IV. Anna Austriaczka w wieku czterdziestu sześciu lat

Pozostawszy sam z Bernouinem, Mazarini siedział przez chwilę zamyślony. Wiedział już o tej sprawie wiele, jednakże nie wiedział jeszcze wszystkiego. Mazarini w grze był szachrajem; jest to jeden ze szczegółów zachowanych przez Brienne’a; nazywał to rozgrywaniem partii. Postanowił nie przystępować do rozgrywki z d’Artagnanem, dopóki nie zapozna się ze wszystkimi kartami przeciwnika.

— Czy monsignore ma mi coś do rozkazania? — zapytał Bernouin.

— Owszem — odparł Mazarini — poświecisz mi, idę do królowej. Bernouin wziął lichtarz i ruszył pierwszy. Między apartamentami i gabinetem Mazariniego a apartamentami królowej znajdowało się tajemne przejście. Przez ten właśnie korytarz przechodził kardynał udając się o każdej porze dnia i nocy do Anny Austriaczki.

Dotarłszy do sypialni królowej, gdzie był wylot owego przejścia, Bernouin natknął się na panią Beauvais. Pani Beauvais i Bernouin byli zaufanymi powiernikami tych przejrzałych miłostek; pani Beauvais podjęła się teraz zaanonsować kardynała Annie Austriaczce, bawiącej w domowej kaplicy z młodym Ludwikiem XIV.

Anna Austriaczka siedząc w wielkim fotelu, z łokciem wspartym o stół, a głową na ręce, spoglądała na królewskie dziecko, które leżąc na dywanie kartkowało wielką księgę o wojnach. Anna Austriaczka była królową, która znakomicie umiała się nudzić zachowując majestat; pozostawała niekiedy całymi godzinami ukryta w swym pokoju czy kaplicy domowej, ani czytając, ani się modląc.

Książka, którą bawił się król, była dziełem Quintusa Curtiusa[12], bogato ozdobionym sztychami przedstawiającymi wspaniałe czyny Aleksandra.

Pani Beauvais ukazała się w drzwiach kaplicy i zaanonsowała kardynała Mazariniego.

Dziecko podniosło się na jedno kolano, zmarszczyło brew i patrząc na matkę powiedziało:

— Dlaczegóż to wchodzi on nie prosząc o audiencję?

Anna lekko poczerwieniała.

— W czasach, w jakich żyjemy, jest rzeczą konieczną — odrzekła — aby pierwszy minister mógł o każdej porze zdać królowej sprawę z tego, co się dzieje, nie budząc zaciekawienia czy komentarzy całego dworu.

— Zdaje mi się jednak, że pan de Richelieu nie wchodził w ten sposób — odrzekło nieubłaganie dziecko.

— Jakże możesz pamiętać, co robił pan de Richelieu? Nie masz o tym pojęcia, byłeś zbyt mały.

— Ja tego nie pamiętam; zapytałem o to i powiedziano mi.

— A któż ci o tym powiedział? — zapytała Anna Austriaczka z odruchem źle skrywanego niezadowolenia.

— Wiem dobrze, że nie powinienem nigdy wymieniać osób, które odpowiadają mi na stawiane pytania — odparło dziecko — gdyż inaczej nigdy bym się już niczego więcej nie dowiedział.

W tejże chwili wszedł Mazarini. Na to król poderwał się, wziął książkę, zamknął ją i położył na stole, przy którym stanął, by zmusić Mazariniego do pozostawania również w pozycji stojącej.

Mazarini bystro obserwował całą tę scenę, szukając w niej wytłumaczenia tego, co ją poprzedziło. Skłonił się z szacunkiem przed królową i złożył głęboki ukłon królowi, który odpowiedział mu skinieniem głowy dość wyniosłym. Lecz spojrzenie matki wytknęło mu to poddawanie się uczuciom nienawiści, jakie od dzieciństwa żywił Ludwik XIV w stosunku do kardynała, wobec czego przyjął pozdrowienie ministra z uśmiechem na ustach.

Anna Austriaczka z wyrazu twarzy Mazariniego usiłowała odgadnąć przyczynę tej nieprzewidzianej wizyty; zazwyczaj kardynał przychodził wówczas, gdy już wszyscy się byli oddalili.

