XXII. White-Hall

Parlament skazał Karola Stuarta na śmierć, co było łatwo przewidzieć. Procesy polityczne to zwykle tylko czcza formalność, gdyż te same namiętności wnoszą oskarżenie i wydają wyrok. Taka jest straszna logika rewolucyj.

Choć przyjaciele nasi spodziewali się takiego wyroku, był to dla nich bolesny cios. D’Artagnan, którego umysł nigdy nie pracował tak sprawnie i owocnie jak w najkrytyczniejszych chwilach, poprzysiągł jeszcze raz, że niebo i ziemię poruszy, żeby nie dopuścić do krwawego zakończenia tej tragedii. Ale w jaki sposób, tego jeszcze nie wiedział dokładnie. Wszystko zależeć miało od okoliczności. Tymczasem zaś, żeby móc szczegółowo ustalić plan działania, należało zyskać na czasie, czyli za jaką bądź cenę nie dopuścić, by stracenie odbyło się już nazajutrz, jak Postanowili sędziowie. Sposób na to był tylko jeden — musieli porwać kata Londynu.

W razie zniknięcia kata wyrok nie mógłby być wykonany. Pewnie, że sprowadzono by wtedy kata z najbliższego Londynowi miasta, ale w ten sposób zyskałoby się przynajmniej dzień, a jeden dzień w takim położeniu to być może ocalenie. D’Artagnan podjął się tego najtrudniejszego zadania.

Sprawą nie mniej ważną było zawiadomienie Karola Stuarta, że przyjaciele będą go próbowali uratować, żeby ile możności pomógł swym obrońcom, a przynajmniej żeby nie zrobił czegoś, co by mogło ich wysiłki udaremnić. Tego niebezpiecznego zadania podjął się Aramis. Karol Stuart prosił, by zezwolono biskupowi Juxonowi na odwiedzenie go w jego więzieniu w White-Hall. Mordaunt zjawił się u biskupa jeszcze tegoż wieczora z zawiadomieniem, że król pragnie jego duchowej pomocy i że Cromwell zezwala na te odwiedziny. Aramis postanowił wymóc na Juxonie, bądź groźbą, bądź perswazją, zgodę, żeby to on poszedł do pałacu White-Hall zamiast biskupa i w jego kapłańskie szaty przebrany.

Atos wreszcie podjął się przygotowania środków ucieczki z Anglii na każdy wypadek, powodzenia czy niepowodzenia.

Był już wieczór; naznaczyli sobie spotkanie o godzinie jedenastej w gospodzie i rozeszli się, żeby wykonać te trzy tak trudne przedsięwzięcia.

Pałacu White-Hall pilnowały trzy pułki jazdy i czujniejszy od straży nieustanny niepokój Cromwella, który przyjeżdżał, odjeżdżał, słał swoich generałów i swoich szpiegów.

Sam w swojej pałacowej komnacie oświetlonej blaskiem dwu świec skazany na śmierć monarcha patrzył smutnie na przepych swej minionej wielkości, a obraz życia oglądany w tej ostatniej godzinie wydawał mu się świetniejszy i milszy niż kiedykolwiek.

Parry nie opuścił swego pana i od chwili ogłoszenia wyroku nie przestał płakać.

Karol Stuart, podparty łokciami na stole, patrzył na medalion, w który oprawione były dwa portrety: jego żony i jego córki. Czekał, aż przyjdzie Juxon, a po Juxonie męczeństwo.

Myśl jego zatrzymywała się niekiedy na tych dzielnych francuskich szlachcicach, którzy mu się wydawali o sto mil odlegli, bajeczni, nieprawdziwi, podobni do postaci widywanych we śnie, które po przebudzeniu znikają.

Bo i rzeczywiście Karol zastanawiał się chwilami, czy to, co mu się przydarzyło, nie jest aby snem albo gorączkowym majakiem.

Wtedy wstawał, robił kilka kroków, jakby chciał się ocknąć z koszmaru, podchodził do okna i widział, że pod oknem lśnią muszkiety straży.

Wtedy musiał się przed sobą przyznać, że nie śpi i że ten krwawy sen to rzeczywistość.

W milczeniu wracał na swój fotel, znów opierał łokcie na stole, głowę ujmował w dłonie i rozmyślał.

Dobry Boże! — mówił sobie w duchu — gdybym przynajmniej miał za spowiednika jednego z tych luminarzy Kościoła, których dusza zgłębiła wszystkie tajniki życia, wszystką nędzę wielkości, to może głos jego zagłuszyłby głos rozpaczający w mojej duszy. Lecz będę miał księdza pospolitego umysłu, któremu na moje nieszczęście zniszczyłem karierę i fortunę. Będzie mówił mi o Bogu i o śmierci tak, jak mówi o nich z każdym konającym, nie rozumiejąc, że umierający król zostawia tron przywłaszczycielowi, kiedy jego własne dzieci nie mają już nawet chleba. .

