XXXVII. W przeddzień bitwy

Z ponurych rozmyślań wyrwał Raula gospodarz, który wpadł do izby, gdzie rozegrała się opisana przez nas scena, wołając:

— Hiszpanie! Hiszpanie!

Krzyk brzmiał dostatecznie poważnie, aby wszystko, co zaprzątało dotąd uwagę, ustąpiło miejsca temu, co krzyk ów winien był spowodować.

Młodzieńcy jęli rozpytywać i dowiedzieli się, że nieprzyjaciel posuwał się rzeczywiście przez Houdin i Bethune.

Podczas gdy pan d’Arminges wydawał zarządzenia, aby odpoczywające konie gotowe były do drogi, obaj młodzieńcy wspięli się do najwyżej położonych okien domu, skąd rozciągał się widok na okolicę. Istotnie, od strony Marsin i Lens ujrzeli wynurzającą się wielką kolumnę piechoty i kawalerii. Tym razem nie był to już lotny oddziałek partyzancki, ale cała armia.

Nie było więc innego wyboru, tylko posłuchać roztropnych zaleceń pana d’Arminges i wycofać się.

Młodzieńcy zbiegli błyskawicznie z góry. Pan d’Arminges siedział już na koniu. Olivain trzymał ich wierzchowce, słudzy hrabiego de Guiche pilnie strzegli hiszpańskiego jeńca usadowionego między nimi na zakupionym specjalnie koniku. Z nadmiaru ostrożności jeniec miał skrępowane ręce.

Oddziałek pokłusował drogą na Cambrin, gdzie spodziewano się znaleźć księcia, ale od wczoraj już go tam nie było; wycofał się do La Bassee na fałszywą wieść, że nieprzyjaciel miał przekroczyć Lys pod Estaire.

Istotnie, książę, zmylony przez te meldunki, wycofał swoje oddziały z Bethune, koncentrując wszystkie siły pomiędzy Vieille-Chapelle i la Venthie; sam zaś, przeprowadziwszy wraz z marszałkiem de Grammont rozpoznanie na całej linii, powrócił i zasiadł do stołu rozpytując oficerów zgromadzonych u jego boku o wieści, które zlecił był każdemu z nich zasięgnąć; żaden jednak nic konkretnego nie wiedział. Armia nieprzyjacielska przepadła od czterdziestu ośmiu godzin, zdawała się zapaść pod ziemię.

A wiadomo, że armia nieprzyjacielska nigdy nie znajduje się tak blisko, co za tym idzie, nigdy nie jest tak groźna, jak wówczas, gdy zupełnie zniknie. Książę siedział więc wbrew swemu zwyczajowi posępny i zatroskany, kiedy wszedł oficer służbowy i zaraportował marszałkowi de Grammont, że ktoś chce z nim mówić.

Diuk de Grammont, otrzymawszy milczące zezwolenie księcia, wyszedł.

Książę odprowadził go oczami, po czym wzrok jego pozostał utkwiony w drzwiach. Nikt nie śmiał się odezwać z obawy, by nie przerwać księciu rozmyślań.

Nagle rozległ się głuchy huk. Książę żywo się uniósł wyciągając rękę w stronę, skąd odgłos doleciał. Znał go dobrze: był to wystrzał armatni.

Wszyscy podobnie jak książę porwali się z miejsc.

W tejże chwili otworzyły się drzwi.

— Wasza wysokość pozwoli — rzekł marszałek de Grammont promieniejąc — mój syn, hrabia de Guiche, i jego towarzysz podróży, wicehrabia de Bragelonne, przekażą pożądane przez nas wiadomości, jakie zdołali zebrać o nieprzyjacielu.

— Jak to — odparł żywo książę — co znaczy pozwolę! Nie tylko pozwalam, ale żądam. Niech wejdą.

Marszałek wpuścił obu młodzieńców, którzy stanęli przed księciem.

— Proszę, mówcie, panowie — rzekł książę witając ich — najpierw mówcie. A potem załatwimy sprawy etykiety. Najpilniejsze dla nas wszystkich: wiedzieć, gdzie wróg i co robi.

Z natury rzeczy głos przypadł oczywiście hrabiemu de Guiche, nie tylko dlatego, że był starszy, ale i dlatego, że został przedstawiony księciu przez ojca. Zresztą znał księcia od dawna, podczas gdy Raul widział go po raz pierwszy.

