XLII. Sekretne cele pana Mazariniego

Dwaj przebrani żołnierze poszli z powagą za pokojowcem. Otworzył im najpierw drzwi przedpokoju, potem drugie drzwi, prowadzące do salonu stanowiącego jakby poczekalnię, i wskazał dwa taborety.

— Rozkaz jest krótki — rzekł im — pozwolić wejść tu tylko jednej osobie, tylko jednej, zrozumiano? Nikomu więcej. Tej osoby macie we wszystkim słuchać. Co do powrotu żadnych nieporozumień nie będzie; zaczekajcie, aż po was przyjdę.

Pokojowcem tym był nie kto inny jak Bernouin, który świetnie znał d’Artagnana, bo go od sześciu czy ośmiu miesięcy dziesiątki razy wprowadzał do kardynała. Więc d’Artagnan zamiast odpowiedzi odburknął tylko ja, możliwie najmniej gaskońskie, a najbardziej niemieckie.

Na Portosie zaś d’Artagnan wymógł obietnicę, że się w żadnym wypadku nie odezwie. A gdyby się znalazł w ostateczności, wolno mu co najwyżej dać za całą odpowiedź jedno słowo: tarteifl[82], przysłowiowe i uroczyste.

Bernouin wyszedł zamykając drzwi.

— O, o! — odezwał się Portos słysząc zgrzyt klucza w zamku. — Zdaje mi się, że mają tu stały zwyczaj zamykania ludzi. Widzę, żeśmy tylko zamienili więzienie: zamiast być więźniami tam, jesteśmy nimi w pomarańczarni. Nie wiem, czy coś zyskaliśmy na tym.

— Portosie, przyjacielu mój — szepnął d’Artagnan — nie wątp o Opatrzności i pozwól mi się namyślić i zastanowić.

— A, namyślaj się i zastanawiaj — rzekł Portos zły, że rzeczy przyjęły taki obrót, a nie inny.

— Przeszliśmy osiemdziesiąt kroków — szepnął d’Artagnan — weszliśmy na sześć schodów i znaleźliśmy się, jak to zauważył mój nieoceniony przyjaciel du Vallon, w owym drugim, równoległym do naszego, pawilonie, który nosi miano pawilonu pomarańczarni. Hrabia de La Fere powinien być niedaleko, tylko że drzwi są pozamykane.

— Wielki mi szkopuł! — rzekł Portos. — Jednym pchnięciem ramienia...

— Na Boga, Portosie, przyjacielu! — rzekł d’Artagnan — oszczędzaj się, bo twoje popisy siłackie mogą spaść w cenie, jeśli będziesz nimi szafował bez potrzeby. Czyś nie usłyszał, że ma tu ktoś przyjść?

— Usłyszałem.

— Ano widzisz, on nam pootwiera drzwi.

— Ale, mój kochany — rzekł Portos — jeśli ów ktoś nas pozna i poznawszy nas zacznie krzyczeć, będziemy zgubieni; bo chyba nie będziesz ode mnie wymagał, bym zatłukł pięścią albo udusił duchownego! Takie obyczaje są dobre wobec Anglików i Niemców.

— O, niech mnie Bóg strzeże i ciebie także! — odparł d’Artagnan. — Młody król może i byłby nam za to dosyć wdzięczny, ale królowa nie wybaczyłaby nam tego, a z nią nie należy zadzierać. Zresztą, niepotrzebnie rozlewać krew! Nigdy! Przenigdy! Mam swój plan. Daj mi działać, a będziemy śmiać się na końcu.

— Proszę cię, działaj — rzekł Portos. — Już bardzo chciałbym się pośmiać.

— Cicho! — rzekł d’Artagnan. — Ów zapowiedziany ktoś już się zbliża.