Minister skinął ledwie dostrzegalnie głową, na co królowa zwróciła się do pani Beauvais:

— Czas już, żeby król się położył; proszę przywołać Laporte’a. Królowa mówiła młodemu Ludwikowi już dwa czy trzy razy, ażeby odszedł, ale za każdym razem dziecko tkliwie prosiło, że chce jeszcze pozostać. Obecnie jednak młody król nie pozwolił sobie na żadną uwagę, tylko zagryzł wargi i przybladł.

W chwilę później wszedł Laporte.

Chłopiec skierował się wprost do niego, nie uściskawszy matki.

— Cóż to, Ludwiku — spytała Anna — dlaczego nie uściskałeś mnie wcale?

— Wydawało mi się, że gniewasz się na mnie, pani. Wyrzucasz mnie stąd.

— Nie wyrzucam cię, lecz przeszedłeś właśnie wietrzną ospę, jesteś jeszcze cierpiący i obawiam się, by dłuższe czuwanie nie zmęczyło cię.

— Nie żywiłaś tych obaw, kiedy kazałaś mi dzisiaj udać się do Palais celem wydania tych niegodziwych ustaw, co tak wzburzyły lud.

— Sire — odezwał się Laporte, by odwrócić uwagę króla — komu wasza królewska mość życzy sobie, bym oddał świecznik?

— Komu chcesz, Laporte — odrzekło dziecko i podnosząc głos dodało: — byleby tylko nie Manciniemu.

Pan Mancini był siostrzeńcem kardynała, Mazarini ulokował go przy królu w charakterze pazia, na którego Ludwik XIV przelał część nienawiści, jaką żywił do kardynała.

Po czym król wyszedł nie uściskawszy matki i nie skłoniwszy się kardynałowi.

— To mi się podoba! — rzekł Mazarini. — Z przyjemnością patrzę, jak jego królewska mość wychowuje się w odrazie do udawania.

— Dlaczegóż to? — zapytała królowa z pewną nieśmiałością.

— Zdaje mi się, że odejście króla mówi samo za siebie. Jego królewska mość nie zadaje sobie trudu, by ukrywać brak życzliwości w stosunku do mnie, co zresztą nie przeszkadza mi być całkowicie oddanym jego sługą, podobnie jak i waszej królewskiej mości.

— Proszę mu wybaczyć, eminencjo — rzekła królowa — dziecko to nie jest jeszcze w stanie pojąć, jak wiele ma panu do zawdzięczenia.

Kardynał uśmiechnął się.

— Ale zapewne — ciągnęła dalej królowa — przyszedł pan w jakiejś ważnej sprawie. Co zaszło?

Mazarini usiadł, a raczej rozparł się w szerokim fotelu i powiedział melancholijnie:

— Zaszło to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będziemy zmuszeni wkrótce się rozstać, chyba że pani posunie swe przywiązanie aż tak daleko, by mi towarzyszyć do Italii.

— A to dlaczego?

— Dlatego — odrzekł Mazarini — że podobnie jak w operze Thisbe:


Świat cały się sprzysiągł żar uczuć naszych rozdzielić...


— Pan żartujesz — powiedziała królowa, usiłując choć w części odzyskać swą dawną postawę pełną godności.

— Niestety, pani — odparł Mazarini. — Daleki jestem od żartów. Proszę mi wierzyć, że bliższy raczej płaczu; istnieje po temu powód, gdyż proszę zwrócić uwagę na to, co powiedziałem:


Świat cały się sprzysiągł żar uczuć naszych rozdzielić...


A ponieważ pani stanowi część całego świata, chcę przez to powiedzieć, że i pani mnie opuszcza.

— Kardynale!

— Ach, mój Boże, czyż nie widziałem, jak uśmiechała się pani kiedyś przyjemnie do pana diuka Orleańskiego, a raczej do słów, jakie pani prawił?

— I cóż takiego mi mówił?

— Mówił pani: Mazarini jest zawadą; niech sobie odejdzie, a wszystko ułoży się dobrze.

— Więc cóż by pan chciał, bym zrobiła?

— Och, pani! Jesteś królową, jak mi się wydaje!

— Piękna mi królowa, zależna od pierwszego lepszego pisarzyny z Palais-Royal czy pierwszego lepszego szlachetki w królestwie!

— Jednak posiada pani dość władzy, aby oddalić ludzi, którzy się pani nie podobają.

