XXXIII. Posłowie

Dwaj przyjaciele natychmiast ruszyli w dalszą drogę, zjeżdżając z pochyłości, na której leżało przedmieście. Skoro jednak zjechali w dół, ujrzeli ze zdumieniem, że ulice Paryża zamieniły się w rzeki, a place w jeziora. Przez cały styczeń lały rzęsiste deszcze i Sekwana wystąpiła z brzegów zalewając połowę stolicy.

Atos i Aramis dzielnie wjechali końmi w tę powódź, lecz wkrótce woda sięgnęła biednym zwierzętom aż do piersi i dwaj muszkieterowie przekonali się, że trzeba będzie zsiąść z koni i nająć łódź, co też uczynili, przykazawszy służącym, żeby zaczekali na nich w Halach.

Dojechali więc do Luwru łodzią. Była już głęboka noc, a Paryż — oglądany w świetle kagańców, palących się chwiejnym płomieniem wśród tych wszystkich jezior, z łodziami, w których pływały patrole, błyskając bronią i okrzykując się nawzajem wśród ciemności — przedstawiał sobą widok, który zachwycił Aramisa, człowieka rozmiłowanego w wojowniczych nastrojach tak, jak rzadko spotkać.

Stawili się u królowej, lecz musieli zaczekać w przedpokoju. Jej królewska mość bowiem przyjmowała właśnie na audiencji panów, którzy przynieśli jej wieści z Anglii.

— My również — powiedział Atos pokojowcowi, który mu dał tę odpowiedź — my również nie tylko że przynosimy wieści z Anglii, ale sami nawet stamtąd wracamy.

— Jakież więc są nazwiska panów? — zapytał pokojowiec.

— Hrabia de La Fere i kawaler d’Herblay — odpowiedział Aramis.

— O, w takim razie, panie hrabio i panie kawalerze — rzekł pokojowiec usłyszawszy nazwiska, które królowa tyle razy wymawiała w swej nadziei — w takim razie to co innego j sądzę, że jej królewska mość nie wybaczyłaby mi, gdybym pozwolił wam czekać choćby przez chwilę. Proszę, chodźcie za mną.

I poszedł przodem, a za nim Atos i Aramis.

Doszedłszy do drzwi komnaty, w której się znajdowała królowa, dał im znak, żeby zaczekali, po czym otworzył drzwi.

— Najjaśniejsza pani — rzekł — mam nadzieję, że mi wasza królewska mość wybaczy, żem jej rozkazu nie posłuchał, skoro się dowie, że ci, których przybycie anonsowałem przed chwilą, to pan hrabia de La Fere i pan kawaler d’Herblay.

Na dźwięk tych dwóch nazwisk królowa wydała okrzyk radości, który obaj szlachcice usłyszeli z sąsiedniej komnaty, gdzie się zatrzymali.

— Biedna królowa! — szepnął Atos.

— O, niech wejdą! Niech wejdą! — zawołała z kolei młoda księżniczka podbiegając do drzwi.

Biedna panienka nie odstępowała matki i miłością córczyną starała się jej wynagrodzić nieobecność swych dwóch braci i dwóch sióstr.

— Wejdźcie, wejdźcie, panowie! — rzekła własnoręcznie otwierając drzwi.

Atos i Aramis weszli do komnaty. Królowa siedziała w fotelu, przed nią zaś stali dwaj z trzech szlachciców, których muszkieterowie spotkali byli w kordegardzie.

Byli to panowie de Flamarens i Gaspard de Coligny, książę de Chatillon, brat tego, który przed siedmioma czy też ośmioma laty został zabity na placu Królewskim w pojedynku, który odbył się z powodu pani de Longueville.

Usłyszawszy nazwiska dwu przyjaciół, cofnęli się o krok i z niepokojem zamienili między sobą po cichu kilka słów.

— I co, panowie?! — zawołała królowa Anglii ujrzawszy Atosa i Aramisa. — Nareszcie wróciliście, drodzy przyjaciele, ale kurierzy królowej Francji przegonili was. Kiedy wy dojeżdżaliście do bram Paryża, dwór już otrzymał wieści z Londynu i właśnie panowie de Flamarens i de Chatillon przynieśli mi najświeższe nowiny od jej królewskiej mości Anny Austriaczki.

