XLVII. Te Deum z powodu zwycięstwa pod Lens

Cała ta krzątanina, którą zauważyła królowa Henrieta, daremnie usiłując odgadnąć przyczynę, wynikła na wieść o zwycięstwie pod Lens. Jego zwiastunem książę pan uczynił diuka de Chatillon, który przyczynił się wybitnie do sukcesu. Poza tym zlecono mu zawiesić pod sklepieniem Panny Marii dwadzieścia dwa sztandary zdobyte na Lotaryńczykach i Hiszpanach.

Wiadomość ta miała znaczenie decydujące: przechyliła rozpoczęty z parlamentem spór na korzyść dworu. Wszelkie doraźnie wpisywane podatki, którym parlament się sprzeciwiał, były zawsze uzasadniane koniecznością podtrzymywania honoru Francji i ryzykowną nadzieją pobicia wroga. Ponieważ od czasów Nortlingen doświadczano samych niepowodzeń, parlament miał doskonałą sposobność, by interpelować pana Mazariniego w sprawie obiecywanych, a ciągle odkładanych zwycięstw. Tym razem jednak miano je w garści, odniesiono triumf, i to triumf całkowity. W ten sposób wszyscy zrozumieli, że dwór odniósł podwójne zwycięstwo: jedno na zewnątrz, a drugie wewnątrz kraju, tak że nie było nikogo, do młodego króla włącznie, kto by na tę wieść nie zakrzyknął.

— Ejże, panowie z parlamentu, zobaczymy, co teraz powiecie!

Królowa zatem przycisnęła do serca królewskie dziecię, którego górne i nieposkromione uczucia harmonizowały tak pięknie z jej uczuciami. Tegoż wieczora odbyła się narada, na którą wezwano marszałka de La Meilleraie i księcia de Villeroy, ponieważ obaj byli mazarinistami, panów Chavigny i Seguier, ponieważ nienawidzili parlamentu, oraz panów Guitaut i Comminges, ponieważ byli oddani królowej.

Żadna z decyzji, jakie zapadły na tej naradzie, nie przedostała się na zewnątrz. Wiedziano jedynie, że następnej niedzieli zostanie odśpiewane Te Deum u Panny Marii na cześć zwycięstwa pod Lens.

Następnej więc niedzieli paryżanie obudzili się w radosnym nastroju. W owych czasach nie było jeszcze nadmiaru podobnych uroczystości i wywoływały one swój efekt. Słońce, które także zdawało się brać udział w święcie, wstało promienne i złociło ponure wieżyce stolicy już wypełnionej niezmierzonymi tłumami ludu. Najbardziej ponure ulice śródmieścia przybrały odświętny wygląd, a wzdłuż nadbrzeży widać było długie szeregi mieszczan, rzemieślników, kobiet i dzieci udających się do Panny Marii; przypominali rzekę, co wzbiera w stronę swych źródeł.

Kramy były puste, domy zamknięte, każdy chciał widzieć młodego króla z matką i sławnego kardynała Mazariniego, którego nienawidzono do tego stopnia, że nikt nie zamierzał rezygnować z zobaczenia go na własne oczy.

Zresztą w tym niezmiernym tłumie panowała największa swoboda; wszelkie opinie wyrażano otwarcie, dzwoniła w nich, można rzec, nuta buntu, jak tysiące dzwonów wszystkich paryskich kościołów wydzwaniało Te Deum. Miejska straż składała się z samych paryskich mieszczan, nic więc groźnego nie tłumiło koncertu ogólnej nienawiści, nie mroziło słów w złorzeczących ustach.

Tymczasem o ósmej rano pułk gwardii królowej, dowodzony przez Guitaut, a w zastępstwie przez jego siostrzeńca, pana Comminges, przemaszerował z bębnami i trąbami na czele, by rozstawić się od Palais-Royal aż do Panny Marii. Paryżanie przyglądali się temu spokojnie, zawsze ciekawi muzyki wojskowej i barwnych mundurów.

Friquet ubrał się odświętnie i pod pozorem fluksji, którą sprokurował sobie na poczekaniu pakując niezliczoną ilość pestek wiśni po jednej stronie ust, otrzymał od swego zwierzchnika Gryzipiórka zwolnienie na cały dzień.

Nasamprzód Gryzipiórek odmówił, ponieważ był w złym humorze: raz że Aramis odjechał nie mówiąc dokąd, a następnie, że musiał służyć do mszy odprawianej z okazji zwycięstwa, które nie było po jego myśli.

Jak sobie bowiem przypominamy, Gryzipiórek był frondystą. I gdyby istniał sposób, by kościelny mógł się uchylić od podobnej uroczystości jak zwykły ministrant, Gryzipiórek z pewnością zwróciłby się do arcybiskupa z taką samą prośbą, z jaką zwrócono się do niego. Najpierw więc, jak to już rzekliśmy, odmówił wszelkiego zwolnienia. Ale fluksja Friqueta tak rosła w oczach Gryzipiórka, że dla honoru korpusu ministrantów, który skompromitowałaby podobna szpetność, ustąpił wreszcie mrucząc pod nosem. We drzwiach kościoła Friquet wypluł swą fluksję i przesłał w stronę Gryzipiórka jeden z tych gestów, które ulicznikowi paryskiemu zapewniają wyższość nad wszystkimi innymi urwisami świata. Jeśli zaś chodzi o oberżę, to oczywiście wykręcił się po prostu, mówiąc, że służy do mszy u Panny Marii.

