XXXVI. Na pikardyjskim trakcie

Atos i Aramis, którym nic zgoła nie groziło w Paryżu, nie łudzili się, że znalazłszy się za jego murami, od razu będą narażeni na wielkie niebezpieczeństwo; wiemy jednak, czym było niebezpieczeństwo dla tych ludzi. Zresztą wyczuwali, że rozwiązanie tej drugiej odysei jest już bliskie i że trzeba się już tylko zdobyć na ostatni, rozstrzygający wysiłek.

Zresztą i Paryż nie był spokojny. Zaczynało braknąć żywności, a jeśli któryś z generałów księcia de Conti potrzebował wzmocnienia swych wpływów, wybuchały niezbyt groźne zamieszki, które uspokajał, zyskując w ten sposób chwilową przewagę nad swymi kolegami.

Podczas jednej z takich właśnie zamieszek pan de Beaufort dopuścił do rozgrabienia domu i biblioteki Mazariniego, żeby dać, jak mówił, coś do ogryzienia temu biednemu ludowi.

Atos i Aramis opuścili Paryż tuż po tym zamachu stanu, a zdarzył się on wieczorem tegoż dnia, w którym paryżanie zostali pobici pod Charenton.

Zostawili Paryż w biedzie, która już stawała się głodem, podminowany strachem, szarpany przez stronnictwa. Jako frondyści i paryżanie, spodziewali się, że w nieprzyjacielskim obozie znajdą tę samą nędzę, te same lęki, te same intrygi. Wielkie też było ich zdziwienie, kiedy przejeżdżając przez Saint-Denis dowiedzieli się, że w Saint-Germain dwór śpiewa, śmieje się i bawi.

Dwaj szlachcice jechali okrężnymi drogami, przede wszystkim, żeby nie wpaść w ręce mazarinistów, których pełno było w Ile-de-France. a po wtóre, żeby uniknąć frondystów, którzy trzymali Normandię i nie omieszkaliby zaprowadzić ich do księcia de Longueville, żeby książę poznał, kto oni, przyjaciele czy wrogowie. Uniknąwszy tych dwóch niebezpieczeństw, wjechali na trakt z Boulogne do Abbeville i zaczęli posuwać się krok za krokiem, szukając śladów.

Z początku gubili się w niepewności. Pytali kilku oberżystów, ale nie otrzymali żadnej wskazówki, która by mogła ich objaśnić i pokierować dalszymi poszukiwaniami, aż raptem w Montreuil Atos wyczuł pod swymi delikatnymi palcami coś szorstkiego na powierzchni stołu. Podniósł obrus i odczytał litery, głęboko wyryte w drzewie ostrzem noża:


Port... — d’Art... — 2 luty.


— Nareszcie! — rzekł Atos pokazując napis Aramisowi. — Chcieliśmy się tu zatrzymać na nocleg, ale nie warto. Jedźmy dalej.

Dosiedli koni i pojechali do Abbeville. Tu znaleźli się w kłopocie z powodu dużej liczby oberży. Nie można było przecież do wszystkich zajeżdżać. Jak zgadnąć, w której mieszkali ci, których szukali?

— Wierz mi, Atosie — rzekł Aramis — że nie ma co liczyć na znalezienie czegokolwiek w Abbeville. Jeśli my jesteśmy w kłopocie, nasi przyjaciele też musieli się głowić. Gdyby Portos był sam, zajechałby do najlepszej gospody i pytając o nią, mielibyśmy pewność, że trafimy na ślad jego pobytu. Ale d’Artagnan nie ulega takim słabostkom i choć go Portos zapewniał, że umiera z głodu, on pojechał dalej, nieubłagany jak przeznaczenie; gdzie indziej też trzeba ich szukać.

Pojechali więc dalej, ale nic się nie nadarzyło. Było to zadanie najtrudniejsze, a przede wszystkim najżmudniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek Atos i Aramis przedsiębrali, i gdyby nie honor, przyjaźń i wdzięczność — potrójne zobowiązanie wyryte w ich duszach — nasi dwaj podróżnicy już sto razy zrezygnowaliby z grzebania w piachu, wypytywania przechodniów, tłumaczenia sobie wszystkich znaków i śledzenia wszystkich twarzy.