— To jest tych, którzy nie podobają się panu — odpowiedziała królowa.

— Mnie?!

— Bez wątpienia. Kto odprawił panią de Chevreuse, prześladowaną w ciągu dwunastu lat za poprzednich rządów?

— Podła intrygantka, która intrygi rozpoczęte przeciwko panu de Richelieu chciała prowadzić dalej przeciwko mnie.

— Kto odprawił panią de Hautefort, tę tak oddaną przyjaciółkę, która odrzuciła łaski króla dla zachowania moich?

— Skromnisia, rozbierając panią co wieczór, mówiła, że zgubi pani swą duszę kochając się z księdzem, jak gdyby ktoś był księdzem dlatego, że jest kardynałem!

— Kto kazał aresztować pana de Beaufort?

— Warchoł, który nie rozprawiał o niczym innym, tylko o zgładzeniu mnie!

— Widzisz więc, kardynale, że twoi wrogowie są i moimi wrogami.

— To mało, pani, trzeba jeszcze, aby twoi przyjaciele stali się również moimi przyjaciółmi.

— Moi przyjaciele?... — Królowa potrząsnęła głową. — Niestety! Nie mam ich już wcale.

— Jakże to możliwe, byś nie posiadała, pani, przyjaciół w szczęściu skoro miałaś ich tylu w okresie niepowodzeń?

— Ponieważ w szczęściu zapomniałam o tych przyjaciołach. Ponieważ postąpiłam podobnie jak królowa Maria de Medici, która po powrocie ze swego pierwszego wygnania pogardziła tymi wszystkimi, co dla niej cierpieli, i która, wygnana po raz drugi, zmarła w Kolonii opuszczona przez wszystkich, nawet przez rodzonego syna, gdyż teraz z kolei nią wszyscy wzgardzili.

— No więc — rzekł Mazarini — czyż nie można jeszcze naprawić tego zła? Poszukaj, pani, wśród swoich przyjaciół tych najdawniejszych.

— Co chcesz pan przez to powiedzieć?

— Nic innego, tylko to, co powiedziałem: poszukaj, pani.

— Niestety! Mimo iż rozglądam się wkoło, nie widzę, na kogo mogłabym mieć jakiś wpływ. Jego książęca wysokość ulega, jak zwykle, wpływom swoich faworytów. Wczoraj był to Choisy, dziś Lariviere, jutro będzie jeszcze kto inny. Księciem rządzi pani de Longueville, nią zaś samą książę de Marsillac, jej kochanek. Panem de Conti włada koadiutor, którego znów wodzi za nos pani de Guemenee.

— Toteż nie radzę pani poszukiwać wśród jej dzisiejszych przyjaciół, ale pośród tych dawniejszych.

— Pośród moich dawniejszych przyjaciół? — zapytała królowa.

— Tak, pomiędzy pani dawniejszymi przyjaciółmi, tymi, którzy dopomogli pani w walce z księciem de Richelieu, a nawet w pokonaniu go.

— Do czego on zmierza? — szepnęła królowa spoglądając na kardynała z niepokojem.

— Tak — ciągnął Mazarini — potęgą i lotnością, tak charakterystycznymi dla umysłu waszej królewskiej mości, potrafiłaś pani w pewnych okolicznościach odeprzeć z pomocą tych przyjaciół ataki swego przeciwnika.

— Ja? — wyrzekła królowa. — Ja cierpiałam, oto wszystko.

— Tak — odparł kardynał — cierpiała pani podobnie jak wszystkie kobiety: mszcząc się. A więc do rzeczy! Czy znany jest pani pan de Rochefort?

— Pan de Rochefort nie był nigdy moim przyjacielem, wprost przeciwnie: jednym z moich najbardziej zażartych wrogów — rzekła królowa. — Był on jednym z najwierniejszych sług pana kardynała. Myślałam, że pan o tym wie.

— Wiem o tym tak dobrze — odparł Mazarini — żeśmy kazali go zamknąć w Bastylii.

— Czy może wyszedł stamtąd? — spytała królowa.

— Nie, bądź pani spokojna, proszę: przebywa tam nadal. Wspominam o nim jedynie po to, by dojść do innej osoby. Czy zna pani pana d’Artagnan? — ciągnął Mazarini patrząc królowej prosto w oczy.