Friquet był więc wolny i jak już widzieliśmy, przyodział się w swój najwspanialszy strój; przede wszystkim ozdobę godną jego osoby stanowiła czapka, jedna z owych trudnych do opisania czapek, które są czymś pośrednim pomiędzy średniowieczną beretą a kapeluszem z czasów Ludwika XIII. To interesujące nakrycie głowy sporządziła mu matka i czy to z kaprysu, czy braku jednolitego materiału niezbyt troszczyła się o dobór kolorów. W ten sposób arcydzieło kapelusznictwa siedemnastego wieku było żółte i zielone z jednej strony, białe i czerwone z drugiej. Ale Friquet, który zawsze lubił różnorodność kolorów, szczycił się tym i triumfował jeszcze bardziej.

Wyszedłszy od Gryzipiórka, ruszył biegiem do Palais-Royal; dotarł tam już w momencie wymarszu pułku gwardii. Ponieważ przyleciał po to, aby nacieszyć się jego widokiem jak i orkiestrą, zajął miejsce na jej czele udając dwoma kawałkami łupku bicie w bęben, po czym przeszedł na trąbkę, którą oczywiście naśladował ustami w sposób zjednujący mu nieraz pochwały amatorów sztuki imitatorskiej.

Zabawa ta trwała od rogatki des Sergents aż do placu Panny Marii, więc Friquet zabawił się doskonale. Ale kiedy pułk zatrzymał się i rozwijające się kompanie dotarły aż do serca starego miasta, ustawiając się na skraju ulicy Saint-Christophe tuż koło ulicy Cocatrix, gdzie mieszkał Broussel, Friquet przypomniał sobie, że nie jadł śniadania. Zastanowił się, gdzie mógłby skierować swe kroki celem dopełnienia tego ważnego aktu dnia, i po dojrzałym namyśle zdecydował, że uda się do radcy Broussela, który pokryje koszty jego posiłku.

Puścił się więc pędem, zupełnie bez tchu dotarł przed drzwi radcy i mocno zastukał.

Otworzyła mu jego matka, stara służąca Broussela.

— Co tu robisz, gałganie, dlaczego nie jesteś u Panny Marii?

— Byłem, matusiu — odparł Friquet — ale widziałem, że dzieją się tam rzeczy, o których pan Broussel winien być powiadomiony, i za pozwoleniem pana Gryzipiórka, wiesz, mateczko, pana kościelnego Gryzipiórka, przyszedłem, aby porozumieć się z panem Brousselem.

— A cóż ty, małpiszonie, masz do mówienia panu Broussel?

— Chcę to powiedzieć jemu samemu.

— To się nie da zrobić, pracuje teraz.

— Więc poczekam — odparł Friquet, co tym bardziej było mu na rękę, że znalazł dobry sposób wykorzystania momentu.

Wbiegł zatem szybko na schody, podczas gdy jejmość Nanette postępowała za nim wolniej.

— Lecz ostatecznie czego chcesz od pana Broussela?

— Chcę mu powiedzieć — odparł Friquet wrzeszcząc ile sił — że cały pułk gwardii idzie z tej strony. A ponieważ słyszałem, jak wszędzie mówią, że na dworze są doń źle usposobieni, więc przyszedłem uprzedzić, aby się miał na baczności.

Broussel posłyszał wrzask urwisa i zachwycony nadmiarem jego gorliwości, zeszedł na pierwsze piętro; istotnie bowiem pracował był w swoim gabinecie na drugim piętrze.

— Och, mój przyjacielu — rzekł — co nas obchodzi pułk gwardii i czyś oszalał, żeby wszczynać podobny skandal? Czyż nie wiesz, że to, co robią ci panowie, to zwykła rzecz i że leży w zwyczajach tego regimentu ustawiać się w szpaler na przyjazd króla?

Friquet udał zdziwionego i obracając swoją nową czapkę w palcach rzekł:

— Nie dziwne, panie Broussel, że pan o tym wie, bo pan wiesz wszystko. Ale ja, Bóg mi świadkiem, nie wiedziałem i sądziłem, że dam panu dobrą radę. Nie miej pan o to do mnie urazy, panie Broussel.

— Przeciwnie, mój chłopcze, przeciwnie. Twoja gorliwość podoba mi się. Nanette, niech no się pani rozejrzy za morelami, które przysłała nam wczoraj z Noisy księżna de Longueville. I proszę dać z pół tuzina waszemu synowi oraz przylepkę świeżego chleba.

— Dziękuję panu, panie Broussel — odparł Friquet. — Dziękuję, w samej rzeczy bardzo lubię morele.

Broussel udał się teraz do żony i poprosił o śniadanie. Zegar wskazywał dziewiątą i pół. Radca podszedł do okna. Ulica była zupełnie opustoszała, tylko z dala dawał się słyszeć jakby szum przybierającego morza, bezmierny łoskot ludowych fal rosnących wokół Panny Marii.

Hałas ten wzmógł się w dwójnasób, kiedy nadciągnął d’Artagnan z kompanią muszkieterów i jął ustawiać się u bram Panny Marii, aby wziąć udział w nabożeństwie. Poradził Portosowi, by skorzystał z okazji i zobaczył uroczystość. Portos więc w paradnym stroju, na swym najpiękniejszym koniu grał rolę muszkietera honorowego, jak niegdyś często d’Artagnan. Sierżant kompanii, stary żołnierz z wojen hiszpańskich, poznał Portosa, swego dawnego towarzysza, i wkrótce opowiedział wszystkim podkomendnym o wielkich czynach tego olbrzyma, chluby starych muszkieterów de Treville’a. Portos został nie tylko dobrze przyjęty w kompanii, ale w dodatku spoglądano nań z podziwem.