Dojechali tak aż do Peronne.

Atos zaczynał już tracić nadzieję. Ta szlachetna i wrażliwa natura wyrzucała sobie beznadziejność, w jakiej grzęźli obaj z Aramisem. Na pewno źle szukali, na pewno nie dość uporczywie pytali i nie dość przenikliwie oceniali otrzymane odpowiedzi. Już gotowi byli zawrócić, kiedy jadąc przedmieściem do bram miasta, na białej ścianie domu, stojącego na rogu ulicy okrążającej mury miejskie, wzrok Atosa natrafił na rysunek zrobiony węglem, który z naiwnością dziecinnych gryzmołów Przedstawiał dwóch jeźdźców pędzących co koń wyskoczy. Jeden z jeźdźców trzymał w ręku prostokąt, a na nim po hiszpańsku wypisane były słowa:


Gonią nas.


— Spójrz! — zawołał Atos. — To jasne jak słońce. Choć ich gonili, d’Artagnan zatrzymał się tu na pięć minut, co świadczy zresztą, że pogoń nie mogła być zbyt blisko; może udało im się uciec.

Aramis potrząsnął głową.

— Gdyby uciekli, już zobaczylibyśmy ich do tej pory albo choć usłyszelibyśmy o nich.

— Masz słuszność, Aramisie, jedźmy dalej.

Niepokoju i niecierpliwości dwóch szlachciców żadne pióro nie opisałoby. Niepokój dręczył czułe i wierne serce Atosa, niecierpliwość dręczyła umysł Aramisa, nerwowy i tak bardzo skłonny do desperacji. Toteż pędzili co koń wyskoczy przez trzy czy cztery godziny, niczym tamci dwaj jeźdźcy z rysunku na ścianie. Raptem w wąskim wąwozie ściśniętym między dwoma wzgórzami zobaczyli, że droga jest w połowie zatarasowana przez ogromny głaz. Na zboczu jednego z pagórków jeszcze widniał ślad miejsca, w którym głaz się poprzednio znajdował, a głębokość jamy, jaka po nim pozostała, świadczyła, że głaz nie mógł się sam stoczyć, że go strącono umyślnie, ciężar zaś kamienia dowodził, że aby go poruszyć, potrzebne było ramię jakiegoś Enceladona[23] albo Briareosa[77].

Aramis zatrzymał konia.

— Widzisz, Atosie? — rzekł patrząc na głaz. — To mi pachnie Ajaksem Telamończykiem[78] albo Portosem. Proszę cię, hrabio, zsiądźmy i obejrzyjmy tę skałę.

Zsiedli obaj z koni. Głaz został tu położony umyślnie po to, żeby zamknąć drogę konnym. Z początku leżał w poprzek całej drogi, ale widocznie jacyś jeźdźcy, natknąwszy się na tę przeszkodę, zsiedli z koni i odsunęli kamień nieco na bok.

Dwaj przyjaciele obejrzeli głaz ze wszystkich stron dostępnych dla oka, ale nic niezwykłego na nim nie znaleźli. Wezwali więc Blaisois i Milczka. We czterech z trudem odwrócili kamień. Na stronie, która przylegała przedtem do ziemi, był napis:


Goni nas ośmiu szwoleżerów. Jeśli dotrzemy do Compiegne, zatrzymamy się “Pod Pawiem w Koronie”; oberżysta jest naszym przyjacielem.


— Nareszcie coś określonego — rzekł Atos. — Czy tak, czy siak, będziemy wiedzieli, czego się trzymać. Jedźmy “Pod Pawia w Koronie”.

— Oczywiście — zgodził się Aramis — lecz jeśli chcesz tam dojechać, dajmy wytchnąć koniom, są już prawie ochwacone.