I zbliżywszy do ust medalion, wyszeptał po kolei imiona swoich wszystkich dzieci.

Noc była mglista i ciemna. Pobliski zegar powoli wydzwaniał godziny. Nikłe światło dwóch świec napełniało tę ogromną i wysoką komnatę widmami, na które kładły się jakieś niesamowite odblaski. Widma — byli to przodkowie króla Karola, wyłaniający się ze swych złoconych ram; odblaski — były to błękitnawe płomyki, drgające i pełgające wśród gasnącego na kominku węgla.

Ogromny smutek owładnął Karolem. Ukrył twarz w dłoniach i rozmyślał o świecie, tak pięknym, kiedy się go opuszcza, a raczej kiedy on nas opuszcza, o pieszczotach dzieci, tak słodkich i miłych, zwłaszcza kiedy człowiek rozłączony jest ze swymi dziećmi i nigdy ich już nie ma zobaczyć. Potem wspominał żonę, istotę tak szlachetną i dzielną, która podtrzymywała go do ostatniej chwili. Wyjął z zanadrza diamentowy krzyż i gwiazdę Orderu Podwiązki, które mu przysłała przez tych dzielnych Francuzów, i ucałował je: a pomyślawszy, że ona ujrzy oba te przedmioty wtedy, kiedy on będzie już spoczywał w grobie, zimny i z uciętą głową, uczuł, że go przenika lodowaty dreszcz, będący niby płaszcz zarzucony przez śmierć jeszcze przed zgonem.

Wtedy, w tej komnacie, która zawarła w sobie tyle świetnych królewskich wspomnień, przez którą przewinęło się tylu dworzan i pochlebców, król — sam, ze zrozpaczonym sługą, którego słaby duch nie mógł podtrzymać jego ducha — stracił odwagę, osłabł i pogrążył się w tych ciemnościach i chłodzie zimowym. I — któż by uwierzył? — ten król, który czekał na śmierć tak dumnie i odważnie, z uśmiechem poddając się boskiemu wyrokowi, wytarł w półmroku łzę, która spadła mu z oka na stół i drżała na złotym hafcie serwety.

Nagle w korytarzu rozległy się kroki, drzwi otworzyły się, pochodnie napełniły komnatę światłem i dymem i duchowny, przyodziany w szaty biskupie, wszedł razem z dwoma strażnikami, których Karol oddalił rozkazującym ruchem ręki.

Strażnicy wyszli; w komnacie znów stało się mroczno.

— Juxon! — zawołał Karol — Juxon! Dziękuję ci, mój ostatni przyjacielu, przybywasz w stosownej chwili.

Biskup rzucił ukośne, niespokojne spojrzenie na człowieka, który szlochał przy kominku.

— Uspokój się, Parry — rzekł król — przestań płakać, bo Bóg przyszedł do nas w odwiedziny.

— Jeśli to Parry — rzekł biskup — mogę mówić bez obawy. Pozwól tedy, najjaśniejszy panie, że przywitam jego królewską mość i powiem mu, kim jestem i po co przychodzę.

Na widok tej twarzy, na dźwięk tego głosu Karol byłby niechybnie krzyknął, lecz Aramis przyłożył sobie palec do ust i złożył głęboki ukłon przed królem Anglii.

— Kawaler... — szepnął Karol.

— Tak, najjaśniejszy panie — przerwał mu głośno Aramis — tak, biskup Juxon, wierny kawaler Chrystusowy, który stawia się na wezwanie waszej królewskiej mości.

Karol złożył dłonie; poznał d’Herblaya i zdumiony, oszołomiony patrzył na tego człowieka, jednego z czterech ludzi, co choć cudzoziemcy, niczym prócz nakazu własnego sumienia nie przynagleni, walczyli tak uparcie przeciw woli narodu i przeciw losowi króla.

— To ty, panie? — rzekł. — To ty! Jakeś tu dotarł? Jezus, Maria, gdyby cię poznano, byłbyś zgubiony.

Parry stał, a cała jego postać wyrażała naiwny i głęboki podziw.

— Nie troszcz się o mnie, najjaśniejszy panie — rzekł Aramis, wciąż gestem zalecając królowi milczenie — myśl o sobie jedynie. Przyjaciele twoi czuwają, jak widzisz. Co zrobimy, tego jeszcze nie wiem, ale czterej ludzie zdecydowani na wszystko wiele mogą. Tymczasem przez całą noc nie zamykaj oka, nie dziw się niczemu i bądź na wszystko przygotowany.

