XXIV. Remember

Po skończonej spowiedzi Karol przyjął komunię świętą i poprosił o przyprowadzenie dzieci. Wybiła godzina dziesiąta; jak słusznie przewidział król, spóźnienie było nieduże.

Ale lud już czekał, gotowy. Wiedział, że ścięcie naznaczone jest na godzinę dziesiątą, tłoczył się więc w ulicach przylegających do pałacu, a król już słyszał daleki szmer, jaki czynią tłum i morze — tłum poruszony namiętnością, morze poruszone burzą.

Weszły dzieci króla: najpierw księżniczka Karolina, za nią książę Glocester; byli to jasnowłosa dziewczynka, śliczna i zapłakana, i chłopiec ośmio-, może dziewięcioletni, którego suche oczy i pogardliwie wysunięta warga świadczyły o już kiełkującej dumie. Dziecko przepłakało całą noc, ale w obecności tych wszystkich ludzi nie chciało płakać.

Karol uczuł, że serce w nim omdlewa na widok tych dwojga dzieci, których od dwóch lat nie widział, a które ujrzał dopiero na chwilę przed śmiercią. Łza stanęła mu w oku, więc odwrócił się i otarł ją, bo chciał być silny w obecności tych, którym zostawiał tak ciężką schedę cierpienia i nieszczęścia.

Najpierw przemówił do córki. Przytulił ją i nakazał, żeby była pobożna, cierpliwa i żeby kochała matkę. Potem zwrócił się z kolei do syna, do małego księcia Glocester. Posadził go sobie na kolanach, chcąc równocześnie tulić go do serca i całować jego twarzyczkę.

— Synu mój — rzekł — idąc tutaj widziałeś na ulicach i w przedpokojach wiele ludzi. Ludzie ci zetną głowę twojemu ojcu, nigdy nie zapomnij o tym. Być może, pewnego dnia, widząc, że jesteś blisko i że mają cię w swojej władzy, zechcą zrobić cię królem z pominięciem księcia Walii i księcia Yorku, twoich starszych braci, którzy są: jeden — we Francji, drugi — nie wiem gdzie. Ale ty nie jesteś królem, mój synu, i nie możesz stać się nim inaczej jak po śmierci twoich braci. Przysięgnij mi więc, że nie pozwolisz włożyć sobie na głowę korony, jeśli nie będziesz miał do niej słusznego prawa. Bo pewnego dnia, słuchaj uważnie, mój synu, pewnego dnia, jeślibyś to uczynił, zetną ci głowę razem z tą koroną, a ty w tym dniu nie będziesz mógł umierać spokojnie i z czystym sumieniem, jak ja dziś umieram. Przysięgnij, mój synu.

Chłopiec włożył swoją małą rączkę w dłoń ojca i powiedział:

— Najjaśniejszy panie, przysięgam waszej królewskiej mości...

Karol przerwał mu:

— Henryku — rzekł — nazywaj mnie ojcem swoim.

— Ojcze mój — powtórzył chłopiec — przysięgam ci, że pierwej mnie zabiją, niżby mnie mieli zrobić królem.

— Dobrze, mój synu — rzekł Karol. — Teraz ucałujcie mnie, i ty też, Karolino, i nie zapomnijcie o mnie.

— Och, nie, nigdy, nigdy — zawołali obydwoje, obejmując ramionami szyję króla.

— Żegnajcie — rzekł Karol. — Żegnajcie, dzieci. Zabierz je, Juxon; ich łzy odebrałyby mi odwagę, a chcę umierać odważnie.

Juxon wyrwał nieszczęśliwe dzieci z ojcowskiego uścisku i oddał tym, którzy je przyprowadzili.

Po ich wyjściu drzwi pozostały otwarte i każdy, kto chciał, mógł wejść do komnaty.

Król, widząc, że znalazł się sam wśród ciżby strażników i gapiów, których coraz więcej zbierało się w komnacie, przypomniał sobie, że hrabia de La Fere jest tuż blisko, pod podłogą, że nie widzi, co się święci, i że wciąż jeszcze ma, być może, nadzieję.