Aramis mówił prawdę. Zatrzymali się w pierwszej przydrożnej karczmie. Konie dostały podwójną miarkę owsa namoczonego w winie, dali im trzy godziny odpoczynku, po czym ruszyli w dalszą drogę. Ludzie też już niemal padali ze zmęczenia, ale podtrzymywała ich nadzieja.

W sześć godzin później Atos i Aramis wjechali do Compiegne i zapytali o oberżę “Pod Pawiem w Koronie”. Pokazano im szyld przedstawiający satyra w koronie na głowie.

Dwaj przyjaciele zsiedli z koni, zgoła nie dziwując się temu arcywyszukanemu szyldowi, który w innych okolicznościach Aramis na pewno by skrytykował. W środku zastali zacnego oberżystę, łysego i pękatego jak Chińczyk z porcelany, zapytali go, czy nie zatrzymywali się u niego, na krótko lub na dłużej, dwaj szlachcice ścigani przez szwoleżerów. W odpowiedzi oberżysta wyjął ze skrzyni złamane ostrze rapieru.

— Poznajecie to? — zapytał.

Atos, spojrzawszy raz jeden na to ostrze, rzekł:

— To szpada d’Artagnana.

— Dużego czy małego? — zapytał oberżysta.

— Małego — odpowiedział Atos.

— Widzę, że jesteście przyjaciółmi tych panów.

— Zatem mów, co się z nimi stało.

— Ano wpadli na moje podwórze na ochwaconych koniach i nim zdążyli zamknąć bramę, ośmiu szwoleżerów, którzy ich gonili, też wpadło do środka.

— Ośmiu! — rzekł Aramis. — Dziwi mnie, że d’Artagnan i Portos, tacy dzielni ludzie, dali się aresztować ośmiu szwoleżerom.

— Toteż, panowie, ośmiu ludzi nie dałoby sobie z nimi rady, gdyby nie zwerbowali sobie na mieście ze dwudziestu żołnierzy z królewsko-włoskiego pułku, który u nas stacjonuje, skutkiem czego wasi dwaj przyjaciele zostali dosłownie przytłoczeni liczbą.

— Aresztowali ich! — rzekł Atos. — A czy wiadomo za co?

— Nie, panie, zabrano ich natychmiast i nic mi nie zdążyli powiedzieć. Dopiero po ich odjeździe znalazłem ten kawałek szpady na miejscu potyczki, kiedym pomagał zbierać dwu zabitych i pięciu czy sześciu rannych.

— A oni? — zapytał Aramis. — Czy im się co nie stało?

— Nie, panie, nie zdaje mi się.

— Dobrze — rzekł Aramis — zawszeć to jakaś pociecha.

— Czy wiesz, gdzie ich poprowadzono? — zapytał Atos.

— W stronę Louvres.

— Zostawmy tu Blaisois i Milczka — rzekł Atos — niech jutro wracają do Paryża z naszymi końmi, które na pewno padłyby nam w dalszej drodze, i bierzmy konie pocztowe.

— Bierzmy konie pocztowe — zgodził się Aramis.

Posłano po pocztowe konie. Przez ten czas dwaj przyjaciele szybko zjedli obiad; chcieli móc od razu jechać dalej, jeśliby się im udało znaleźć w Louvres jakąś wskazówkę.

Przybyli do Louvres. Gospoda była tu tylko jedna. Piło się w niej likier, słynny i w naszych czasach, a wyrabiany już wtedy.

— Zatrzymajmy się tu — rzekł Atos. — D’Artagnan na pewno nie przepuścił takiej okazji, nie żeby wypić kieliszek likieru, ale żeby zostawić dla nas wskazówkę.

Weszli i kazali sobie podać dwa kieliszki likieru przy szynkwasie, bo tak też pewnie zrobili d’Artagnan i Portos. Na szynkwasie, przy którym zwykle pito, leżała cynowa płytka. Na płytce ktoś grubą szpilką wydrapał:


Rueil, D.


— Są w Rueil! — zawołał Aramis, który pierwszy spostrzegł napis.