Karol potrząsnął głową.

— Przyjacielu — rzekł — czy wiecie, że nie mam czasu do stracenia i że jeśli chcecie działać, musicie się pośpieszyć? Czy wiecie, że jutro o dziesiątej rano mam umrzeć?

— Najjaśniejszy panie, do tej pory stanie się coś, co uniemożliwi wykonanie wyroku.

Król ze zdziwieniem spojrzał na Aramisa.

W tej chwili pod oknem królewskiej komnaty rozległ się dziwny hałas — jakby zrzucano drzewo z wozu.

— Czy słyszysz? — zapytał król.

Razem z tym hałasem zabrzmiał krzyk bólu.

— Słyszę — odparł Aramis — ale nie rozumiem, co to za hałas ani skąd ten krzyk.

— Kto krzyknął, nie wiem — rzekł król — ale powiem ci, co znaczy ten hałas. Czy wiesz, że mam być ścięty pod tym oknem? — dodał, wyciągając rękę w stronę ciemnego, pustego placu, po którym krążyli jedynie żołnierze i chodziły jedynie warty.

— Tak, najjaśniejszy panie — odparł Aramis — wiem.

— Dowiedz się, że to drzewo, które zrzucają, to belki i deski, z których zbudowany będzie szafot dla mnie. Widać jakiś robotnik zranił się przy wyładunku.

Aramis mimo woli zadrżał.

— Widzisz więc — rzekł Karol — że wasze wysiłki będą daremne. Jestem skazany, zostawcie mnie mojemu losowi.

— Najjaśniejszy panie — rzekł Aramis odzyskując utracony na chwilę spokój — choć wzniosą ci szafot, nie będą mogli znaleźć wykonawcy.

— Co chcesz powiedzieć? — zapytał król.

— Chcę powiedzieć, że w tej chwili kat jest już porwany albo przekupiony; jutro szafot będzie gotów, ale kata nie będzie, więc odłożą stracenie na pojutrze.

— I co? — zapytał król.

— A jutro w nocy uprowadzimy cię, najjaśniejszy panie — odparł Aramis.

— W jaki sposób?! — zawołał król, a twarz mu się mimo woli rozjaśniła radośnie.

— O, panie! — szepnął Parry składając dłonie — bądź błogosławiony, ty i wszyscy twoi.

— W jaki sposób? — powtórzył król. — Powinienem wiedzieć, bym mógł pomóc wam, jeśli będzie trzeba.

— Nie wiem jeszcze, najjaśniejszy panie — odparł Aramis — ale najczujniejszy, najodważniejszy i najżyczliwszy ci z nas czterech powiedział mi rozstając się ze mną: “Kawalerze, powiedz królowi, że jutro o dziesiątej wieczorem uprowadzimy go”. A jeśli tak rzekł, to tak będzie.

— Powiedz mi, jakie jest nazwisko twego szlachetnego przyjaciela, bym mógł zachować dla niego wieczystą wdzięczność, czy uda mu się, czy. nie — rzekł król.

— D’Artagnan, najjaśniejszy panie, ten sam, który już by cię był ocalił, gdyby pułkownik Harrison nie zjawił się tak wcześnie.

— W głowie się nie mieści, co z was za ludzie! — rzekł król. — Gdyby mi opowiadano o takich, nie uwierzyłbym.

— A teraz, najjaśniejszy panie — powiedział Aramis — posłuchaj, co ci rzeknę: ani na chwilę nie zapominaj, że pracujemy nad ocaleniem cię; na wszystko zważaj, wszystkiego słuchaj, wszystko tłumacz sobie — byle śpiewka, byle gest tych, co się do ciebie zbliżą, wszystko może być znakiem.

— O, kawalerze! — zawołał król — i cóż ci odpowiem? Żadne słowa, choćby z dna serca wyrwane, nie wyrażą mojej wdzięczności. Jeśli się wam powiedzie, będę wam wdzięczny nie za to, że króla ocalicie, nie; władza, potęga, oglądana z szafotu, jak ja je w tej chwili oglądam, to marny blichtr, przysięgam wam; ale zachowacie męża żonie, ojca dzieciom. Kawalerze, uściskaj moją dłoń, jest to dłoń przyjaciela, który cię kochać będzie do ostatniego tchu.

Aramis chciał ucałować królewską rękę, lecz król ujął jego rękę i położył ją sobie na sercu.