Zląkł się, że Atos lada stuknięcie mógłby wziąć za znak i wracając do pracy, samego siebie wydać. Umyślnie więc nie ruszał się z miejsca, wszystkim obecnym nakazując swoim przykładem, żeby się zachowywali spokojnie.

Król nie omylił się; Atos rzeczywiście był już tuż pod podłogą. Nasłuchiwał, zrozpaczony, że nie słychać znaku. W swej niecierpliwości chwilami znów się brał do kucia kamienia, lecz przestawał bojąc się, by go nie usłyszał ktoś niepowołany.

Ta straszliwa bezczynność trwała przez dwie godziny. W królewskiej komnacie panowała śmiertelna cisza.

Wreszcie Atos postanowił zbadać przyczynę tej ponurej, głuchej ciszy, którą mącił tylko potężny zgiełk tłumu. Odsunął obicie skrywające wybity w murze otwór i zszedł na środkową kondygnację rusztowania. Nad jego głową, tuż, na cztery palce zaledwie, znajdowała się podłoga ułożona na wysokości balkonowego okna, która stanowiła szafot.

Zgiełk, który do kryjówki docierał stłumiony, teraz buchnął nań w całej swej posępnej grozie i Atos z przerażenia aż drgnął. Poszedł aż na sam skraj rusztowania, rozsunął czarne sukno na wysokości swych oczu i zobaczył, że straszliwa machina jest otoczona żołnierzami na koniach. Za kawalerzystami stał szpaler halabardników. Za halabardnikami stali muszkieterowie, za muszkieterami pierwsze szeregi ciżby, która falowała i huczała, do ponurego oceanu podobna.

Co się stało? — zastanawiał się Atos, drżąc bardziej niż sukno, które miął w dłoni. — Lud się tłoczy, żołnierze stoją pod bronią, a wśród gapiów, którzy się wpatrują w okno, widzę d’Artagnana. Na co on czeka? Na co on patrzy? Wielki Boże, czyżby nie upilnował kata?

Nagle na placu zawarczał głucho i żałobnie bęben. Nad głową Atosa rozległ się hałas ciężkich, powolnych kroków. Wydało mu się, że coś na kształt wielkiej procesji stąpa po posadzkach White-Hallu. W chwilę potem zaskrzypiały deski szafotu. Jeszcze raz spojrzał na plac i z zachowania się tłumu dowiedział się tego, czego mu jeszcze nie dawała odgadnąć resztka nadziei tląca się w głębi serca.

Na placu wszelki zgiełk ucichł. Wszystkie oczy były zwrócone na okno White-Hallu, a rozchylone usta i wstrzymane oddechy wskazywały, że gawiedź czeka na początek jakiegoś straszliwego widowiska.

Odgłos kroków, który Atos już był słyszał raz nad głową ze swojego ukrycia pod podłogą królewskiej komnaty, powtórzył się na szafocie. Szafot ugiął się pod ich ciężarem, tak że deski dotknęły nieledwie głowy nieszczęsnego szlachcica. To zapewne żołnierze stanęli w dwu szeregach.

W tej samej chwili głos dobrze hrabiemu znany, głos szlachetny i silny odezwał się nad jego głową w te słowa:

— Panie pułkowniku, chcę przemówić do ludu.

Atos zadrżał od stóp do głów; z szafotu odezwał się głos króla.

Rzeczywiście, posiliwszy się paroma łykami wina i kawałkiem chleba, Karol, znużony czekaniem na śmierć, postanowił pójść jej naprzeciw i dał znak, że chce już ruszyć.

Otworzono więc oba skrzydła wychodzącego na plac okna i lud ujrzał, że z wnętrza wielkiej komnaty wychodzi w milczeniu człowiek w masce, z toporem w ręku. Poznano więc, że jest to kat. Ów człowiek podszedł do pnia i położył na nim topór.

To był pierwszy hałas, jaki usłyszał Atos.

Następnie za owym człowiekiem, blady, bez wątpienia, ale spokojny, wyszedł pewnym krokiem Karol Stuart między dwoma księżmi. Za nimi kilku oficerów wyższych rangą, którzy mieli asystować przy ścięciu, i eskorta z halabardników, którzy ustawili się po obu stronach szafotu.