— Jedźmy do Rueil — rzekł Atos.

— Włazimy wilkowi w paszczę — zauważył Aramis.

— Gdybym był takim przyjacielem Jonasza[79], jakim jestem d’Artagnana — rzekł Atos — poszedłbym za nim aż do brzucha wieloryba, a ty, Aramisie, razem ze mną.

— Stanowczo, mój drogi hrabio, przy tobie i ja staję się lepszym człowiekiem. Gdybym był sam, wątpię, czy pojechałbym tak od razu do Rueil, nie przedsiębiorąc żadnych ostrożności. Ale gdzie ty pojedziesz, tam i ja pojadę.

Zmienili konie i ruszyli do Rueil.

Atos, sam o tym nie wiedząc, doradził Aramisowi i sobie w najlepszy sposób. Wysłannicy parlamentu przybyli właśnie do Rueil na te słynne narady, które potrwać miały trzy tygodnie i dać w wyniku kulejący pokój, w którego następstwie jego książęca wysokość został aresztowany. Pełno więc było w Rueil wysłanych przez paryżan adwokatów, prezydentów, radców, wszelkiego rodzaju sadowników. Dwór zaś ściągnął liczną szlachtę, roiło się od oficerów i straży. Każdemu więc, kto chciał pozostać niewidocznym, łatwo było zniknąć w tym tłumie. Zresztą na okres pertraktacji zawarto rozejm i aresztowanie w takiej chwili dwóch szlachciców, choćby i najzagorzalszych frondystów, byłoby jawnym pogwałceniem prawa.

Dwóm przyjaciołom wydawało się, że wszyscy są zaprzątnięci trapiącymi ich myślami. Wchodzili w największy ścisk, wierząc, że natychmiast coś usłyszą o d’Artagnanie i Portosie, ale wszyscy byli zajęci tylko paragrafami i odszkodowaniami. Atos orzekł wreszcie, że trzeba pójść wprost do ministra.

— Przyjacielu — sprzeciwił się Aramis — to, co mówisz, brzmi bardzo pięknie, ale opamiętaj się, bo dla własnego bezpieczeństwa musimy pozostać w ukryciu. Jeśli damy się poznać w taki czy też inny sposób, natychmiast połączymy się z naszymi przyjaciółmi w jakimś lochu, z którego nas sam diabeł nie wydobędzie. Starajmy się odnaleźć ich nie przez taki przypadek, ale z własnej i nieprzymuszonej woli. Aresztowano ich w Compiegne i zaprowadzono do Rueil, jak się na pewno dowiedzieliśmy w Louvres. Po przybyciu do Rueil zostali przesłuchani przez kardynała, który po tym przesłuchaniu albo ich zatrzymał przy sobie, albo wysłał do Saint-Germain. W Bastylii na pewno ich nie ma, bo Bastylię trzymają frondyści i syn Broussela jest w niej komendantem. Nie umarli, bo śmierć d’Artagnana narobiłaby huku. Portos zaś wydaje mi się wieczny jak sam Pan Bóg, choć nie tak cierpliwy. Nie traćmy nadziei, czekajmy i zostańmy w Rueil, bo mam przeświadczenie, że oni tu są. Co ci jest, Atosie? Strasznie zbladłeś.

— Bo przypomniałem sobie — odparł niemal drżącym głosem Atos — że w zamku w Rueil pan de Richelieu kazał wybudować jakąś straszną sekretną celę...

— O, bądź spokojny — rzekł Aramis. — Pan de Richelieu był szlachcicem równym nam wszystkim z urodzenia, a wyższym od nas urzędem. Mógł, niczym król, sięgnąć po głowę każdego z nas i dotknąwszy jej sprawić, by się chwiać zaczęła na karku. Ale pan Mazarini to cham, który może nas najwyżej brać za kołnierze jak pachołek grodzki. Pociesz się więc, przyjacielu, bo dalej twierdzę, że d’Artagnan i Portos są w Rueil żywi i że się im powodzi nie najgorzej.