O dziesiątej działo z Luwru obwieściło wyjazd króla. Ruch podobny do ruchu drzew, którym burza gnie i miesza wierzchołki, przebiegł po ciżbie, aż zafalowała ona z nieruchomymi muszkietami gwardzistów. Wreszcie pojawił się król z królową w karecie całej złoconej. Dziesięć innych jechało za nimi z damami, dostojnikami domu królewskiego i całym dworem.

— Niech żyje król! — krzyczano ze wszystkich stron.

Młody król wetknąwszy dostojnie głowę w drzwiczki zrobił dość wdzięczną minkę, a nawet skłonił się lekko, co wzmogło w dwójnasób krzyki pospólstwa.

Orszak posuwał się powoli i zużył prawie pół godziny na przebycie przestrzeni dzielącej Luwr od placu Panny Marii. Dotarłszy tam, wpłynął powoli pod olbrzymie sklepienie mrocznej katedry i nabożeństwo się rozpoczęło.

W momencie gdy dwór zajmował miejsca, z rzędu dworskich pojazdów ruszyła powoli karoca z herbami de Comminges, by zatrzymać się aż na krańcu całkiem pustej ulicy Saint-Christophe. Kiedy się tam znalazła, czterech gwardzistów i chorąży, którzy ją eskortowali, weszli do środka ciężkiej machiny i opuścili zasłony. Następnie przez przemyślnie urządzony otwór chorąży jął obserwować całą ulicę Cocatrix, jakby oczekując czyjegoś przybycia.

Wszyscy byli tak zajęci uroczystością, że ani karoca, ani ostrożności, jakie zachowywali znajdujący się w jej wnętrzu, nie zostały zauważone. Friquet, którego zawsze czujne oko mogło ich jedynie zauważyć, poszedł rozkoszować się morelami na belkowaniu jednego z domów dziedzińca Panny Marii. Oglądał stąd króla, królową, Mazariniego i słuchał mszy, jakby sam do niej służył.

Pod koniec świętej ofiary królowa widząc, że Comminges stoi koło niej oczekując potwierdzenia wydanego mu już przed opuszczeniem Luwru rozkazu, rzekła półgłosem:

— Niech pan idzie i niech Bóg pana wspiera.

Comminges oddalił się natychmiast, opuścił kościół i wszedł w ulicę Saint-Christophe.

Friquet, który dostrzegł tego pięknego oficera idącego w towarzystwie dwóch gwardzistów, wynalazł sobie nową zabawę i poszedł za nim, i to tym chętniej, że uroczystość była na ukończeniu i król wsiadł do karety.

(audio 16 a)

Zaledwie chorąży zoczył Commingesa na końcu ulicy Cocatrix, rzucił jedno słowo woźnicy, a ten natychmiast uruchomił swą machinę i podjechał nią pod bramę Broussela.

Comminges zastukał do bramy w chwili, kiedy powóz się przy niej zatrzymał.

Friquet czyhał tuż za Commingesem na otwarcie bramy.

— Co tu robisz, urwisie? — zapytał Comminges.

— Czekam, bo chcę wejść do pana Broussela, panie oficerze — odparł Friquet tym przymilnym tonem, jakim stosownie do okoliczności umie posługiwać się chłopiec paryski.

— Więc mieszka on tutaj? — zapytał Comminges.

— Tak, panie.

— A na którym piętrze?

— W całym domu — odparł Friquet. — To jego dom.

— Ale gdzie przebywa zazwyczaj?

— Kiedy pracuje, to na drugim piętrze, na posiłki zaś schodzi na pierwsze. W tej chwili powinien jeść obiad, bo już południe.

— Dobrze — rzekł Comminges.

W tym momencie otworzono bramę. Oficer zapytał lokaja i dowiedział się, że pan Broussel jest w domu i rzeczywiście je obiad. Comminges wszedł za lokajem, a Friquet za Commingesem.

Broussel siedział z rodziną za stołem, mając naprzeciwko żonę, po obu bokach córki, a na końcu stołu Louvieres’a swego syna, którego już widzieliśmy, jak pojawił się podczas wypadku radcy; zresztą z wypadku tego radca wykurował się całkowicie. Teraz, wróciwszy do zupełnego zdrowia, poczciwiec smakował piękne owoce, przysłane mu przez księżną de Longueville.

Comminges, który chwycił lokaja za ramię, w momencie gdy ten chciał otworzyć drzwi, aby go zaanonsować, pchnął je sam i znalazł się przed tym rodzinnym obrazkiem.

Zoczywszy oficera Broussel poczuł się trochę nieswojo, ale widząc, że ów grzecznie się ukłonił, podniósł się i odpowiedział również ukłonem.

Mimo jednak tych wzajemnych uprzejmości na twarzach kobiet odmalował się niepokój. Louvieres zbladł i niecierpliwie oczekiwał, co też oficer powie.

— Panie — odezwał się Comminges — przyniosłem rozkaz króla.

— Doskonale. Słucham pana — odparł Broussel. — Cóż to za rozkaz?

I wyciągnął rękę.

— Mam polecenie ująć pana — odrzekł Comminges ciągle tym samym tonem, z tą samą uprzejmością. — Jeśli pan zechce mi zaufać, oszczędzi pan sobie trudu czytania tego długiego listu i uda się ze mną.