Cios ten ugodził ją w samo serce.

— Czyżby Gaskończyk okazał się niedyskretny? — szepnęła.

Po czym odezwała się głośno:

— D’Artagnan? Zaraz, ależ tak, oczywiście, nazwisko to jest mi znane. D’Artagnan, muszkieter, który kochał się w jednej z moich dam, w biednym małym stworzeniu, otrutym z mojej przyczyny.

— Czy to wszystko? — spytał Mazarini.

Królowa spojrzała na kardynała ze zdumieniem.

— Ależ, panie, wydaje mi się, że jestem po prostu przesłuchiwana.

— Mimo to odpowiada pani powodując się jedynie własną fantazją — odrzekł Mazarini swym słodkim jak zawsze głosem i ze swym wiecznym uśmieszkiem.

(audio 02 b)

— Proszę, by pan jasno wyłożył mi swoje życzenia, a wówczas dam równie jasną odpowiedź — rzekła królowa zaczynając się niecierpliwić.

— A więc, pani — rzekł skłoniwszy się Mazarini — pragnę, abyś zezwoliła korzystać mi z usług swoich przyjaciół, podobnie jak sama korzystasz z tej odrobiny mej zręczności i talentu, którymi obdarzyły mnie nieba. Okoliczności są poważne i trzeba będzie działać energicznie.

— Co jeszcze? — powiedziała królowa. — Myślałam, że rozwiązaliśmy sprawę kończąc na panu de Beaufort.

— Tak! Widziała pani jedynie strumień, który chciał wszystko wywrócić, a nie zwróciłaś pani uwagi na cichą wodę. A tymczasem istnieje we Francji znane przysłowie o cichej wodzie.

— Dokończ pan — rzekła królowa.

— A więc — ciągnął Mazarini — znoszę codziennie zniewagi od pani książąt i utytułowanych pachołków. Wszystko to marionetki. Nie widzą, że trzymam ich nici w ręku. Pod moją maską cierpliwej powagi nie potrafią odgadnąć śmiechu człowieka zirytowanego, który przysiągł sobie stać się pewnego dnia silniejszym od nich. Zaaresztowaliśmy pana de Beaufort, to prawda, jednak jest on najmniej niebezpieczny ze wszystkich. Jest jeszcze jego książęca wysokość.

— Zwycięzca spod Rocroi! O czym pan myślisz?

— Tak, pani, myślę, i nawet bardzo często, ale patienza[13], jak powiadamy my, Włosi. A następnie, po panu de Conde jest jeszcze diuk Orleański.

— Co też pan mówi? Pierwszy książę krwi, stryj króla!

— Nie. Ani pierwszy książę krwi, ani stryj króla, lecz podły spiskowiec, który za poprzednich rządów, ulegając swemu kapryśnemu i dziwacznemu charakterowi, trapiony nędznymi kłopotami, pożerany niską ambicją, zazdrosny o wszystkich przewyższających go w prawości i odwadze, podrażniony swoją nicością, płynącą z nieudolności, stał się echem wszelkich niecnych wieści, stał się duszą wszelkich intryg, dał hasło ruszenia naprzód tym wszystkim dzielnym ludziom, którzy byli na tyle głupi, by zawierzyć słowu człowieka królewskiej krwi, człowieka, który zaparł się ich, kiedy wstępowali na szafot! Nie! Ani książę krwi, ani stryj króla, powtarzam, ale morderca de Chalais, de Montmorency i Cinq-Marsa[9], który próbuje dziś prowadzić taką samą grę i który wyobraża sobie, że wygra partię, ponieważ zmienił przeciwnika i zamiast człowieka, który groził, ma przed sobą kogoś, kto się uśmiecha. Ale myli się, przegra, jak przegrał z panem de Richelieu. Nie widzę powodu, by wokół królowej trwał ów ferment niezgody, którym zmarły pan kardynał przez dwadzieścia lat burzył żółć królowi.

Anna Austriaczka zaczerwieniła się i ukryła twarz w dłoniach.

— Nie chcę bynajmniej upokarzać waszej królewskiej mości — ciągnął Mazarini tonem już wprawdzie dużo spokojniejszym, ale równocześnie dziwnie twardym. — Żądam poszanowania królowej i jej ministra. W oczach ogółu bowiem nie jestem niczym więcej. Waszej królewskiej mości wiadomo dobrze, że nie jestem, jak to się wielu ludziom wydaje, jakimś pajacem przybyłym z Italii. I wszyscy to winni rozumieć tak, jak wasza królewska mość.

