pani, przypuszcza bowiem, że jego królewska mość król, racząc zostać chrzestnym ojcem, jej dziecka, ofiaruje matce w podarunku, na wstanie z połogu, co najmniej pięćset tysięcy liwrów, pozostawiając, oczywiście, ojcu zarząd Normandii.

— Jeśli idzie o Normandię, owszem, do tego mogę się zobowiązać — odrzekła królowa — ale gorzej będzie z pięciuset tysiącami liwrów. Pan kardynał wciąż powtarza mi, że państwowy skarbiec jest już pusty.

— Poszukamy razem, najjaśniejsza pani, jeśli wasza królewska mość pozwoli, a pieniądze znajdą się.

— Co dalej?

— Dalej, najjaśniejsza pani?

— Tak.

— To już wszystko.

— Czy nie macie czwartego towarzysza?

— Owszem, najjaśniejsza pani, hrabiego de La Fere.

— O co on prosi?

— Nie prosi o nic.

— O nic?

— O nic.

— Czyż jest na świecie człowiek, który mogąc prosić nie prosiłby?

— Jest, pan hrabia de La Fere, najjaśniejsza pani. Bo pan hrabia de La Fere nie jest człowiekiem.

— A kimże jest?

— Pan hrabia de La Fere jest półbogiem.

— Czyż nie ma on syna, krewnego, bratanka — owego młodzieńca, o którym mi mówił Comminges, że tak dzielnie sobie poczynał, i który przywiózł sztandary spod Lens razem z panem de Chatillon?

— Ma jak rzekłaś, najjaśniejsza pani, wychowanka, który nazywa się wicehrabia de Bragelonne.

— Gdyby dano pułk temu młodzieńcowi, co powiedziałby o tym jego opiekun?

— Może by się zgodził.

— Może!

— Tak, jeślibyś go sama poprosiła, najjaśniejsza pani, żeby przyjął.

— Miałeś słuszność, panie d’Artagnan, mówiąc, że to niezwykły człowiek. Cóż, zastanowimy się nad tym i może go poprosimy. Czy jesteś zadowolony?

— Tak, najjaśniejsza pani. Lecz wasza królewska mość nie podpisała jeszcze jednego dokumentu.

— Jakiego?

— Najważniejszego.

— Zgody na traktat?

— Tak.

— Po co? Jutro podpisuję traktat.

— Wydaje mi się, że o jednym mogę cię zapewnić, najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan: — że jeśli wasza królewska mość nie podpisze dziś zgody na traktat, później nie znajdzie już czasu na podpisanie. Zechciej więc, błagam cię, skreślić u dołu tego projektu napisanego w całości, jak widzisz, ręką pana kardynała: “Zgadzam się na ratyfikowanie traktatu przedłożonego przez paryżan”.

Anna nie miała wyjścia, nie mogła się już cofnąć, podpisała. Lecz zaledwie podpisała, urażona duma wybuchła jak burza i królowa rozpłakała się.

D’Artagnan zadrżał na widok tych łez. W tamtych czasach królowe płakały tak samo jak zwykłe kobiety.

Gaskończyk potrząsnął głową. Wydało mu się, że mu te królewskie łzy parzą serce.

— Najjaśniejsza pani — rzekł klękając — spójrz na nieszczęsnego szlachcica, który klęczy u twych stóp. Błaga cię on, żebyś uwierzyła, że jest gotów zrobić wszystko na jedno twoje skinienie. Ufa on sobie, ufa swoim przyjaciołom, chce także ufać swojej królowej. A na dowód, że niczego się nie lęka, że nie chce korzystać z okazji, przyprowadzi waszej królewskiej mości pana Mazariniego bez żadnych warunków. Bierz, najjaśniejsza pani, oto dokumenty z twym najjaśniejszym podpisem; jeśli uznasz, że trzeba mi je oddać, uczynisz tak. Lecz od tej chwili już cię one do niczego nie zobowiązują.

I d’Artagnan, wciąż klęcząc, z okiem pałającym dumą i męstwem, oddał Annie Austriaczce wszystkie dokumenty, które wyrywał jej po jednym z takim wielkim trudem.

Zdarzają się chwile — gdyż choć wszystko nie jest całkiem dobre na tym świecie, nie jest też i całkiem złe — zdarzają się chwile, w których nawet i w najsuchszych i najchłodniejszych sercach kiełkuje podlane łzami silnego wzruszenia jakieś szlachetne uczucie, które wyrachowanie i pycha szybko głuszą, jeśli go od chwili urodzenia jakiś inny sentyment nie wspomoże. Anna przeżywała właśnie jedną z takich chwil. D’Artagnan, poddając się wzruszeniu tak zgodnemu z uczuciami królowej, postąpił przypadkiem w arcydyplomatyczny sposób. I natychmiast też został nagrodzony za swą zręczność albo bezinteresowność, zależnie od tego czy pobudki, które skłoniły go do działania, zechcemy przypisać jego rozumowi czy też jego sercu.