Opowiedział więc, co widzieli z okien oberży w Mazingarbe.

W tym czasie Raul przyglądał się młodemu generałowi, tak już wsławionemu bitwami pod Rocroi, Fribourg i Nortlingen.

Ludwik de Bourbon, książę Conde, którego od śmierci jego ojca Henryka de Bourbon nazywano w skróceniu i zgodnie ze zwyczajem epoki księciem panem, był młodym człowiekiem, liczącym zaledwie dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat, miał orle spojrzenie, agl’occhi grifani, jak powiada Dante, zakrzywiony nos, włosy długie, spadające w lokach; był średniego wzrostu, zgrabny, posiadał wszystkie cechy wielkiego wojownika: bystre oko, błyskawiczną decyzję, bajeczną odwagę. Nie przeszkadzało mu to być jednocześnie wytwornym i błyskotliwym, tak że oprócz rewolucji, jaką dzięki nowym pomysłom wywołał w sztuce wojennej, spowodował jeszcze drugą w Paryżu wśród młodych arystokratów przy dworze; z natury rzeczy był on ich przywódcą w przeciwieństwie do wytwornisiów dawnego dworu — dla których wzorem byli Bassompierre, Bellegarde i diuk d’Angouleme — tych nazywano fircykami.

Z pierwszych słów hrabiego de Guiche i z kierunku, skąd dobiegał odgłos armatni, książę zrozumiał wszystko. Nieprzyjaciel musiał przejść Lys koło Saint-Venant i maszerował na Lens, niewątpliwie w zamiarze zajęcia tego miasta i odcięcia armii francuskiej od Francji. Odgłos dział, który od czasu do czasu głuszył inne, pochodził z armat wielkiego kalibru, jakie miała artyleria hiszpańska i lotaryńska.

Jakąż siłę stanowił ten oddział? Czy był to tylko korpus do wywołania zwykłej dywersji? Czy też była to cała armia?

Na to ostatnie pytanie księcia hrabia de Guiche nie mógł udzielić odpowiedzi.

Ponieważ było ono najważniejsze, przede wszystkim na nie książę pragnął mieć dokładną, zwięzłą i pewną odpowiedź.

Raul przezwyciężył więc wrodzoną sobie nieśmiałość, która owładnęła nim w obecności księcia, podszedł doń i rzekł:

— Wasza książęca mość pozwoli mi dorzucić kilka słów w tej materii, co być może wybawi waszą książęcą wysokość od kłopotu?

Książę odwrócił się i zdało się jednym rzutem oka ogarnął młodzieńca od stóp do głów. Ujrzawszy, że to zaledwie piętnastoletni chłopiec, uśmiechnął się.

— Oczywiście, proszę, niech pan mówi — rzekł łagodząc swój lakoniczny, dobitny ton, jakby tym razem zwracał się do kobiety.

— Wasza książęca mość — odparł Raul czerwieniąc się — mógłby kazać przepytać hiszpańskiego jeńca.

— Pojmaliście hiszpańskiego jeńca? — krzyknął książę.

— Tak, wasza książęca mość.

— Ach, prawda — odparł hrabia de Guiche — zapomniałem o nim.

— To proste, przecież to pan go schwytałeś, hrabio — odparł Raul uśmiechając się.

Stary marszałek zwrócił się ku wicehrabiemu wdzięczny za tę pochwałę syna, podczas gdy książę wołał:

— Młody człowiek ma rację, niechaj przyprowadzą jeńca.

Tymczasem książę wziął hrabiego de Guiche na stronę i wypytywał, w jaki sposób jeniec został ujęty i kim jest ów młodzieniec.

— Panie — rzekł powracając do Raula — wiem, że masz pan list mojej siostry, księżnej de Longueville, ale widzę, że wolałeś polecić mi się sam udzielając dobrej rady.

— Wasza książęca mość — odparł Raul czerwieniąc się — nie chciałem bynajmniej przerywać waszej wysokości tak ważnej rozmowy rozpoczętej z panem hrabią. Oto list.

— Dobrze. Wręczysz mi go pan później. Otóż i jeniec, zajmijmy się rzeczami pilniejszymi.

Istotnie przyprowadzono grasanta. Był to jeden z tych zaciężnych żołdaków, jacy pozostali jeszcze w tej epoce, sprzedając” krew swoją każdemu kto chciał ją kupić; żołnierz zestarzały w podstępach wojennych i grabieżach. Nie wyrzekł jednego słowa, odkąd został schwytany, tak że ci, co go złapali, nie wiedzieli, do jakiej narodowości należy.