— Cóż więc należy mi czynić? — wyrzekła Anna Austriaczka, ulegając sile tego władczego głosu.

— Odszukaj pani w swej pamięci imiona tych wiernych i oddanych ludzi, którzy wbrew panu kardynałowi de Richelieu przebyli morze, znacząc całą drogę śladami przelanej krwi, ażeby zwrócić waszej królewskiej mości pewien klejnot, ofiarowany przez nią panu de Buckingham.

Anna, podrażniona i pełna majestatu, poderwała się, jakby uniesiona stalową sprężyną. Spoglądając na kardynała wyniośle i z godnością, co czyniło ją tak potężną w dniach młodości, wyrzekła:

— Pan mnie znieważasz.

— Pragnę wreszcie — mówił Mazarini ciągnąc myśl przerwaną porywem królowej — pragnę, byś pani dziś uczyniła dla swego małżonka to, co niegdyś uczyniłaś była dla kochanka.

— I znowu ta potwarz! — wykrzyknęła królowa. — Sądziłam, że cała sprawa dawno już pogrzebana i zatuszowana, gdyż dotychczas oszczędzałeś mi jej pan. Lecz oto znów do niej wracasz. Tym lepiej! Teraz załatwimy ją między nami i wszystko będzie skończone. Rozumiesz pan?

— Ależ, pani — rzekł Mazarini zdziwiony tym nawrotem siły — wcale nie wymagam, byś mi pani powiedziała wszystko.

— Lecz ja życzę sobie powiedzieć panu wszystko — odparła Anna Austriaczka. — Proszę więc słuchać. Chcę panu powiedzieć, iż w owym czasie istotnie miałam cztery serca oddane, cztery szczere dusze, cztery wierne szpady, które ocaliły mi coś więcej niż życie, mój panie, ocaliły mi honor.

— A więc przyznajesz to, pani — rzekł Mazarini.

— A czyż każdy, o czyj honor idzie gra, musi być winny? Czy nie można zniesławić człowieka, zwłaszcza kobiety, na podstawie pozorów? Tak, pozory były przeciwko mnie i mało brakowało, a zostałabym zniesławiona. Przysięgam jednak, że byłam niewinna. Przysięgam...

Królowa poszukała jakiegoś przedmiotu poświęcanego, na który mogłaby przysiąc; wyjmując z ukrytej w obiciu szafy małą szkatułkę z różanego drzewa, inkrustowaną srebrem, i kładąc ją na ołtarzu, znów zabrała głos:

— Przysięgam na te święte relikwie, że choć kochałam pana de Buckingham, nie był on moim kochankiem.

— A cóż to za relikwie, na które pani przysięgasz — rzekł uśmiechając się Mazarini. — Ostrzegam panią, że będąc Rzymianinem, jestem niedowiarkiem. Istnieją relikwie i relikwie.

Królowa zdjęła z szyi mały złoty kluczyk i podała go kardynałowi.

— Proszę, otwórz pan — rzekła — a sam się przekonasz.

Mazarini, zdziwiony, wziął kluczyk i otworzył szkatułkę, w której znalazł jedynie sztylet zżarty przez rdzę i dwa listy, w tym jeden poplamiony krwią.

— Cóż to takiego? — zapytał.

— Co to takiego? — rzekła Anna Austriaczka wyciągając z królewskim gestem nad otwartą szkatułką ramię, które mimo lat pozostało doskonale piękne. — Zaraz to panu wyjaśnię: Te dwa listy są jedynymi listami, jakie do niego kiedykolwiek napisałam. Ten sztylet, to sztylet, którym ugodził go Felton. Przeczytaj pan listy, a przekonasz się, czy skłamałam.

Wiedziony naturalnym uczuciem, Mazarini, mimo danego mu zezwolenia, zamiast przeczytać listy wziął sztylet, który umierający Buckingham wyrwał z rany i przesłał królowej przez Laporte’a. Ostrze było całkowicie zżarte rdzą, krew bowiem zamieniła się w rdzę. Po chwili, w czasie której królowa zbladła stając się biała jak obrus ołtarza, o który była wsparta, kardynał, obejrzawszy sztylet, włożył go na powrót do inkrustowanej szkatułki, wstrząśnięty mimowolnym dreszczem.