— Miałeś słuszność, panie d’Artagnan — rzekła Anna — nie umiałam cię ocenić. Oto podpisane dokumenty, które ci oddaję z dobrej woli. Idź i co prędzej przywieź mi kardynała.

— Najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan — dwadzieścia lat temu, dobrze pamiętam, zza kotary w Ratuszu miałem zaszczyt ucałować jedną z tych pięknych rąk.

— Oto i druga — rzekła królowa — żeby zaś lewa nie okazała się mniej hojna od prawej (zdjęła z palca diament, prawie taki sam jak pierwszy) weź ten pierścień i zachowaj go na pamiątkę ode mnie.

— Najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan wstając z kolan — mam jeszcze tylko jedno pragnienie — żeby moje życie było pierwszą rzeczą, jakiej ode mnie zażądasz.

I w sobie tylko właściwy sposób wstał, skłonił się i wyszedł.

— Nie umiałam ocenić tych ludzi — odezwała się Anna Austriaczka patrząc za odchodzącym d’Artagnanem — a teraz już za późno, żebym ich mogła użyć; za rok król będzie pełnoletni.

W piętnaście godzin później d’Artagnan i Portos odprowadzili królowej Mazariniego i otrzymali: jeden swój patent kapitana muszkieterów, drugi swój dyplom barona.

— No co, jesteście zadowoleni? — zapytała Anna Austriaczka. D’Artagnan skłonił się. Portos obracał w palcach swój dyplom i spoglądał na Mazariniego.

— O co jeszcze idzie? — zapytał minister.

— O to eminencjo, że była mowa o obietnicy orderu za pierwszym mianowaniem jego kawalerów.

— Ale przecież wiesz, panie baronie — odezwał się Mazarini — że nie można zostać kawalerem orderu nie udowodniwszy swego szlachectwa od pewnej liczby pokoleń.

— O — odparł Portos — to nie dla siebie proszę o błękitna wstęgę, eminencjo.

— Zatem dla kogo? — zapytał Mazarini.

— Dla mego przyjaciela, hrabiego de La Fere.

— Dla niego to inna sprawa — rzekła królowa — jego szlachectwa nie trzeba udowadniać.

— Będzie miał wstęgę?

— Już ją ma.

Tego samego dnia traktat z Paryżem został podpisany i rozgłoszono wszędzie, że kardynał zamknął się był na trzy dni, żeby go tym staranniej opracować.

Oto co każdy zyskiwał na tym traktacie:

Pan de Conti otrzymał Damvilliers i wykazawszy się jako wódz uzyskał zgodę na to, że zostanie żołnierzem, a nie kardynałem. Co więcej, zaczęto przebąkiwać o małżeństwie z siostrzenicą Mazariniego. Książę życzliwie przyjął te napomknienia, gdyż nie zależało mu, z kim go ożenią, byleby go ożeniono.

Książę de Beaufort wrócił na dwór ze wszystkimi honorami, do jakich urodzenie dawało mu prawo, i w pełni wynagrodzono mu wszystkie zniewagi, jakie go spotkały. Otrzymał całkowite przebaczenie dla tych, którzy mu pomagali w ucieczce, obietnicę urzędu admirała, który piastował książę de Vendóme, jego ojciec, i odszkodowanie za domy i zamki, które parlament bretoński kazał zniszczyć.

Książę de Bouillon otrzymał ziemie wartości równej jego księstwu Sedanu, odszkodowanie za osiem lat nieużytkowania tego księstwa i tytuł księcia przyznany jemu i członkom jego domu.

Książę de Longueville — zarząd Pont-de-l’Arche, pięćset tysięcy liwrów dla żony i zaszczyt oglądania swego syna, trzymanego do chrztu przez młodego króla i młodą księżniczkę Henrykę Angielską.

Aramis zawarował sobie, że podczas tej uroczystości Gryzipiórek będzie służył do mszy, słodyczy zaś dostarczy Wiórek.

Książę d’Elboeuf otrzymał zwrot pewnych sum należących się jego żonie, sto tysięcy liwrów dla najstarszego z synów i po dwadzieścia pięć tysięcy dla każdego z trzech pozostałych.

Jeden koadiutor nie otrzymał nic. Obiecano mu wprawdzie pertraktacje z papieżem w sprawie kapelusza, ale wiedział, jak można polegać na obiecankach królowej i Mazariniego. Odwrotnie niż pan de Conti — nie mogąc zostać kardynałem, chcąc nie chcąc, musiał dalej być żołnierzem.

Toteż kiedy cały Paryż cieszył się powrotem króla oznaczonym na następny dzień, jeden Gondy wśród powszechnej wesołości był w tak podłym humorze, że kazał sobie co szybciej przyprowadzić dwóch ludzi, których zwykle wzywał będąc w takim stanie ducha.

Ludźmi tymi byli żebrak od Świętego Eustachego i hrabia de Rochefort.

Stawili się z zwykłą sobie akuratnością i koadiutor spędził na rozmowie z nimi część nocy.


Загрузка...