Widok człowieka w masce wywołał długotrwały szmer. Każdy był ciekawy dowiedzieć się, kim jest ten nieznany kat, który się zgłosił w samą porę, żeby się odbyć mogło potworne widowisko przyobiecane ludowi, a odłożone już, jak mniemano, na dzień następny. Wszyscy więc pożerali go oczyma, lecz gawiedzi udało się zobaczyć tyle tylko, że był to człowiek wzrostu średniego, ubrany całkiem czarno i widocznie już niemłody, bo koniec siwiejącej brody wystawał spod maski, która mu zakrywała twarz.

Lecz kiedy się ukazał król, spokojny, szlachetny i godny, natychmiast wszyscy uciszyli się i każdy mógł usłyszeć, kiedy rzekł, że pragnie przemówić do ludu.

Najwidoczniej ten, do którego prośba została zwrócona, odpowiedział twierdzącym znakiem, bo król zaczął mówić głosem silnym i dźwięcznym, który na wskroś przeniknął Atosowe serce.

Tłumaczył ludowi swe postępowanie i dawał mu przestrogi tyczące dobra Anglii.

— O — mówił sobie w duchu Atos — czy naprawdę słyszę to, co słyszę, i widzę to, co widzę? Czy jest możliwe, że Bóg opuścił swego przedstawiciela na ziemi aż tak dalece, by mu dać tak nędznie umierać! A ja go nie widziałem! A ja się z nim nie pożegnałem!

Dał się słyszeć dźwięk, jakby ktoś poruszył leżące na pniu katowskim narzędzie śmierci. Król przerwał.

— Nie tykaj topora — rzekł.

I dalej przemawiał do ludu.

Kiedy skończył, nad głową hrabiego nastała lodowata cisza. Przyłożył sobie dłoń do czoła, a spod tej dłoni pot spływał kroplami mimo panującego mrozu.

Cisza świadczyła, że odbywają się ostatnie przygotowania.

Skończywszy mówić król powiódł po tłumie spojrzeniem pełnym miłosierdzia i zdjąwszy order, który nosił — a była to przysłana mu przez królową diamentowa gwiazda — oddał go księdzu towarzyszącemu Juxonowi. Następnie wyjął z zanadrza krzyżyk, również diamentowy, ten sam, który mu razem z gwiazdą przysłała królowa Henrieta.

— Wielebny księże — rzekł do towarzyszącego Juxonowi diakona — ten krzyż będę trzymał aż do ostatniej chwili; wyjmiesz go z mej ręki, kiedy już przestanę żyć.

— Tak, najjaśniejszy panie — odrzekł głos, w którym Atos poznał głos Aramisa.

Wtedy Karol, który przez cały ten czas miał głowę przykrytą, zdjął kapelusz i rzucił go na deski. Następnie odpiął, jeden po drugim, wszystkie guzy swojego kaftana, zdjął go i rzucił obok kapelusza. A że było chłodno, poprosił o szlafrok, który mu też podano.

Dokonywał tych przygotowań z przerażającym spokojem.

Można by rzec, że król ma się położyć do łóżka, a nie do trumny.

Wreszcie, podnosząc ręką swoje włosy, odezwał się do kata:

— Czy nie będą ci przeszkadzały? Bo można by je związać sznurkiem.

Słowom tym towarzyszyło spojrzenie, którym Karol usiłował, rzekłbyś, przeniknąć pod maskę nieznajomego. To szlachetne, spokojne, odważne spojrzenie zmusiło owego człowieka do odwrócenia głowy. Lecz uciekając od przenikliwego wzroku króla, napotkał pałający wzrok Aramisa.

Król, nie otrzymawszy odpowiedzi, zapytał jeszcze raz.

— Wystarczy, jeśli je rozgarniesz na szyi — odezwał się głucho człowiek w masce.

Król oburącz rozgarnął włosy i spojrzał na pień.

— Bardzo niski ten pień — rzekł. — Czy nie macie wyższego?

— To zwykły pień — odpowiedział człowiek w masce.

— Czy zetniesz mi głowę od jednego zamachu? — zapytał król.

— Spodziewam się — odpowiedział kat.

A tym dwu słowom: “spodziewam się”, głos jego nadał tak niesamowite brzmienie, że zadrżeli wszyscy z wyjątkiem króla.