Atos i Aramis spojrzeli na siebie. Zdumiewał ich ten spokój, a nawet wręcz radość, jaka lśniła w oczach królowej.

— Proszę, mówcie dalej — rzekła zwracając się do panów de Flamarens i de Chatillon — więc powiedzieliście, że jego królewska mość Karol I, mój małżonek i pan, został skazany na śmierć wbrew woli większości swoich angielskich poddanych?

— Tak, najjaśniejsza pani — bąknął Chatillon.

Atos i Aramis spojrzeli na siebie, coraz bardziej zdziwieni.

— I że kiedy go prowadzono na szafot — mówiła dalej królowa — na szafot! mego pana! mego króla...! i że kiedy go prowadzono na szafot, oburzony lud ocalił go?

— Tak, najjaśniejsza pani — odparł Chatillon tak cichym głosem, że Atos i Aramis, choć przysłuchiwali się pilnie, ledwie tę twierdzącą odpowiedź dosłyszeli.

Królowa złożyła dłonie gestem wyrażającym bezbrzeżną wdzięczność niebu, a córka objęła matkę za szyję ramieniem i całowała ją, mając twarz zalaną łzami radości.

— Teraz nie pozostało nam nic więcej, jak złożyć waszej królewskiej mości nasze najniższe uszanowanie — rzekł Chatillon, któremu ta rola najwidoczniej ciążyła i który coraz bardziej czerwienił się pod uporczywym i badawczym spojrzeniem Atosa.

— Jeszcze chwilę, panowie — rzekła królowa zatrzymując ich skinieniem. — Jeszcze chwilę, proszę! Oto panowie de La Fere i d’Herblay, którzy jak mogliście usłyszeć, przybywają prosto z Londynu i którzy, być może, jako naoczni świadkowie, opowiedzą o szczegółach wam nie znanych. Powtórzycie je królowej, mojej dobrej siostrze. Mówcie, panowie, mówcie. Słucham. Niczego nie ukrywajcie. Nie oszczędzajcie mi niczego. Skoro jego królewska mość żyje i skoro honor korony został uratowany, reszta jest mi całkiem obojętna.

Atos zbladł i podniósł rękę do serca.

— Co takiego? — zapytała królowa, która dostrzegła ten ruch i tę bladość. — Mówże, panie de La Fere, proszę!

— Wybacz, najjaśniejsza pani — rzekł Atos — ale nie chciałbym nic dodawać do opowieści tych panów, póki nie przyznają sami, że być może, są w błędzie.

— Są w błędzie?! — zawołała królowa z trudem łapiąc oddech. — W błędzie!... Co się stało? O Boże!

— Panie de La Fere — odezwał się do Atosa pan de Flamarens — jeśli jesteśmy w błędzie, nasza omyłka od królowej pochodzi i jak się spodziewam, chyba nie rościsz sobie praw do poprawiania jej, bo byłby to zarzut kłamstwa postawiony jej królewskiej mości.

— Czyżby od królowej pochodziła ta omyłka? — zapytał Atos tonem spokojnym, ale dobitnym.

— Tak — szepnął Flamarens spuszczając oczy.

Atos westchnął smutnie.

— Czyżby ta omyłka nie pochodziła raczej od człowieka, który panom towarzyszył i któregośmy widzieli z wami w kordegardzie na rogatce Roule? — zapytał z chłodną i obelżywą grzecznością Aramis. — Gdyż jeśli nie omyliliśmy się, hrabia de La Fere i ja, było was trzech, kiedy wjeżdżaliście do Paryża?

Chatillon i Flamarens zadrżeli.

— Tłumacz się jaśniej, hrabio! — zawołała królowa, której niepokój z chwili na chwilę wzrastał. — Czytam rozpacz na twoim czole, twoje usta nie śmią mi powiedzieć jakiejś strasznej wieści, twoje ręce drżą... O, mój Boże, mój Boże, co się stało?!