Książę spojrzał nań nad wyraz nieufnie.

— Jakiej jesteś narodowości? — spytał.

Jeniec odpowiedział kilka słów w obcym języku.

— Aha, zdaje się, że to Hiszpan. Mówisz pan po hiszpańsku, de Grammont?

— Na honor, wasza książęca mość, niewiele.

— A ja nic. — Książę zaśmiał się. — Panowie — zwrócił się do otaczających — czy jest wśród was ktoś, kto mówi po hiszpańsku i zechce mi służyć za tłumacza?

(audio 13 a)

— Ja, wasza książęca mość — odezwał się Raul.

— Ach, mówisz pan po hiszpańsku?

— Wystarczająco, sądzę, aby wypełnić w tej mierze rozkazy waszej wysokości.

Przez cały ten czas jeniec stał obojętnie, jakby absolutnie nie rozumiał, o co chodzi.

— Jego książęca wysokość kazał zapytać, jakiej jesteś narodowości — rzekł młodzieniec w najczystszym kastylijskim dialekcie.

— Ich bin ein Deutscher[46] — odparł jeniec.

— Co on tam, u diabła, mówi? — zapytał książę — i co to znów za szwargot?

— Powiedział, wasza książęca mość, że jest Niemcem — odparł Raul. — Wątpię jednak, ma bowiem zły akcent i wadliwą wymowę.

— Mówisz pan zatem i po niemiecku? — zagadnął książę.

— Tak, wasza wysokość.

— Wystarczająco, aby przebadać w tym języku?

— Tak jest.

— To proszę go pytać.

Raul rozpoczął badanie, ale fakty potwierdziły jego przypuszczenie. Jeniec nie rozumiał bądź zdawał się nie rozumieć, co Raul doń mówi, Raul zaś mało co pojmował z jego odpowiedzi będących mieszaniną flamandzkiego i alzackiego. Jednakże w toku wszystkich wysiłków jeńca, by się wykręcić od przepisowego badania, Raul zdołał wychwycić prawdziwy akcent tego człowieka.

— Non siete Spagnuolo — rzekł — non siete Tedesco, siete Italiano[47]. Jeniec drgnął i zagryzł wargi.

— To rozumiem cudownie — rzekł książę de Conde. — Ponieważ jest Włochem, sam go przebadam. Dziękuję, wicehrabio — ciągnął dalej śmiejąc się — od dziś mianuję pana moim tłumaczem.

Ale jeniec nie był bardziej skłonny odpowiadać po włosku niż w innych językach, chciał jedynie uniknąć pytań. Nie wiedział nic, nie znał siły wroga ani nazwisk dowódców, ani dokąd armia maszeruje.

— Pięknie — rzekł książę, który pojął przyczyny tej niewiedzy — człowiek ten został schwytany na rabunku i mordowaniu. Mógłby ocalić życie mówiąc, skoro jednak nie chce mówić, zabrać go i rozstrzelać.

Jeniec zbladł. Dwaj żołnierze, którzy go przywiedli, ujęli go teraz pod ręce i poprowadzili ku drzwiom, podczas gdy książę zwrócił się do marszałka de Grammont. Zdawał się już nie pamiętać wydanego co dopiero rozkazu.

Doszedłszy do progu jeniec zatrzymał się. Żołnierze, dla których istniał tylko rozkaz, chcieli przymusić go, by szedł dalej.

— Chwileczkę — rzekł jeniec po francusku — wasza książęca mość, jestem gotów mówić.

— O właśnie — roześmiał się książę — wiedziałem, że tak się skończy.

Posiadam cudowny sekret na rozwiązywanie języków. Młodzieńcy, wykorzystajcie go, kiedy wy z kolei będziecie dowódcami.

— Ale pod warunkiem — ciągnął jeniec — że wasza wysokość przysięgnie mi darować życie.

— Słowo szlachcica — rzekł książę.

— A więc proszę pytać, wasza książęca mość.

— Gdzie armia przekroczyła Lys?

— Pomiędzy Saint-Venant a Aire.

— Kto nią dowodzi?

— Hrabia Fuonsaldagna, generał Beck i osobiście arcyksiążę.

— Ile ludzi liczy?

— Osiemnaście tysięcy ludzi i trzydzieści sześć dział.

— I dokąd się kieruje?