Usłyszeli z sąsiedniej sali, czyli z przedpokoju, odgłos lekkich kroków. Skrzypnęły zawiasy w drzwiach i ukazał się mężczyzna w stroju szlachcica, owinięty w brunatny płaszcz, w filcowym kapeluszu z szerokim rondem spuszczonym na oczy i z latarnią w ręku.

Portos przylgnął do ściany, ale nie potrafił stać się aż tak niewidoczny, by go mógł nie spostrzec człowiek w płaszczu. Człowiek ów podał mu latarnię i rzekł:

— Zapal lampę u sufitu.

Po czym zwrócił się do d’Artagnana:

— Rozkaz znasz — rzekł.

— Ja — odpowiedział Gaskończyk, zdecydowany trzymać się niezmiennie tej jednej próbki języka niemieckiego.

— Tedesco — rzekł człowiek w płaszczu — va bene[83].

I podszedłszy do drzwi znajdujących się naprzeciwko tych, przez które wszedł był, otworzył je i zniknął zamykając je za sobą.

— A teraz — rzekł Portos — co robimy?

— Teraz posłużymy się twoim ramieniem, jeśli drzwi są zamknięte, przyjacielu Portosie. Każda rzecz ma swój czas i temu, kto umie czekać, wszystko samo wchodzi w rękę w odpowiedniej chwili. Ale najpierw zatarasujemy jak należy pierwsze drzwi, potem zaś pójdziemy za człowiekiem w płaszczu.

Dwaj przyjaciele natychmiast wzięli się do roboty i zastawili drzwi wszystkimi meblami, jakie się znajdowały w komnacie, co tym bardziej uniemożliwiło wejście, że drzwi otwierały się do środka.

— Ślicznie — rzekł d’Artagnan — teraz jesteśmy pewni, że nikt nas nie najdzie znienacka od tyłu. Dalej, naprzód.

Podeszli do drzwi, za którymi znikł był Mazarini; były zamknięte. I d’Artagnan daremnie próbował je otworzyć.

— Teraz właśnie należy użyć siły twojego ramienia — rzekł. — Pchaj, przyjacielu Portosie, ale ostrożnie, żeby nie narobić hałasu. Niczego nie wyważaj, rozłącz tylko oba skrzydła, to wszystko.

Portos oparł się swym potężnym ramieniem o jedno ze skrzydeł, które się ugięło, a d’Artagnan wsunął wtedy ostrze swojej szpady między rygiel i skobel zamku. Rygiel, ścięty ukośnie, ustąpił i drzwi otworzyły się.

— Nieraz ci mówiłem, przyjacielu Portosie, że z kobietami i z drzwiami zawsze dojdzie się do ładu, byle łagodnie.

— To prawda — rzekł Portos — że wielki z ciebie moralista.

— Wejdźmy — rzekł d’Artagnan.

Weszli. Za szybą, w świetle kardynalskiej latarni postawionej na ziemi na środku galerii, widać było drzewa pomarańczowe i granatowce zamkowego zimowego ogrodu, ustawione w długie rzędy, które tworzyły szeroką aleję środkową i dwie boczne, węższe alejki.

— Nie ma kardynała — rzekł d’Artagnan. — Jest tylko latarnia, gdzie, on, do diabła, wlazł?

I zaczął przeszukiwać jedną z bocznych alejek, skinąwszy na Portosa, aby wziął się do przeszukiwania drugiej. Nagle zobaczył, że z lewej strony jedna donica jest wysunięta z rzędu, a na jej miejscu znajduje się duży stwór.

Dziesięciu ludzi dobrze by się zmachało przesuwając tę donicę, ale poruszona jakimś mechanizmem odsunęła się łatwo, razem z taflą posadzki, na której stała.

D’Artagnan, jak powiedzieliśmy, ujrzał na jej miejscu otwór, a w otworze stopnie kręconych schodków.

Wezwał ruchem ręki Portosa i pokazał mu otwór i schodki.

Dwaj mężczyźni ze zdumieniem popatrzyli na siebie.

— Jak to?