W tej chwili wszedł jakiś człowiek, nawet nie zapukawszy do drzwi. Aramis chciał swoją rękę cofnąć, ale król ją zatrzymał.

Ten, który wszedł, był jednym z owych pół księży, pół żołnierzy, od jakich roiło się w otoczeniu Cromwella.

— Czego chcesz? — zapytał król.

— Pragnę wiedzieć, czy spowiedź Karola Stuarta jest już skończona — rzekł przybysz.

— A tobie co do tego? — zapytał król. — Nie jesteśmy jednej wiary.

— Wszyscy ludzie są braćmi — odparł purytanin. — Jeden z moich braci ma umrzeć, więc przychodzę, żeby go przysposobić na śmierć.

— Nie potrzeba — rzekł Parry. — Król obejdzie się bez twojej pomocy.

— Najjaśniejszy panie — szepnął Aramis — bądź z nim ostrożny, to na pewno jakiś szpieg.

— Po odejściu wielebnego doktora biskupa — rzekł król — z miłą chęcią wysłucham pana.

Człowiek o wrednym spojrzeniu wyszedł. Nie uszło uwagi króla, że przez cały czas pilnie przypatrywał się Juxonowi.

— Kawalerze — rzekł król, kiedy drzwi się zamknęły — mniemam, że miałeś słuszność, i że ten człowiek przyszedł tu w niedobrych zamiarach. Uważaj, jak będziesz wychodził, żeby ci się nic złego nie przytrafiło.

— Najjaśniejszy panie — odparł Aramis — dziękuję waszej królewskiej mości; ale bądź spokojny, pod tą szatą mam drucianą koszulkę i sztylet.

— Idź więc, panie, idź i niech cię Bóg ma w swej świętej opiece, jak mawiałem będąc jeszcze królem.

Aramis wyszedł; Karol odprowadził go aż na próg. Aramis udzielił mu błogosławieństwa, na który to widok i strażnicy pochylili głowy, majestatycznie przeszedł przez pełne żołnierzy przedpokoje, wsiadł do karety i odjechał w towarzystwie swoich dwóch stróżów, którzy go opuścili dopiero przy pałacu biskupim.

Juxon czekał, wielce niespokojny.

— No i co? — zapytał ujrzawszy Aramisa.

— Udało się — odparł — wszystko poszło podług moich pragnień. Szpiedzy, strażnicy i siepacze wzięli mnie za ciebie, panie, i król błogosławi cię, czekając na twoje błogosławieństwo.

— Niech cię Bóg ma w swej opiece, mój synu, bo twój przykład i mnie dodał wiary i odwagi.

Aramis przebrał się we własne ubranie i własny płaszcz i wyszedł, uprzedziwszy Juxona, że jeszcze raz poprosi go o podobną przysługę.

Na ulicy, nie uszedłszy i dziesięciu kroków, spostrzegł, że idzie za nim jakiś człowiek okryty obszernym płaszczem. Położył dłoń na sztylecie i stanął. Człowiek w płaszczu zbliżył się. Był to Portos.

— Drogi przyjacielu! — rzekł Aramis wyciągając doń rękę.

— Ano widzisz, mój kochany — odezwał się Portos — każdy z nas miał swoje zadanie. Moje na tym polegało, żeby ciebie strzec, więc cię strzegłem. Widziałeś króla?

— Tak, wszystko w porządku. Gdzie mogą być teraz nasi przyjaciele?

— Umówiliśmy się w gospodzie o jedenastej.

— W takim razie trzeba się pośpieszyć, — rzekł Aramis.

Istotnie, na wieży kościoła Świętego Pawła właśnie wybiło wpół do jedenastej.

Żwawo ruszyli ku gospodzie i przyszli pierwsi. Po nich nadszedł Atos.

— Załatwione! — rzekł, zanim go zdążyli zapytać.

— Czegoś dokonał? — zapytał Aramis.

— Nająłem niewielki statek, zwrotny jak piroga, lekki jak jaskółka. Czeka na nas w Greenwich, naprzeciwko Wyspy Psiej. Załoga składa się z szypra i czterech majtków, którzy za cenę pięćdziesięciu funtów szterlingów będą na nas czekali przez trzy noce pod rząd, gotowi do odpłynięcia. Znalazłszy się z królem na pokładzie, spłyniemy Tamizą korzystając z odpływu i w dwie godziny znajdziemy się na pełnym morzu. A tam, jak najprawdziwsi piraci, albo popłyniemy wzdłuż brzegów, kryjąc się w zatoczkach skalnych, albo jeśli droga będzie wolna, posterujemy prosto do Boulogne. Gdyby mnie zabito, szyper nazywa się kapitan Roger, a statek “Błyskawica”. To wystarczy, żeby odszukać i kapitana, i statek. Chusta z węzełkami na czterech rogach jest umówionym znakiem. W chwilę potem wszedł z kolei d’Artagnan.