Gdyby piorun uderzył w sam środek tych poczciwych ludzi, tak spokojnie razem siedzących, nie sprawiłby straszliwszego wrażenia. Broussel, cały drżący, cofnął się. W owej epoce zostać uwięzionym z powodu niełaski króla było rzeczą okropną. Louvieres poruszył się, aby skoczyć do szpady, która leżała na krześle w rogu sali. Ale jedno spojrzenie poczciwca Broussela, który w tym wszystkim nie tracił głowy, powstrzymało ów rozpaczliwy odruch. Pani Broussel oddzielona od małżonka całą szerokością stołu, zalewała się łzami, obie córki trzymały ojca w objęciach.

— Idziemy, panie — odezwał się Comminges — śpieszmy się, trzeba być posłusznym królowi.

— Ależ, panie — odrzekł Broussel — jestem słabego zdrowia i w tym stanie nie mogę się udać do więzienia. Proszę o zwłokę.

— To niemożliwe — odparł Comminges — rozkaz jest wyraźny i musi być wykonany natychmiast.

— Niemożliwe! — rzekł Louvieres. — Weź sobie pod uwagę, że pogrążasz nas w rozpaczy.

— Niemożliwe! — rozległ się jakiś jazgotliwy głos w głębi pokoju. Comminges odwrócił się i ujrzał panią Nanette z miotłą w ręku i oczami miotającymi błyskawice gniewu.

— Droga Nanette, uspokój się — rzekł Broussel. — Proszę cię.

— Ja mam być spokojna, kiedy aresztują mego pana, podporę, wyzwoliciela i ojca biednego ludu. Ach tak! Jeszcze mnie poznacie... Proszę się stąd zabierać — zwróciła się do Commingesa.

Comminges uśmiechnął się.

— No, panie — rzekł zwracając się do Broussela — nakaż tej kobiecie milczenie i proszę za mną.

— Mnie kazać milczeć, mnie! — odrzekła Nanette. — Ach, tak! Trzeba by na to kogo innego niż ty, mój wymuskany ptaszku królewski. Ja ci pokażę.

I pani Nanette rzuciła się do okna, otworzyła je, po czym głosem tak przenikliwym, że można go było posłyszeć aż na dziedzińcu Panny Marii, zakrzyknęła:

— Na pomoc! Aresztują mego pana! Aresztują radcę Broussela! Na pomoc!

— Panie — rzekł Comminges — proszę się zdeklarować natychmiast: czy pan posłuchasz rozkazu, czy też zamyślasz bunt przeciw królowi!

— Ależ posłucham, posłucham, panie! — zawołał Broussel, próbując się uwolnić od uścisków obu córek i powstrzymać spojrzeniem syna, ciągle gotowego mu się wymknąć.

— W takim razie — rzekł Comminges — nakażcie milczeć tej starej.

— Co, starej?! — krzyknęła Nanette.

I chwyciwszy za kratę okna zaczęła co tchu wrzeszczeć:

— Na pomoc! Na pomoc panu Broussel, aresztują go, bo bronił ludu, na pomoc!

Comminges chwycił służącą wpół i chciał ją oderwać od okna, ale w tej chwili inny głos, wychodzący jakby z antresoli, zawył falsetem:

— Mordują! Pali się! Trzymaj zbója! Mordują pana Broussel! Zarzynają pana Broussela!

Był to głos Friqueta. Nanette, czując wsparcie, podjęła swoje ze zdwojoną siłą.

W oknach pojawiły się już głowy ciekawych. Zwabieni z krańca ulicy ludzie nadbiegali pojedynczo, grupami, potem całym tłumem. Słychać było okrzyki, widać było karocę, ale nikt nic nie rozumiał. Friquet skoczył z antresoli na dach pojazdu.

— Chcą aresztować pana Broussela! — wołał. — W karecie są gwardziści, a oficer tam na górze!

Tłum jął wymyślać i zbliżył się do koni. Dwaj gwardziści, którzy zostali w wąskim przejściu, wbiegli po schodach na pomoc panu Commingesowi; ci zaś z karocy otworzyli drzwiczki i skrzyżowali piki.

— Widzicie ich — krzyczał Friquet. — Widzicie ich? Oto oni.

Woźnica się odwrócił i smagnął Friqueta batem, aż chłopiec zawył z bólu.

— Ach, ty diabelski furmanie! — wrzasnął Friquet. — I ty mieszasz się do tego? Poczekaj!

I wskoczył z powrotem na antresolę, skąd obrzucał woźnicę wszystkim, co tylko miał pod ręką.

Pomimo groźnej postawy gwardzistów, a być może nawet wskutek niej, tłum jął złorzeczyć i podchodzić do koni. Gwardziści silnymi ciosami pik odpędzili najbardziej niesfornych.

Jednakże tumult ciągle rósł; ulica nie mogła już pomieścić gapiów, którzy napływali ze wszystkich stron. Napór ich zacieśniał przestrzeń, jaka zachowała się jeszcze między ludźmi a karocą dzięki groźnym pikom gwardzistów. Żołnierze, spychani niby przez żywy mur, byli o krok od zmiażdżenia o piasty kół i pudło karocy. Dwadzieścia razy powtórzony okrzyk chorążego: “W imię króla” na nic się nie zdał wobec tego straszliwego zbiegowiska i zdawał się niecić jeszcze większe rozdrażnienie, gdy wtem na zawołanie “W imię króla” nadjechał jakiś jeździec i widząc tak sponiewierane mundury, rzucił się w środek bójki ze szpadą w ręce, niosąc niespodziewaną pomoc gwardzistom.