— Gdybyśmy chcieli tylko złota — odezwał się cichutko d’Artagnan — mielibyśmy okazję wzbogacić się na całe życie. Czyż nie rozumiesz, Portosie, że u dołu tych schodków znajduje się, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, ów słynny skarbiec kardynała, o którym tyle mówią, i że dość by nam było zejść, opróżnić jedną skrzynię, zamknąć w środku kardynała na dwa spusty, wyjść, zabierając tyle złota, ile dalibyśmy radę udźwignąć, i odstawić na miejsce to pomarańczowe drzewko, a nikt w świecie nie zapytałby nas, skąd się wziął nasz majątek, nawet sam kardynał.

— Byłaby to rzecz warta zachodu dla chamów — odparł Portos — ale niegodna, zdaje mi się, dwóch szlachciców.

— Też jestem tego zdania — rzekł d’Artagnan — i powiedziałem: “gdybyśmy chcieli tylko złota...”, ale my czego innego chcemy.

W tejże chwili, kiedy d’Artagnan właśnie pochylił się nad otworem, żeby posłuchać, co się dzieje w lochu, suchy i metaliczny dźwięk jakby poruszonego worka ze złotem dobiegł do jego ucha. D’Artagnan drgnął. Natychmiast potem zamknięto jakieś drzwi i na schodach ukazał się pierwszy odblask światła.

Mazarini zostawił swoją latarnię w pomarańczarni, chcąc, żeby myślano, że się tam niby to przechadza. A schodząc do swego ukrytego skarbca świecił sobie woskową świeczką.

— He, jest czym opłacić pięciu radców parlamentu i dwóch paryskich generałów! — odezwał się po włosku, wchodząc na schody i oglądając worek dobrze wypchany realami. — Ja też jestem znakomitym wodzem, tylko że na swój sposób wojuję.

D’Artagnan i Portos przyczaili się, każdy w innej bocznej alejce, za ogromnymi donicami, i czekali.

Mazarini zbliżył się na trzy kroki do d’Artagnana i nacisnął ukrytą w ścianie sprężynę. Tafla posadzki przesunęła się i stojące na niej drzewko pomarańczowe samo wróciło na swoje miejsce w rzędzie.

Wtedy kardynał zdmuchnął świeczkę, włożył ją do kieszeni i wziął latarnię.

Dobrze! My też mamy ten zamiar — pomyślał d’Artagnan. — Pójdziemy razem.

I poszli wszyscy trzej. Pan Mazarini szedł aleją środkową, a Portos i d’Artagnan alejkami bocznymi. Obaj starannie omijali długie pasma światła, jakie co krok kładły się między donicami od kardynalskiej latarni.

Kardynał doszedł do drugich oszklonych drzwi, nie zauważywszy, że nie jest sam, bo miękki piasek tłumił kroki jego dwóch towarzyszy.

Następnie skręcił w lewo, w korytarz, na który Portos i d’Artagnan nie zwrócili przedtem uwagi. Lecz kiedy już miał otworzyć drzwi z korytarza, przystanął i zamyślił się.

— O, diavolo — rzekł. — Zapomniałem, co mi zalecił Comminges! Trzeba zabrać żołnierzy i postawić ich przy tych drzwiach, żeby się nie znaleźć na łasce tego poczwórnego diabła. Chodźmy.

I niecierpliwie zawrócił.

— Nie fatyguj się, eminencjo — odezwał się d’Artagnan, stając z jedną nogą wysuniętą naprzód, z kapeluszem w ręku i serdecznym uśmiechem na twarzy. — Szliśmy za jego eminencją krok w krok i już tu jesteśmy.

— Tak, już jesteśmy — powtórzył Portos.

I równie uprzejmie ukłonił się.

Mazarini spoglądał na nich kolejno zdumionymi oczyma. Poznał obu i jęknąwszy z przerażenia, wypuścił z rąk latarnię.

D’Artagnan podniósł ją; na szczęście nie zgasła upadając.