— Żałuję — rzekł Atos — żeśmy się nie postarali, by nas koadiutor włączył do delegacji; przybywszy tym sposobem do Rueil moglibyśmy brać udział w obradach.

— Razem z tymi okropnymi łykami w togach? Cóż za pomysł, mój kochany! Czy wierzysz, że będzie tam mowa o wolności albo o więzieniu dla d’Artagnana i Portosa? Nie, jestem zdania, że trzeba nam poszukać innego sposobu.

— Wracam zatem do mego pierwszego pomysłu — odparł Atos. — Najlepszy sposób postępowania to otwartość i szczerość. Pójdę nie do Mazariniego, ale do królowej i powiem jej: “Najjaśniejsza pani, oddaj nam naszych przyjaciół, którzy służyli ci tak wiernie!”

Aramis potrząsnął głową.

— Jest to ostatni środek, do jakiego zawsze będziesz mógł się uciec, Atosie, ale uwierz mi i użyj go tylko w ostateczności. To się zawsze zdąży. A tymczasem szukajmy dalej.

Szukali więc dalej i tak pilnie się wypytywali, tylu ludzi ciągnęli za języki, chwytając się tysiącznych i najbardziej pomysłowych pozorów, że natknęli się w końcu na szwoleżera, który się im przyznał, że należał do eskorty odprowadzającej d’Artagnana i Portosa z Compiegne do Rueil. Gdyby nie szwoleżerowie, nikt by się nie dowiedział, że przybyli do tego miasta.

Atos wciąż wracał do pomysłu zobaczenia się z królową.

— Żeby się zobaczyć z królową — mówił mu Aramis — wpierw trzeba się zobaczyć z kardynałem; a ledwie zobaczylibyśmy się z kardynałem, zapamiętaj sobie moje słowa, Atosie, natychmiast odnaleźlibyśmy naszych przyjaciół, ale zgoła nie tam, gdzie chcemy. Otóż takie spotkanie z nimi wcale mi się nie uśmiecha, przyznam otwarcie. Żeby działać skutecznie i szybko, musimy być wolni.

— Zobaczę się z królową — rzekł Atos.

— Cóż, przyjacielu, jeśli zdecydowałeś się na to szaleństwo, to przynajmniej uprzedź mnie, proszę, na dzień z góry.

— Po co?

— Bo skorzystam z tej okazji, żeby skoczyć do Paryża.

— Do kogo?

— Mój Boże! Czy ja wiem? Może do pani de Longueville? Jest tam wszechmocna, pomoże mi. Tylko daj mi znać przez kogoś, jeśli zostaniesz aresztowany, a wtedy od razu wrócę.

— Dlaczego nie chcesz ryzykować aresztowania razem ze mną, Aramisie?

— Nie, dziękuję, wolę nie.

— Jeśli i nas aresztują i jeśli wszyscy czterej się połączymy, nic nam się nie może stać. Po dwudziestu czterech godzinach wszyscy czterej będziemy wolni.

— Mój drogi, odkąd zabiłem Chatillona, bożyszcze wszystkich dam z Saint-Germain, zbyt wiele powstało huku dokoła mojej osoby, bym się nie miał podwójnie bać więzienia. Może królowa posłuchałaby w takim razie rady Mazariniego, a Mazarini na pewno doradziłby, żeby mnie oddać pod sąd.

— Czyżbyś przypuszczał, Aramisie, że ona kocha tego Włocha aż tak, jak mówią?

— Przecież kochała Anglika.

— Cóż, mój drogi, jest kobietą!

— O, nie, Atosie, mylisz się, ona jest królową.

— Drogi przyjacielu, poświęcę się i poproszę Annę Austriaczkę o posłuchanie.

— Bądź zdrów, Atosie, jadę zebrać wojsko.

— A po co?

— Żeby z nim oblegać Rueil.

— Gdzie się spotkamy?

— Pod szubienicą kardynała.

I przyjaciele rozstali się. Aramis wrócił do Paryża. Atos zaś zaczął szukać dostępu do królowej.


Загрузка...