Kawaler ów był młodzieńcem liczącym zaledwie piętnaście, szesnaście lat; z gniewu twarz mu pobladła. Zeskoczył na ziemię, jak reszta gwardzistów oparł się plecami o dyszel karocy, zasłonił się koniem, dobył z olster pistolety, zatknął je za pas i jął robić szpadą jak człowiek, dla którego jest to zwykła rzecz.

Przez dziesięć minut młodzieniec ów sam jeden opierał się naporowi całego tłumu.

Wreszcie ujrzano Commingesa, jak pchał przed sobą Broussela.

— Połamać karetę! — wrzeszczał lud.

— Na pomoc! — krzyczała stara kobieta.

— Mordują! — krzyczał Friquet, dalej zrzucając na gwardzistów grad wszelkiego rodzaju przedmiotów, jakie tylko wpadały mu w rękę.

— W imię króla! — wołał Comminges.

— Pierwszy, który podejdzie, zginie! — krzyczał Raul, który znalazłszy się w opresji, dźgnął ostrzem szpady jakiegoś olbrzyma szykującego się do zmiażdżenia młodzieńca. Dźgnięty poczuwszy, że jest ranny, odskoczył z wyciem.

W samej rzeczy był to Raul powracający właśnie z Blois po pięciu dniach nieobecności, w myśl obietnicy danej hrabiemu de La Fere. Chciał rzucić okiem na uroczystość, skierował się więc ulicami prowadzącymi krótszą drogą do Panny Marii. Dotarłszy w pobliże ulicy Cocatrix, został porwany falą ludu, a na hasło: “W imię króla” przypomniał sobie słowa Atosa: “Służ królowi”. Pobiegł więc walczyć za króla, którego gwardzistów maltretowano.

Comminges wrzucił, jeśli można tak powiedzieć, Broussela do karocy i wskoczył za nim. W tejże chwili rozległ się strzał z rusznicy, kula przeszła z góry w dół przez kapelusz Commingesa i strzaskała ramię gwardziście. Comminges podniósł głowę i poprzez dym ujrzał groźne oblicze Louvieres’a, który pojawił się w oknie drugiego piętra.

— Ach, to pan — rzekł Comminges — jeszcze pan usłyszysz o mnie.

— Pan również — odparł Louvieres — i zobaczymy, kto z nas będzie mówił głośniej.

Friquet i Nanette wyli bez przerwy; krzyki, huk strzałów, zapach prochu, zawsze tak odurzający, wywierały swój efekt.

— Śmierć oficerowi! Zabić go! — wył tłum.

Powstał wielki rumor.

— Jeszcze krok — krzyknął Comminges podnosząc zasłony, ażeby lepiej było widać wnętrze karocy, i przykładając szpadę do piersi Broussela — jeszcze krok, a zabiję więźnia. Mam rozkaz przyprowadzić go martwym lub żywym, więc przyprowadzę go martwym i koniec.

Rozległ się straszliwy krzyk; żona i córki Broussela błagalnie wyciągały do ludu ramiona.

Lud zrozumiał, że ten oficer, tak blady, a jednocześnie tak zdecydowany, uczyni to, co zapowiedział; grożono więc dalej, ale odstąpiono.

Comminges kazał rannemu gwardziście wejść ze sobą do karocy, innym zaś zamknąć drzwi.

— Pędź do pałacu — rzucił woźnicy, który bardziej przypominał martwego aniżeli żywego.

Woźnica zaciął batem konie i w tłumie natychmiast rozwarła się szeroka droga. Jednak po dotarciu do nadbrzeża trzeba było się zatrzymać. Karoca wywróciła się, tłum porwał, zdusił, zgniótł konie.

Raul pieszo, ponieważ nie miał czasu z powrotem dosiąść wierzchowca, wyczerpany płazowaniem szpadą, podobnie jak gwardziści zmęczeni byli płazowaniem brzeszczotami, jął zadawać pchnięcia. Ale chwycenie się tego strasznego i ostatecznego środka tylko rozjątrzyło pospólstwo. Od czasu do czasu wśród tłumu można było dostrzec błysk lufy muszkietu lub brzeszczotu rapiera. Rozległo się parę strzałów, oddanych niewątpliwie w powietrze, których odgłos bynajmniej nie trwożył serc. Z okien w dalszym ciągu pociski leciały jak grad. Słychać było głosy, jakie słyszy się jedynie w czasie rozruchów. Widać było twarze, jakie widzi się jedynie w krwawe dni. Okrzyki: “Śmierć! Śmierć gwardzistom! Oficera do Sekwany!” górowały nad całym olbrzymim tumultem. Raul ze starmoszonym kapeluszem, skrwawioną twarzą, czuł, że zaczynają go opuszczać nie tylko siły, ale i świadomość. Oczy pławiły się w czerwonym oparze, poprzez ten opar widział, jak wyciąga się po niego sto groźnych ramion, gotowych schwytać go, gdy tylko padnie. Comminges, w przewróconej karocy, wyrywał sobie włosy z wściekłości. Gwardziści nie mogli nikomu śpieszyć z pomocą, każdy bowiem zajęty był własną obroną. Było już po wszystkim: karoca, konie, gwardziści, trabanci, być może i sam więzień, wszystko miało pójść wniwecz, kiedy nagle rozległ się znany dobrze Raulowi głos i szeroka szpada błysnęła w powietrzu. W tejże chwili tłum rozstąpił się, przeszyty na wskroś, osłupiały, zmiażdżony. Jakiś oficer muszkieterów, płazując, tnąc w prawo i w lewo, biegł w stronę Raula i chwycił go w ramiona, kiedy ten miał już upaść.