— O Boże! — krzyknęła księżniczka padając na kolana obok królowej. — Miej litość nad nami!

— Panie de La Fere — rzekł Chatillon — jeśli przynosisz jakąś okropną nowinę, postąpisz jak człowiek okrutny obwieszczając ją królowej.

Aramis podszedł do Chatillona tak blisko, że niemal go dotykał.

— Panie Chatillon — odezwał się zaciskając wargi, a w oczach zamigotał mu zły błysk — spodziewam się, że nie rościsz sobie pretensji do pouczania hrabiego de La Fere i mnie, co powinniśmy tu mówić.

Podczas tej krótkiej sprzeczki Atos, wciąż trzymając rękę na sercu, zbliżył się do królowej i spuściwszy głowę, odezwał się drżącym ze wzruszenia głosem:

— Najjaśniejsza pani, osoby krwi królewskiej, które ich własna natura wynosi ponad zwykłych ludzi, otrzymały od nieba serca zdolne do podźwignięcia większych nieszczęść niż serca pospolitych śmiertelników. Bo serca ich są cząstką ich wielkości. Wydaje mi się więc, że wielkiej królowej, takiej jak wasza królewska mość, nie godzi się traktować jak kobiety naszego stanu. Królowo, której przeznaczeniem na tej ziemi jest wszelkie męczeństwo, oto wynik poselstwa, które raczyłaś nam powierzyć.

I Atos, klękając przed przerażoną i drżącą królową, wyjął z zanadrza szkatułkę zawierającą diamentową gwiazdę, którą królowa dała lordowi de Winterowi przed jego odjazdem, i obrączkę ślubną, którą Karol przed śmiercią dał Aramisowi. Atos ani na chwilę nie rozstawał się z tymi dwoma przedmiotami, odkąd je był otrzymał.

Otworzył szkatułkę i w milczeniu wyrażającym najgłębszy ból podał ją królowej.

Królowa wyciągnęła rękę, wzięła obrączkę, konwulsyjnie przycisnęła ją do ust i nawet nie westchnąwszy, nawet nie zaszlochawszy, wyciągnęła ramiona, zbladła i osunęła się bez zmysłów na ręce swoich kobiet i swojej córki.

Atos ucałował kraj sukni nieszczęśliwej wdowy i podniósł się z godnością, która głębokie wrażenie uczyniła na wszystkich obecnych.

— Ja, hrabia de La Fere — rzekł — szlachcic, który nie skalał się kłamstwem, przysięgam najpierw wobec Boga, a potem wobec tej biednej królowej, że wszystko, co było w ludzkiej mocy, zrobiliśmy dla ocalenia króla na ziemi angielskiej. Teraz, kawalerze — dodał zwracając się do d’Herblaya — chodźmy, nasz obowiązek został spełniony.

— Jeszcze nie — rzekł Aramis — jeszcze wypadnie nam zamienić kilka słów z tymi panami.

I zwracając się do Chatillona powiedział:

— Panie Chatillon, czy nie zechciałbyś wyjść tylko na chwilę, żeby usłyszeć parę słów, których nie mogę wymówić w obecności królowej?

Chatillon w odpowiedzi tylko skłonił się wyrażając swą zgodę. Atos i Aramis wyszli pierwsi, a za nimi Chatillon i Flamarens. Przeszli w milczeniu przez przedpokój; były tam oszklone drzwi, otwierające się na pusty, ustronny taras. Aramis ruszył w kierunku tarasu. Przy drzwiach stanął i odwrócił się do księcia de Chatillon.

— Panie de Chatillon — rzekł — pozwoliłeś sobie przed chwilą, jak mi się zdawało, potraktować nas bardzo wyniośle. Takie zachowanie nigdy nie byłoby stosowne, a już szczególnie u ludzi, którzy przyszli do królowej jako wysłannicy kłamcy.

— Panie! — zawołał Chatillon.

— Coście zrobili z panem de Bruy? — zapytał ironicznie Aramis. — Czy przypadkiem nie poszedł odmienić sobie twarzy, która nazbyt była podobna do twarzy pana Mazariniego? Wiadomo, że w Palais-Royal znajduje się duża ilość włoskich masek na zmianę, od maski Arlekina aż po maskę Pantalona.