— To dobrze — rzekł król. — A teraz słuchaj, kacie.

Człowiek w masce zbliżył się o krok do króla i oparł się na swym toporze.

— Nie chcę, żebyś mnie zaskoczył znienacka — rzekł król. — Uklęknę, żeby się pomodlić, ale ty jeszcze nie uderzaj.

— A kiedy mam uderzyć? — zapytał człowiek w masce.

— Kiedy położę głowę na pniu i wyciągnę ręce mówiąc: remember, wtedy uderzaj, a pewnie.

Człowiek w masce nieznacznie skłonił się.

— Chwila nadeszła, trzeba się rozstać ze światem — rzekł król do tych, którzy go otaczali. — Zostawiam was, panowie, wśród burzy i odchodzę pierwszy do ojczyzny wieczystej pogody. Żegnajcie.

Spojrzał na Aramisa i osobno skinął mu głową.

— A teraz — mówił dalej — odsuńcie się i pozwólcie, proszę, bym się mógł po cichu pomodlić. Ty także odsuń się — rzekł do człowieka w masce — to tylko na chwilę; wiem, że należę do ciebie, ale pamiętaj, żebyś uderzył wtedy dopiero, kiedy dam znak.

I Karol uklęknął, przeżegnał się, zbliżył usta do desek szafotu, jakby chciał je ucałować, po czym, jedną ręką oparłszy się o podłogę, drugą o pień, odezwał się po francusku:

— Hrabio de La Fere, czy jesteś tam i czy mogę mówić z tobą?

Ten głos dźgnął Atosa prosto w serce i przeszył go na wskroś jak lodowato zimna stal.

— Jestem, najjaśniejszy panie — odpowiedział drżąc.

— Wierny przyjacielu, szlachetne serce — rzekł król — nie mogłem zostać ocalony, nie było mi to pisane. A teraz choćbym miał popełnić świętokradztwo, muszę ci coś powiedzieć. Tak, rozmawiałem z ludźmi, rozmawiałem z Bogiem, z tobą rozmawiam na ostatku. Walcząc o sprawę, która mi się wydawała święta, straciłem tron moich ojców i sprzeniewierzyłem dziedzictwo moich dzieci. Został mi milion w złocie, który zakopałem w piwnicach zamku Newcastle przed opuszczeniem tego miasta. Ty jeden wiesz o istnieniu tych pieniędzy; zrób z nich użytek, kiedy uznasz, że nadeszła pora, na korzyść mego najstarszego syna. A teraz, hrabio de La Fere, pożegnaj się ze mną.

— Żegnaj, królu, święty męczenniku — wyszeptał Atos przejęty lodowatą zgrozą.

Na chwilę zrobiło się cicho, a Atosowi wydało się, że król wstaje i znów klęka.

Po czym głosem dźwięcznym, donośnym, który usłyszano nie tylko na szafocie, ale i na placu, król wyrzekł słowo:

— Remember!

A ledwie go dokończył, straszliwe uderzenie zatrzęsło podłogą szafotu. Kurz wzbił się z sukna i oślepił nieszczęsnego szlachcica. Po czym, kiedy mimowolnym ruchem podniósł głowę i spojrzał w górę, upadła mu na czoło ciepła kropla. Atos cofnął się drgnąwszy z przestrachu, a w tej samej chwili krople przemieniły się w czarną kaskadę, która rozprysła się na podłodze.

Atos padł na kolana i przez jakiś czas tak trwał, jakby porażony szaleństwem i niemocą. Wkrótce poznał po malejącym zgiełku, że ciżba rozchodzi się; jeszcze przez chwilę klęczał, nieruchomy, oniemiały, przerażony. Wreszcie odwrócił się i zmoczył róg swej chustki we krwi króla męczennika. Potem, ponieważ tłum coraz bardziej się oddalał, zszedł, rozdarł sukno, przesunął się między końmi, wmieszał się w lud, którego nosił odzienie, i pierwszy wrócił do gospody.

Wszedłszy do swojej izby, przejrzał się w lustrze, zobaczył, że ma wielką, czerwoną plamę na czole, więc dotknął czoła dłonią, odjął ją, a ujrzawszy, że jest cała we krwi króla, zemdlał.


Загрузка...