— Święty Boże! — krzyknął oficer — zamordowali cię? Jeśli tak, biada im!

I obrócił się, tak mocarny, gniewny i groźny, że najbardziej zaciekli rebelianci runęli jedni na drugich rzucając się do ucieczki, przy czym kilku stoczyło się aż do Sekwany.

— Pan d’Artagnan — szepnął Raul.

— Tak, na Boga! We własnej osobie i jak się zdaje, na twoje szczęście, mój młody przyjacielu. Hej tam, do mnie! — krzyknął prostując się w strzemionach i wznosząc szpadę; głosem i ruchem przyzywał muszkieterów, którzy nie byli w stanie nadążyć za nim, tak szybko jechał. — No dalej, wymieść to wszystko! Do muszkietów! Za broń! Gotuj broń! Cel! Na te rozkazy góry ludowe jęły zapadać się tak gwałtownie, że d’Artagnan nie mógł powstrzymać wybuchu homeryckiego śmiechu.

— Dzięki, d’Artagnanie — rzekł Comminges ukazując się do połowy z drzwiczek wywróconej karety. — Dzięki, mój młody szlachcicu! Pańskie nazwisko, żebym je mógł podać królowej?

Raul już szykował się do odpowiedzi, kiedy d’Artagnan nachylił się do jego ucha i rzekł:

— Milcz i pozwól mnie odpowiedzieć.

Po czym, zwracając się do Commingesa, dodał:

— Nie trać pan czasu, Comminges, jeśli możesz, wychodź z karety i każ podjeżdżać następnej.

— Ale jakiej?

— Dalibóg, pierwszej, jaka będzie przejeżdżać przez Pont-Neuf. Mam nadzieję, że jadący w niej będą aż nazbyt szczęśliwi użyczając swej karety w służbę króla.

— Nie wiadomo — odparł Comminges.

— Idź pan, za pięć minut całe to tałałajstwo powróci ze szpadami i muszkietami. Zabiją pana, a więźnia oswobodzą. Idź pan. O, patrz, właśnie jedzie tam jakaś kareta.

Po czym, nachylając się ponownie nad Raulem, szepnął:

— Przede wszystkim nie wymieniaj swego nazwiska. Młodzieniec popatrzył nań zdumiony.

— Doskonale, już biegnę — rzekł Comminges — a jeśli powrócą, otwierajcie ogień.

— Ależ nie, ależ nie — odpowiedział d’Artagnan — przeciwnie, niech się nikt nie rusza; za jeden strzał w tej chwili jutro zapłacono by zbyt drogo.

Comminges zabrał swych czterech gwardzistów, tyluż muszkieterów i pobiegł do karety. Kazał wysiąść znajdującym się w niej ludziom i przyprowadził ich do obalonego pojazdu.

Ale kiedy trzeba było przeprowadzić Broussela z pogruchotanego powozu do innego, lud, ujrzawszy człowieka, którego nazywał swoim wybawcą, zawył w sposób zgoła nieprawdopodobny i runął znów w stronę karocy.

— W drogę! — rzucił d’Artagnan. — Dziesięciu muszkieterów pojedzie z panem, ja pozostanę z dwudziestoma, aby tłum utrzymać w szachu. Jazda, ani chwili do stracenia! Dziesięciu ludzi do pana de Comminges!

Dziesięciu ludzi opuściło oddział, otoczyło nową karetę i odjechało galopem.

Z chwilą odjazdu karety krzyki wzmogły się w dwójnasób; ponad dziesięć tysięcy ludzi cisnęło się na nadbrzeżu, przepełniało Pont-Neuf i przyległe ulice.

Huknęło kilka strzałów. Jeden z muszkieterów został raniony.

— Naprzód! — krzyknął d’Artagnan doprowadzony do ostateczności i zagryzł wąsa.

Wraz ze swymi dwudziestoma ludźmi jął szarżować na cały ten tłum, który rozproszył się w przerażeniu. Na miejscu pozostał jedynie jakiś człowiek z rusznicą w ręku.

— Ach, to ty — rzekł ów człowiek — to ty chciałeś go już raz zamordować! Czekaj!

I pochylił rusznicę w stronę nadjeżdżającego pełnym galopem d’Artagnana.

D’Artagnan pochylił się na szyję swego wierzchowca, młodzieniec strzelił — kula ścięła pióro u kapelusza.

Rozpędzony koń potrącił i odrzucił na mur nierozważnego, który sam jeden chciał powstrzymać burzę.

D’Artagnan osadził konia w miejscu i kiedy jego muszkieterowie szarżowali dalej, zamierzył się szpadą na obalonego.

— Ach, panie! — zakrzyknął Raul, który rozpoznał młodzieńca, gdyż widział go przy ulicy Cocatrix — niech pan go oszczędzi, to syn aresztowanego.

D’Artagnan zatrzymał ramię wzniesione do ciosu.

— Więc pan jesteś jego synem — odezwał się — to zupełnie inna sprawa.

— Poddaję się — rzekł Louvieres, wyciągając do oficera wystrzeloną rusznicę.

— Ależ nie, nie poddawaj się, do kata! Przeciwnie, zmykaj, i to szybko. Jak cię schwycą, zostaniesz powieszony.

Młodzieniec nie dał sobie tego powtarzać dwa razy, przemknął pod szyją konia i zniknął za rogiem ulicy Guenegaud.