— Opróżniajcie kieszenie — rzekł — żeby zebrać sto funtów szterlingów, bo moje...

I odwrócił obie kieszenie, zupełnie puste.

Sumę zebrano w mgnieniu oka; d’Artagnan wyszedł i w chwilę potem wrócił.

— No! — rzekł — Już! Uff, nie była to łatwa przeprawa.

— Czy kat wyjechał z Londynu? — zapytał Atos.

— W tym sęk właśnie, że to nie byłoby dość pewne. Mógłby wyjechać jedną bramą, a drugą bramą wrócić.

— Gdzież więc jest? — zapytał Atos.

— W piwnicy.

— W jakiej piwnicy?

— W piwnicy naszego gospodarza. Muszkiet siedzi na progu, a tu jest klucz.

— Brawo! — rzekł Aramis. — Ale jak ci cię udało skłonić tego człowieka, żeby się zgodził zniknąć?

— Sposobem, którym wszystko i do wszystkiego można skłonić na tym świecie — pieniędzmi; słono mnie to kosztowało, ale dał się namówić.

— A ile cię to kosztowało, przyjacielu? — zapytał Atos. — Bo, rozumiecie, teraz, kiedy już poniekąd przestaliśmy być tylko biednymi muszkieterami, którzy nic prócz kaftana na grzbiecie nie mają, wszystkie wydatki powinniśmy ponosić wspólnie.

— Kosztowało mnie to dwanaście tysięcy funtów szterlingów — rzekł d’Artagnan.

— Gdzieś je znalazł? — zapytał Atos. — Czyżbyś sam posiadał tę sumę?

— A słynny diament królowej? — odparł d’Artagnan i westchnął.

— Racja — rzekł Aramis — poznałem go na twoim palcu.

— Więc go odkupiłeś od pana des Essarts? — zapytał Portos.

— Cóż, mój Boże, tak, owszem — odparł d’Artagnan — ale zostało widać zapisane w niebie, że nie będę go miał. Cóż chcecie! Widocznie diamenty są jak ludzie — mają swoje sympatie i swoje antypatie; zdaje się, że ten mnie nie lubi.

— Znaczy, że z katem powiodło się — rzekł Atos — ale niestety, każdy kat ma swego pomocnika, swego pachołka, czyja wiem, jak go zwać.

— Toteż i ten miał swego; ale szczęście nam sprzyja.

— Dlaczego tak powiadasz?

— Kiedy już byłem pewny, że trzeba będzie ubijać jeszcze i drugi interes, przyniesiono tego zucha ze złamaną nogą. Z nadmiernego zapału pojechał aż pod królewskie okna z wozem wiozącym belki i deski. Jedna z belek spadła mu na nogę i złamała kość.

— O! — rzekł Aramis — to pewnie on krzyknął. Będąc u króla słyszałem krzyk.

— Prawdopodobnie — odparł d’Artagnan — lecz że jest to człowiek solidny, obiecał, kiedy go wynoszono, że przyśle w swoim zastępstwie czterech zręcznych rzemieślników, żeby pomogli tym, którzy już budują rusztowanie. Wróciwszy do swego chlebodawcy, zaraz też, choć ciężko ranny, napisał do mistrza Toma Lowa, swego przyjaciela, cieśli, żeby się udał do White-Hall dopełnić tej jego obietnicy. Oto list posłany przez umyślnego, który miał go odnieść Tomowi Low za dziesięć pensów, a odprzedał mnie za ludwika.

— Na co ci był, u diabła, ten list? — zapytał Atos.

— Nie zgadujesz? — zapytał d’Artagnan, a oczy zabłysły mu sprytem i wesołością.

— Nie, na mą duszę!

— Posłuchaj tedy, drogi Atosie: ty, który umiesz po angielsku jak sam John Bull[69], będziesz mistrzem Tomem Lowem, a my trzej będziemy twoimi towarzyszami. Czy zrozumiałeś nareszcie?

Atos aż krzyknął z radości i podziwu, pobiegł do komory, wydobył stamtąd zgrzebne, rzemieślnicze ubrania i czterej przyjaciele przebrali się w nie, po czym wyszli z gospody. Atos niósł piłę, Portos łom, Aramis siekierę, a d’Artagnan młotek i gwoździe.

List katowskiego pachołka przekonał cieślę doglądającego budowy szafotu, że są to ludzie, na których czekano.


Загрузка...