— Na Lens.

— Widzicie, panowie! — rzekł książę zwracając się z triumfującą miną do marszałka de Grammont i pozostałych oficerów.

— Tak — odezwał się marszałek — wasza książęca mość odgadł wszystko, co było możliwe do odgadnięcia dla ludzkiego geniuszu.

— Powiadomić Le Plessisa, Bellievre’a, Villequiera i d’Erlaka — rzucił książę — powiadomić wszystkie oddziały, które znajdują się z tej strony Lys, aby były gotowe do wymarszu tejże nocy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jutro zaatakujemy nieprzyjaciela.

— Ale proszę pomyśleć, wasza książęca mość — podjął marszałek de Grammont — że gromadząc wszystkich ludzi, jakich mamy do rozporządzenia, osiągamy zaledwie liczbę trzynastu tysięcy żołnierzy.

— Panie marszałku — odparł książę z jemu tylko właściwym, godnym podziwu spojrzeniem — wielkie bitwy wygrywa się jedynie małymi armiami.

Po czym zwrócił się do jeńca:

— Wziąć tego człowieka i pilnie nań baczyć. Życie jego zależy od wiadomości, jakich nam udzielił. Jeśli są prawdziwe, będzie wolny, jeśli fałszywe, zostanie rozstrzelany.

Jeńca wyprowadzono.

— Hrabio de Guiche — podjął książę — nie widziałeś się dawno z ojcem, pozostań więc z nim. A pana — ciągnął zwracając się do Raula — jeśli nie jesteś zbyt zmęczony, proszę za mną.

— Choćby na koniec świata, wasza książęca mość! — wykrzyknął Raul, odczuwając nie znany sobie entuzjazm dla tego młodego generała, który wydał mu się tak godny swej sławy.

Książę uśmiechnął się: pogardzał pochlebcami, lecz bardzo szanował entuzjastów.

— Chodźmy — rzekł — dobryś do rady, jak tego doświadczyliśmy. Jutro zobaczymy, coś za jeden w potrzebie.

— A ja, wasza książęca mość? — odezwał się marszałek.

— Niech pan zostanie i przyjmuje oddziały, ja zaś albo powrócę, albo też przyślę gońca, żebyś mi je przyprowadził. Do eskorty potrzebuję dwudziestu gwardzistów na najlepszych koniach, to wszystko.

— To bardzo mało — odrzekł marszałek.

— Wystarczy — odparł książę. — Czy masz pan dobrego konia, panie de Bragelonne?

— Ubito mi go dziś rano, wasza książęca mość, i chwilowo dosiadam wierzchowca swego sługi.

— Proszę wybrać sobie z mojej stajni, który panu będzie odpowiadał. Żadnych fałszywych wstydów, niech pan bierze konia, jaki się panu wyda najlepszy. Będzie go pan potrzebował, być może, już dziś wieczorem, a jutro z całą pewnością.

Raul nie dał sobie powtarzać dwa razy. Wiedział dobrze, że oznaka najwyższej ogłady w obliczu zwierzchnika, zwłaszcza kiedy jest nim książę, to natychmiastowe posłuszeństwo, bez żadnych rezonowań. Udał się więc do stajni, wybrał tam andaluzyjskiego bułanka, osiodłał go i okiełznał — Atos bowiem zalecał mu, by w chwili niebezpieczeństwa nie powierzać tych ważnych zabiegów nikomu — i dołączył do księcia, który właśnie dosiadł konia.

— A teraz — rzekł do Raula — czy nie zechciałby mi pan oddać listu, który przywiozłeś ze sobą.

Raul podał księciu list.

— Za mną, proszę! — dodał książę.

I wbił ostrogi w brzuch konia, uzdę rzucił za łęk siodła, jak to miał we zwyczaju, kiedy chciał uwolnić ręce, odpieczętował list księżnej de Longueville i ruszył galopem drogą ku Lens w towarzystwie Raula z nieliczną eskortą. Tymczasem gońcy, którzy mieli zwołać oddziały, wyruszyli cwałem w przeciwnych kierunkach.

Książę galopując przeczytał całą treść listu. Po chwili rzekł:

— Piszą mi tu o panu z jak najlepszej strony; mogę panu powiedzieć tylko jedno: niewiele widziałem i słyszałem, ale to więcej dało mi do myślenia niż list.

Raul skłonił się.