— Dalibóg — zwrócił się d’Artagnan do Raula — w samą porę zatrzymałeś mi rękę. Byłby to już trup, a dalibóg, gdybym się dowiedział, kim był, nie mógłbym odżałować, żem go zabił.

— Ach, panie — odpowiedział Raul — pozwolisz pan, że zanim podziękuję za tego biednego chłopca, złożę dzięki za siebie. I ja też miałem zginąć, kiedyś waszmość nadjechał.

— Czekaj, czekaj, młodzieńcze, i nie męcz się mówieniem.

Po czym, wyciągnąwszy z olster flaszę hiszpańskiego wina, rzekł:

— Pociągnij z niej ze dwa łyki. Raul wypił i chciał znowu dziękować.

— Drogi — odparł d’Artagnan — pomówimy o tym później.

Po czym widząc, że muszkieterowie wymietli nadbrzeże od Pont-Neuf aż do bulwaru Saint-Michel i już powracali^ podniósł szpadę, aby zdwoili kroku.

Muszkieterowie podjechali kłusa. W tymże czasie z drugiej strony nadbrzeża nadciągnęło dziesięciu ludzi eskorty, jaką przydzielił d’Artagnan Commingesowi.

— Hej! — zawołał d’Artagnan zwracając się do nich — zaszło coś nowego?

— Ech, panie poruczniku — odparł wachmistrz — kareta jeszcze raz poszła w kawałki, to prawdziwe przekleństwo!

D’Artagnan wzruszył ramionami.

— Niezdary, kiedy się wybiera karetę, winna być solidna. Kareta na areszt dla jednego Broussela winna udźwignąć dziesięć tysięcy ludzi.

— Co pan porucznik rozkaże?

— Bierz oddział i prowadź do kwater.

— A pan porucznik zabierze się sam?

— No pewnie. Sądzisz, że potrzebuję eskorty?

— Jednak...

— Maszerować!

Muszkieterowie odjechali, d’Artagnan pozostał sam z Raulem.

— Boli teraz? — zapytał go.

— Tak, panie, głowa ciąży i płonie.

— Cóż tam z tą głową? — zatroskał się i zdjął młodzieńcowi kapelusz. — Ach, rana.

— Tak, zdaje mi się, że dostałem w głowę doniczką od kwiatów.

— Kanalia! — rzucił d’Artagnan. — Ale widzę, masz ostrogi, byłeś konno?

— Tak, lecz zsiadłem z konia, żeby osłaniać pana de Comminges, i konia mi zabrano. O, patrzaj pan, oto on.

Istotnie, w tejże samej chwili koń Raula z Friquetem na siodle przejeżdżał mimo w galopie. Chłopiec powiewał czterokolorową czapką i wołał:

— Broussel! Broussel!

— Hej, stój, hultaju jeden! — zakrzyknął d’Artagnan. — Dawaj tu tego konia!

Friquet słyszał dobrze, lecz udawał, że nic nie słyszy, i próbował jechać dalej.

D’Artagnan przez moment miał chęć gonić za mości Friquetem, ale nie chciał Raula pozostawić samego. Zadowolił się więc wydobyciem pistoletu z olster i odciągnięciem kurka.

Friquet miał bystre oko i dobre ucho, zauważył ruch d’Artagnana, posłyszał szczęk kurka. Zatrzymał konia w miejscu.

— Ach, to pan, panie oficerze! — krzyknął podjeżdżając. — Po prawdzie jestem bardzo rad, że waszmość pana spotykam.

D’Artagnan spojrzał na Friqueta uważnie i rozpoznał w nim małego chłopca z ulicy Calandre.

— To ty, hultaju — rzekł — chodź no tutaj.

— To ja, mości oficerze — odparł Friquet swym przymilnym tonem.

— Zmieniłeś więc zajęcie? Nie jesteś już ministrantem? Nie pracujesz w tawernie? Kradniesz teraz konie?

— Ależ, mości oficerze, jak można tak mówić! — wykrzyknął Friquet. — Szukałem szlachcica, do którego należy ten koń, pięknego kawalera, walecznego jak sam Cezar... — Udał, że dopiero teraz dostrzegł Raula. — Chyba się nie mylę — ciągnął — że to on. Panie, nie zapomnicie chyba o chłopcu?

Raul sięgnął do kieszeni.

— Co zamyślasz? — zapytał d’Artagnan;

— Dać temu dzielnemu chłopcu dziesięć liwrów — odparł Raul, dobywając pistola z kieszeni.

— Dziesięć kopniaków w zadek — odparł d’Artagnan. — Zmykaj, łotrze jeden i pamiętaj, że znam twój adres.

Friquet, który nie spodziewał się wyjść z tej opresji tak tanim kosztem, dał jednego susa z nadbrzeża w ulicę Dauphine i zniknął. Raul dosiadł swego konia i obaj stępa ruszyli w stronę ulicy Tiquetonne; d’Artagnan bowiem opiekował się młodzieńcem jak własnym synem.

Przez całą drogę dawały się słyszeć głuche pomruki i dalekie groźby. Ale na widok oficera o tak marsowej postawie, na widok tej potężnej szpady zwisającej za rękojeść na pendencie usuwano się wszędzie z drogi i nie podjęto żadnej poważnej próby przeciwko obu jeźdźcom.

Tak więc dotarli bez wypadku do zajazdu “Pod Kózką”.

Piękna Magdalena. oznajmiła d’Artagnanowi, że Wiórek powrócił i przyprowadził Muszkieta, który bohatersko zniósł wyjęcie kuli i czuje się w miarę dobrze.

D’Artagnan kazał więc przywołać Wiórka. Lecz mimo nawoływań Wiórek nie odpowiadał; zniknął.