— Wydaje mi się, że szukasz z nami zaczepki, panie kawalerze? — rzekł Flamarens.

— O, panu się tak tylko wydaje!

— Kawalerze! Kawalerze! — rzekł Atos.

— Nie wtrącaj się, Atosie — rzekł mu Aramis gniewnie. — Wiesz dobrze, że nie lubię zawracać w pół drogi.

— Zatem jedź dalej, panie d’Herblay — rzekł Chatillon z wyniosłością w niczym nie ustępującą wyniosłości Aramisa.

Aramis skłonił się.

— Panowie — rzekł — kto inny niż ja i pan hrabia de La Fere kazałby was aresztować, bo mamy kilku przyjaciół w Paryżu; lecz my damy wam możność spokojnego wyjechania z miasta. Chodźcie pogawędzić z nami przez pięć minut ze szpadą w dłoni na tym pustym tarasie.

— Chętnie — odparł Chatillon.

— Zaczekajcie chwilę, panowie! — zawołał Flamarens. — Wiem dobrze, że to ponętna propozycja, ale w tej chwili nie możemy jej przyjąć.

— A dlaczegóż to? — zapytał Aramis swym drwiącym tonem. — Czyżby bliskość pana Mazariniego nakazywała wam taką ostrożność?

— O, Flamarens, słyszysz? — rzekł Chatillon. — Nieprzyjęcie wyzwania byłoby plamą na moim nazwisku i na moim honorze.

— Też jestem tego zdania — rzekł Aramis.

— Jednakże wyzwania nie przyjmiesz, a panowie de La Fere i d’Herblay też się do mego zdania przychylą, jestem pewny.

Aramis w niewiarygodnie lekceważący sposób pokiwał głową. Chatillon ujrzał to i sięgnął ręką do szpady.

— Książę — rzekł Flamarens — zapominasz, że dowodzisz jutro wyprawą ogromnej wagi i że wyznaczony przez jego książęcą wysokość i zatwierdzony przez królową, nie rozporządzasz sobą aż do jutrzejszego wieczoru.

— Dobrze. Zatem do pojutrza rano — rzekł Aramis.

— Do pojutrza rano bardzo daleko, moi panowie — rzekł Chatillon.

— To nie ja naznaczam ten termin i nie ja proszę o zwłokę — rzekł Aramis. — Zresztą, kto wie — dodał — a nuż spotkamy się na tej wyprawie.

— Masz rację, panie d’Herblay! — zawołał Chatillon. — Bardzo będę rad, jeśli zechcesz się pofatygować aż do bram Charenton.

— Jakżeż, panie Chatillon! Żeby mieć zaszczyt spotkania się z tobą, poszedłbym na sam koniec świata, tym chętniej więc zrobię w tym celu jedną czy dwie mile.

— Zatem do jutra, panie d’Herblay.

— Liczę na to. Śpieszcie więc do waszego kardynała. Ale przedtem przysięgnijcie na honor, że nie powiecie mu o naszym powrocie.

— Stawiacie warunki?!

— A czemuż byśmy ich nie mieli stawiać?

— Bo warunki mogą stawiać zwycięzcy, a wy jeszcze nimi nie jesteście, panowie.

— Więc wyciągajcie szpady. Nam jest wszystko jedno, my nie dowodzimy jutrzejszą wyprawą.

Chatillon i Flamarens spojrzeli na siebie. W słowach i gestach Aramisa czaiło się tyle drwiny, że przede wszystkim Chatillonowi trudno było utrzymać na wodzy gniew. Lecz po kilku słowach Flamarensa pohamował się.

— Więc zgoda — rzekł — nasz towarzysz, kimkolwiek jest, nie dowie się o tym, co zaszło. Ale przyrzekasz mi, panie d’Herblay, że spotkamy się jutro w Charenton, prawda?

— O to możecie być, panowie, spokojni — odrzekł Aramis.

Czterej szlachcice skłonili się sobie, po czym tym razem Chatillon i Flamarens pierwsi wyszli z Luwru, a za nimi Atos i Aramis.