Za każdym krokiem małego oddziałku w stronę Lens strzały armatnie rozlegały się coraz bliżej. Książę z napięciem kierował wzrok w stronę, skąd dobiegał huk. W tym nieruchomym wypatrywaniu było coś z drapieżnego ptaka. Można by powiedzieć, że posiadał siłę przebijania zasłon z drzew rozciągających się przed nim i zamykających widnokrąg.

Od czasu do czasu nozdrza księcia rozszerzały się, jakby spieszno mu było odetchnąć zapachem prochu. Posapywał jak i jego koń.

Wreszcie usłyszeli łomot armatni tak blisko, iż było oczywiste, że od pola bitwy dzieli ich nie więcej aniżeli jedna mila. Istotnie, za zakrętem ujrzeli małą wioskę d’Aunay.

Chłopi byli wielce strwożeni. Fama o hiszpańskich okrucieństwach rozeszła się szeroko i każdego napawała trwogą. Kobiety ratowały się już ucieczką w stronę Vitry. Zostało tylko kilku mężczyzn.

Na widok księcia podbiegli, jeden z nich poznał go.

— Ach, wasza książęca mość — wykrzyknął — czy pan przybywasz, aby wygnać tych łajdaków Hiszpanów i tych wszystkich rabusiów lotaryńskich?

— Tak — rzekł książę — jeśli zechcesz usłużyć mi jako przewodnik.

— Chętnie, a gdzie wasza wysokość chce, abym poprowadził?

— Na jakieś wyniosłe miejsce, skąd mógłbym obejrzeć Lens i jego okolice.

— Mam coś po myśli waszej książęcej mości.

— A mogę ci wierzyć, dobryś Francuz?

— Jestem starym żołnierzem spod Rocroi.

— Trzymaj — rzekł książę dając mu sakiewkę — to za Rocroi. A teraz chcesz konia czy wolisz na piechotę?

— Na piechotę, wasza wysokość, na piechotę, zawsze służyłem w piechocie. Zresztą myślę poprowadzić drogami, gdzie wasza książęca mość sam będziesz musiał zejść z konia.

— Maszeruj więc — rzekł książę — i nie traćmy czasu. Wieśniak ruszył biegnąc przed koniem księcia. Sto kroków za wsią skręcili dróżką zagubioną w głębi pięknej doliny. Przebyli tak pod osłoną drzew jakieś pół mili. Huk dział, rozlegał się tak blisko, że za każdym strzałem wydawało się, iż słyszą gwizd kuli. Wreszcie znaleźli ścieżkę, która skręcała od drogi, idąc stromo bokiem góry. Wieśniak skierował się nią prosząc księcia, aby szedł za nim. Zeskoczył więc z konia, każąc Raulowi i jednemu z adiutantów uczynić to samo, a reszcie czekać rozkazów w pilnej gotowości i czujności, po czym jął wspinać się ścieżką.

Po dziesięciu minutach dotarli do ruin starego zamku. Wieńczyły one wierzchołek pagórka, którego szczyt górował nad całą okolicą. Zaledwie o ćwierć mili widać było broniące się resztką sił Lens, a przed Lens całą nieprzyjacielską armię.

Jednym rzutem oka książę objął obszar, który się odsłonił przed nim od Lens aż do Vimy. W jednej chwili powstał w jego umyśle cały plan bitwy, która nazajutrz po raz drugi miała ocalić Francję od inwazji. Chwycił ołówek, wydarł kartkę z notatnika i napisał:


Drogi Marszałku!

Za godzinę Lens będzie w rękach nieprzyjaciela. Proszę dołączyć do mnie i przyprowadzić całą armię. Będę w Vendin, aby przygotować dla niej pozycję. Jutro odbieramy Lens i bijemy nieprzyjaciela.


Po czym obrócił się do Raula.

— Ruszaj pan co sił i wręcz ten list księciu de Grammont.

Raul skłonił się, wziął papier, zbiegł szybko z góry, wskoczył na konia i pognał galopem.

W kwadrans później był już u marszałka.

Tymczasem nadeszła część oddziałów. Reszty oczekiwano z minuty na minutę. Marszałek de Grammont stanął na czele całej stojącej w jego dyspozycji piechoty i kawalerii, po czym skierował się na drogę do Vendin, pozostawiwszy diuka de Chatillon, aby zaczekał i przyprowadził resztę.

Cała artyleria była gotowa wyruszyć w tym samym czasie, więc też udała się w drogę.