— No, to podać wina! — rzucił d’Artagnan.

A kiedy przyniesiono wina i d’Artagnan został sam z Raulem, rzekł patrząc mu w oczy:

— Jesteś z siebie bardzo zadowolony, nieprawdaż?

— Ależ tak — odparł Raul. — Zdaje się, że spełniłem swój obowiązek. Czyż nie stawałem w obronie króla?

— A któż ci powiadał, że trzeba bronić króla?

— Sam pan hrabia de La Fere.

— Tak, króla... Ale dziś nie broniłeś króla, lecz Mazariniego, a to nie to samo.

— Lecz panie...

— Popełniłeś rzecz potworną, młodzieńcze, zamieszałeś się w sprawy, które nie należą do ciebie.

— Jednak pan sam...

— Och, ja to zupełnie co innego. Ja muszę słuchać swego dowódcy. A twoim dowódcą jest jego książęca wysokość. Zrozum to dobrze, nie masz innego. Widział kto — ciągnął d’Artagnan — taką kiepską głowę, co zamierza przystać do Mazariniego i pomaga w aresztowaniu Broussela. Przynajmniej nie piśnij o tym ani słówka, gdyż pan hrabia de La Fere się wścieknie.

— Przypuszczasz pan, że hrabia de La Fere będzie się na mnie gniewał?

— Czy przypuszczam? Jestem tego pewien. Żeby nie to, dziękowałbym ci, gdyż ostatecznie pracowałeś dla nas. Toteż łaję cię w jego imieniu i w jego zastępstwie. Burza będzie więc łagodniejsza, wierz mi. Poza tym — dodał d’Artagnan — korzystam, moje drogie dziecko, z przywileju, jakiego udzielił mi twój opiekun.

— Nie rozumiem, panie — rzekł Raul.

D’Artagnan powstał, podszedł do sekretery, wyjął list i podał Raulowi.

Kiedy Raul przebiegł oczami papier, spojrzenie jego zmąciło się.

— Ach, mój Boże — rzekł podnosząc swe piękne, wilgotne od łez oczy na d’Artagnana — więc pan hrabia opuścił Paryż nie zobaczywszy się ze mną?

— Wyjechał cztery dni temu — odparł d’Artagnan.

— Ależ jego pismo zdaje się wskazywać, że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

— Och, on i śmiertelne niebezpieczeństwo! Bądź spokojny! Po prostu pojechał załatwić sprawy i wkrótce powróci. Mam nadzieję, nie mierzi cię przyjąć mnie tymczasem za swego opiekuna.

— Ależ nie, panie d’Artagnan — rzekł Raul — wszak jesteś pan tak dzielnym szlachcicem i pan hrabia de La Fere tak bardzo pana kocha.

— Och, mój Boże, więc kochaj mnie i ty. Nie będę cię wcale dręczył, pod warunkiem wszakże, że będziesz frondystą, i to zaciekłym frondystą.

— Ale księżnę de Chevreuse będę mógł dalej widywać?

— Oczywiście! Tam do kata, myślę, że zawsze, a również i koadiutora, i księżnę de Longueville. A gdyby znalazł się tam poczciwiec Broussel, do aresztowania którego tak nierozważnie się przyczyniłeś, radziłbym ci prosić go szybko o przebaczenie i ucałować w oba policzki.

— Więc będę, panie, posłuszny, chociaż nie rozumiem.

— To zbędne, byś rozumiał. Spojrzyj — ciągnął d’Artagnan obracając się w stronę drzwi, które właśnie otwarto — oto i pan du Vallon, przybywający do nas w całkowicie potarganym odzieniu.

— Tak, ale za to — odparł ociekający potem i cały okryty kurzem Portos — ale za to natargałem niemało skór. Czyż nie chciały mi te hołysze wydrzeć szpady! Do kroćset! Co za poruszenie wśród ludu! — ciągnął olbrzym z całym spokojem. — Natłukłem gałką swej Balizardy chyba więcej niż dwudziestu. Daj no łyk wina, d’Artagnan.

— Och, powołam się tu na ciebie — rzekł Gaskończyk napełniając po brzegi szklanicę Portosa. — Jak wypijesz, powiesz mi swoje zdanie.

Portos wychylił szklanicę jednym haustem, postawił ją na stole, otarł wąsy i rzekł:

— O czym?

— Słuchaj — podjął d’Artagnan — oto pan de Bragelonne, który ze wszystkich sił pragnął dopomóc w aresztowaniu Broussela, i miałem wiele trudności, by mu przeszkodzić w obronie pana de Comminges.

— Tam do kata! — zaklął Portos — a co powie opiekun, jak się o tym dowie?

— Widzisz — przerwał d’Artagnan — fronduj, przyjacielu, fronduj i pamiętaj, że we wszystkim zastępuję pana hrabiego.

Jednocześnie zadzwonił sakiewką.

Po czym, zwróciwszy się do swego towarzysza, zagadnął:

— Idziesz, Portos?

— Dokąd? — zapytał Portos nalewając sobie drugą szklanicę wina.

— Złożyć nasze uszanowanie kardynałowi.

Portos wychylił tę drugą z takim samym spokojem jak pierwszą, wziął kapelusz, który był złożył na krześle, i udał się za d’Artagnanem.

Jeśli chodzi o Raula, to pozostał całkowicie oszołomiony tym, co widział. D’Artagnan zabronił mu opuszczać izbę, dopóki nie uspokoi się to całe wrzenie.


Загрузка...