— Na kogoś się tak uwziął, Aramisie? — zapytał Atos.

— O, do kaduka, na tych, którzy na to zasłużyli.

— Czym ci się narazili?

— Czym się narazili?... Czyżbyś nie zauważył?

— Nie.

— Uśmiechali się szyderczo, kiedyśmy przysięgali, że spełniliśmy w Anglii nasz obowiązek. Otóż albo w to uwierzyli, albo nie. Jeśli uwierzyli, uśmiechali się, żeby nas obrazić. Jeśli nie uwierzyli, obrazili nas tym bardziej i należy ich bezzwłocznie przekonać, że jesteśmy coś niecoś warci. Nie martwię się zresztą, że odłożyli całą sprawę do jutra, bo mniemam, że dziś wieczór mamy coś lepszego do roboty niż zabawa ze szpadą.

— Cóż takiego mamy do roboty? — zapytał Atos.

— Ano, do kaduka, powinniśmy pojmać Mazariniego.

Atos skrzywił się pogardliwie.

— Takie wyprawy nie przypadają mi do gustu, wiesz o tym, Aramisie.

— Dlaczego?

— Bo są podobne do napadu z zasadzki.

— Doprawdy, Atosie, byłby z ciebie osobliwy generał. Biłbyś się tylko w dzień, uprzedzałbyś przeciwnika, o której godzinie masz zamiar go zaatakować, i wystrzegałbyś się pilnie, żeby nic przeciwko niemu nie przedsiębrać po nocy, bojąc się, że cię może oskarżyć o skorzystanie z ciemności.

Atos uśmiechnął się.

— Wiesz przecie, że nie można odmienić własnej natury — rzekł. — A prócz tego nie wiemy, jak teraz sprawy stoją i czy aresztowanie Mazariniego nie byłoby raczej niedźwiedzią przysługą niż dobrodziejstwem, czy nie przysporzyłoby więcej kłopotu niż triumfu.

— Powiedz wprost, Atosie, że nie pochwalasz mojego zamiaru.

— Nie, przeciwnie, sądzę, że jest on bardzo polityczny, ale...

— Ale co?

— Wydaje mi się, że nie powinieneś był żądać od Flamarensa i Chatillona, żeby nie mówili o nas Mazariniemu, bo każąc im to zaprzysiąc, właściwie zobowiązałeś się odwrotnie, że nic przeciwko niemu nie uczynisz.

— Ręczę ci, że się do niczego nie zobowiązałem. Uważam, że mam całkowicie wolną rękę. Chodźmy, chodźmy, Atosie, chodźmy!

— Dokąd?

— Do pana de Beaufort albo do pana de Bouillon; opowiemy im, jak się rzecz ma.

— Dobrze, ale pod warunkiem, że zaczniemy od koadiutora. Zawszeć to ksiądz, człowiek uczony w kwestiach sumienia; opowiemy mu o naszej wątpliwości.

— O — rzekł Aramis — on wszystko popsuje, a pomysł sobie przywłaszczy. Skończmy na nim, ale nie zaczynajmy od niego.

Atos uśmiechnął się. Widać było, że ukrywa w sercu myśl, której nie chce głośno wypowiedzieć.

— Niech będzie — rzekł. — Od kogo zaczniemy?

— Od pana de Bouillon, jeśli się zgodzisz; do niego mamy najbliżej po drodze.

— Ale pozwolisz mi na jedno, dobrze?

— Na co?

— Że wstąpię do gospody “Pod Karolem Wielkim” i uściskam Raula.

— Oczywiście, idę z tobą, razem go uściskamy.

Wsiedli obydwaj do łodzi, która ich przywiozła, i kazali jej płynąć do Hal. Tam odnaleźli Milczka i Blaisois, którzy pilnowali ich koni, i wszyscy czterej pojechali na ulicę Guenegaud.

Ale Raula nie zastali w gospodzie “Pod Karolem Wielkim”; w ciągu dnia otrzymał był list od jego książęcej wysokości i natychmiast potem wyjechał razem z Olivainem.


Загрузка...