O siódmej wieczorem marszałek dotarł na wyznaczone miejsce. Oczekiwał go tam książę. Zgodnie z jego przewidywaniami Lens wpadło w ręce nieprzyjaciela prawie zaraz po odjeździe Raula. Zresztą obwieściło o tym zaprzestanie kanonady.

Oczekiwano nocy. W miarę jak następowały ciemności, przybywały kolejno ściągnięte przez księcia wojska. Zostały wydane rozkazy, aby nigdzie nie bito w kotły ani nie trąbiono.

O dziewiątej panowała już noc, jednakże ostatni zmierzch rozświetlał jeszcze równinę. W milczeniu ruszono w drogę, książę prowadził kolumnę.

Dotarłszy poza d’Aunay, wojska ujrzały Lens. Dwa, trzy domy stały w płomieniach, a do uszu żołnierzy dobiegał głuchy zgiełk oznaczający agonię miasta wziętego szturmem.

Książę wskazał każdemu jego stanowisko: marszałek de Grammont miał dowodzić lewym skrzydłem opierając się o Mericourt, diuk de Chatillon prowadził centrum, wreszcie książę, dowodzący prawym skrzydłem, pozostawał wysunięty przed d’Aunay.

Szyk miał nazajutrz być taki sam jak pozycje zajęte w wilię bitwy. Każdy po przebudzeniu będzie się znajdował już w miejscu swego działania.

Ruchy wojsk zostały przeprowadzone w najgłębszym milczeniu i z najwyższą precyzją. O dziesiątej każdy zajmował już swą pozycję, o pół do jedenastej książę objechał posterunki i wydał rozkazy na dzień jutrzejszy.

Dowódcom nakazano przede wszystkim trzy rzeczy, których mieli dopilnować, by żołnierze przestrzegali je z całą skrupulatnością. Po pierwsze: poszczególne korpusy miały baczyć na porządek w marszu, tak by kawaleria i piechota znajdowały się zawsze na jednej linii i by każdy przestrzegał odstępów.

Po wtóre: do szarży ruszać stępa.

Po trzecie: pozwolić wrogowi, by strzelał pierwszy.

Książę przydzielił hrabiego de Guiche ojcu, a Raula zatrzymał przy sobie; młodzieńcy prosili jednak, by pozwolono im noc spędzić razem, na co otrzymali zezwolenie.

Postawiono dla nich namiot obok marszałkowskiego. Chociaż dzień był bardzo męczący, żaden z nich nie odczuwał potrzeby snu. Zresztą przeddzień bitwy jest czymś poważnym i podniosłym nawet dla starych żołnierzy, a tym bardziej dla dwu młodzieńców, którzy mieli ujrzeć to straszliwe widowisko po raz pierwszy.

W przeddzień bitwy myśli się o tysiącu rzeczy, o których się dotąd nie pamiętało, a które teraz powracają. W przeddzień bitwy obojętni stają się przyjaciółmi, przyjaciele braćmi.

Jest rzeczą samo przez się zrozumiałą, że jeśli w głębi serca istnieje tkliwsze uczucie, osiąga ono w sposób zupełnie naturalny najwyższy możliwy do osiągnięcia stopień uniesienia.

Należy mniemać, że obaj młodzieńcy żywili jakieś uczucia, gdyż po chwili każdy zasiadł w przeciwległym kącie namiotu i zaczął pisać.

Listy były długie. Cztery stronice pokrywały się jedna po drugiej drobnym i ścisłym pismem. Od czasu do czasu młodzi ludzie spoglądali na siebie uśmiechając się. Rozumieli się nic nie mówiąc. Te dwie subtelne i odpowiadające sobie organizacje psychiczne stworzone były, żeby rozumieć się bez słów.

Skończywszy listy każdy włożył swój w dwie koperty, aby nikt nie mógł przeczytać nazwiska osoby, do której list był adresowany, póki nie rozedrze pierwszej koperty. Następnie podeszli do siebie i z uśmiechem wymienili swe listy.

— Jeśli przydarzy mi się nieszczęście — rzekł de Bragelonne.

— Jeśli mnie zabiją — rzekł de Guiche.

— Bądź spokojny — wyrzekli jednocześnie.

Po czym ucałowali się jak dwaj bracia, owinęli każdy w swój płaszcz i usnęli snem młodym i pełnym wdzięku, jak śpią ptaki, kwiaty i dzieci.


Загрузка...