— Dobrze, pani, ufam pani przysiędze.

— Nie, nie! Proszę, przeczytaj pan — rzekła królowa marszcząc brwi. — Proszę, przeczytaj, żądam tego, rozkazuję, ażeby jak postanowiłam, zakończyć raz to wszystko i nigdy już nie wracać do tego tematu. Czy przypuszczasz pan — dorzuciła ze straszliwym uśmiechem — że będę skłonna do otwierania tej szkatułki za każdym razem, kiedy zechce mnie pan oskarżać?

Mazarini, ulegając tej presji, posłuchał prawie machinalnie i przeczytał oba listy. W jednym z nich królowa prosiła Buckinghama o zwrot klejnotów; był to list zawieziony przez d’Artagnana, list, który przybył w porę. W drugim, wręczonym przez Laporte’a, królowa przestrzegała diuka, że zostanie zamordowany. List ten przybył za późno.

— Tak, pani — ozwał się Mazarini — nie ma tu już nic więcej do powiedzenia.

— Owszem, panie — rzekła królowa zamykając szkatułkę i opierając na niej dłoń. — Owszem, jest tu jeszcze coś do powiedzenia: a mianowicie, że do tej pory nie okazałam wdzięczności ludziom, którzy mnie uratowali i którzy zrobili wszystko, co było w ich mocy, aby uratować i jego; to znaczy, że temu dzielnemu d’Artagnanowi, o którym mi pan przed chwilą mówił, nie dałam nic, prócz ręki do pocałowania i tego oto diamentu.

Królowa wyciągnęła do kardynała swą piękną dłoń i pokazała mu cudowny kamień, co lśnił na jej palcu.

— Sprzedał go, jak się zdaje — ciągnęła dalej — sprzedał go, aby mnie ocalić po raz drugi, trzeba bowiem było wyprawić posłańca do diuka, by go uprzedzić o przygotowywanym nań zamachu.

— Więc d’Artagnan wiedział o tym?

— Wiedział wszystko. W jaki sposób to zrobił, nie mam pojęcia. Jednym słowem, sprzedał kamień panu des Essarts, na którego palcu ujrzałam ów pierścień i od którego odkupiłam go. Ale diament ten należy do d’Artagnana... Proszę, by pan mu go oddał ode mnie, a ponieważ będzie pan miał szczęście mieć obok siebie takiego człowieka, proszę się starać mądrze nim posłużyć.

— Dziękuję pani — rzekł kardynał — skorzystam z pani rady.

— A teraz — podjęła królowa jakby załamana wzruszeniem — czy ma pan jeszcze jakieś inne sprawy?

— Nie pozostało mi nic, pani — odrzekł kardynał głosem najbardziej pieszczotliwym — jak tylko błagać o wybaczenie mych niesłusznych podejrzeń. Ale kocham panią tak bardzo, że nic dziwnego, iż jestem zazdrosny nawet o przeszłość.

Po wargach królowej przemknął uśmiech o nieokreślonym wyrazie.

— A więc — powiedziała — jeśli pan nie masz żadnych spraw do mnie, proszę mnie opuścić... Winien pan zrozumieć, że po takiej scenie pragnę pozostać sama.

Mazarini skłonił się.

— Odchodzę, pani — rzekł — czy będzie mi dozwolone powrócić?

— Tak, ale dopiero jutro. To wcale nie za dużo czasu, aby przyjść do siebie.

Kardynał ujął rękę królowej i ucałował ją z galanterią, po czym oddalił się.

Zaledwie wyszedł, królowa udała się do apartamentu syna i zapytała Laporte’a, czy król już się położył. Laporte wskazał ręką na śpiące dziecko.

Anna Austriaczka wstąpiła na stopnie łóżka, przybliżyła usta do zmarszczonego czoła synka i złożyła delikatny pocałunek. Potem oddaliła się równie cicho, jak była weszła, poprzestając na zwróceniu się do pokojowca:

— Postaraj się, mój drogi Laporte, żeby król łaskawiej przyjmował kardynała, wobec którego zarówno on sam, jak i ja mamy tak wielkie zobowiązania.


Загрузка...