— O, cóż za nieostrożność, eminencjo — rzekł d’Artagnan. — Niebezpiecznie chodzić tu bez światła, jego eminencja mógłby się jeszcze uderzyć o jakąś donicę albo wpaść w jaką dziurę.

— Pan d’Artagnan — wyszeptał Mazarini nie mogąc ochłonąć ze zdumienia.

— Tak, eminencjo, to ja. I mam zaszczyt przedstawić ci pana du Vallon, mego najlepszego przyjaciela, którym jego eminencja był łaskaw tak serdecznie się niegdyś interesować.

I d’Artagnan skierował światło latarni na radosną twarz Portosa, który zaczynał rozumieć, o co idzie, i ogromnie był z tego dumny.

— Szedłeś, eminencjo, do hrabiego de La Fere? — ciągnął d’Artagnan. — Nie przeszkadzaj sobie. Zechciej pokazać nam drogę, a pójdziemy z tobą.

Mazarini powoli odzyskiwał przytomność umysłu.

— Czy długo już jesteście w pomarańczarni, panowie? — zapytał drżącym głosem, myśląc o swej niedawnej wizycie w skarbcu.

Portos już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale d’Artagnan dał mu znak i usta Portosa, jakby oniemiałe, zaczęły się powoli zamykać.

— Przed chwilą przyszliśmy, eminencjo — odparł d’Artagnan.

Mazarini odetchnął: nie bał się już o swój skarb, bał się tylko o siebie.

Po wargach przemknęło mu coś na kształt uśmiechu.

— Chodźmy — rzekł. — Złapaliście mnie w potrzask, panowie, i uznaję się za pokonanego. Chcecie prosić mnie o wolność, prawda? Daję wam ją.

— O, eminencjo! — rzekł d’Artagnan. — Jesteś niezmiernie dobry, ale my już jesteśmy wolni, za to chcieliśmy cię prosić o coś innego.

— Już jesteście wolni? — zapytał zdumiony Mazarini.

— Niewątpliwie, natomiast ty, eminencjo, być nim przestałeś i teraz cóż, trudno, takie jest prawo wojny, musisz się wykupić.

Mazarini uczuł dreszcz przeszywający go aż do serca. Spojrzenie jego, tak przenikliwe, daremnie badało drwiące oblicze Gaskończyka i obojętne oblicze Portosa. Obydwa były ukryte w cieniu i sama Sybilla Kumańska nic nie umiałaby z nich wyczytać.

— Wykupić się — powtórzył Mazarini.

— Tak, eminencjo.

— A ile będzie mnie to kosztowało, panie d’Artagnan?

— Mój Boże, jeszcze nie wiem, eminencjo. Zapytamy hrabiego de La Fere, jeśli pozwolisz. Zechciej więc otworzyć drzwi prowadzące do jego pokoju, a za dziesięć minut będziesz wiedział ile.

Mazarini zadrżał.

— Eminencjo — rzekł d’Artagnan — sam widzisz, że traktujemy cię z największym szacunkiem, ale musimy cię uprzedzić, że nie mamy czasu do stracenia. Otwórz więc, proszę, eminencjo, te drzwi i zechciej zapamiętać raz na zawsze, że przy najmniejszym ruchu, jaki zrobiłbyś, żeby uciec, przy najlżejszym okrzyku, jaki wydałbyś, żeby wezwać pomocy, my musielibyśmy uciec się do najostrzejszych środków, o co nie można by mieć do nas żalu w wyjątkowym położeniu, w jakim znaleźliśmy się.

— Bądźcie spokojni, panowie — odparł Mazarini. — Nie będę nic usiłował. Daję wam na to słowo honoru.

D’Artagnan dał znak Portosowi, żeby zdwoić czujność, po czym zwrócił się do Mazariniego:

— Teraz, eminencjo, wejdź z łaski swojej do hrabiego de La Fere.


Загрузка...