XXXV. Bitwa pod Charenton

Im dalej Atos i Aramis jechali mijając stojące na trakcie pułki, tym mniej widzieli zaśniedziałej broni i pstrych halabard, a tym więcej lśniących pancerzy i połyskujących muszkietów.

— Zdaje mi się, że to tu będzie pole bitwy — rzekł Aramis. — Czy widzisz ten szwadron jazdy, który stoi przed mostem? Już trzymają w garści pistolety. O, uważaj, nadjeżdża artyleria.

— Gdzieś ty nas zaprowadził, mój drogi? — rzekł Atos. — Zdaje mi się, że otoczyły nas twarze należące do oficerów wojsk królewskich. Spójrz, chyba to pan de Chatillon we własnej osobie nadjeżdża ze swymi dwoma brygadierami.

I Atos wydobył szpadę, Aramis zaś, sądząc, że rzeczywiście znaleźli się poza granicą paryskiego obozu, sięgnął do olster.

— Dzień dobry, panowie — przywitał ich książę zbliżając się — widzę, że nie możecie pojąć, co się dzieje, ale wyjaśnię to wam w dwóch słowach. Chwilowo mamy rozejm; odbywa się narada. Jego książęca wysokość, pan de Retz, pan de Bouillon i pan de Beaufort właśnie układają się między sobą. A zatem albo albo: albo się nie dogadają i wtedy spotkamy się, kawalerze, albo się dogadają, a wtedy ja nie będę już skrępowany moimi funkcjami dowódcy i też się spotkamy.

— Miło mi słuchać, jak mówisz, książę — rzekł Aramis. — Pozwól więc, że cię o coś zapytam.

— Słucham cię, panie kawalerze.

— Gdzie się odbywa narada?

— W Charenton, w drugim domu z prawej strony, jeśli się wjeżdża od Paryża.

— I narada nie była przewidziana?

— Nie, panowie. Jest ona, jak się zdaje, wynikiem nowych propozycji, które pan Mazarini poczynił wczorajszego wieczora paryżanom.

Atos i Aramis spojrzeli na siebie i roześmieli się. Dobrze wiedzieli, jakie to były propozycje, komu zostały poczynione i przez kogo.

— A dom, w którym się narada odbywa — zapytał Atos — należy do...

— Do pana de Chanleu, który dowodzi w Charenton waszym wojskiem. Mówię: waszym, bo przypuszczam, żeście frondyści, panowie.

— Tak... prawie — rzekł Aramis.

— Jak to, prawie?

— Ano tak, książę; sam wiesz lepiej niż ktokolwiek, że w tych czasach niełatwo dokładnie określić, kim się właściwie jest.

— Jesteśmy stronnikami króla i książąt — rzekł Atos.

— Chciałbym, żebyśmy się zrozumieli — rzekł Chatillon — król jest u nas, a jego wodzami są książę Orleański i książę de Conde.

— Tak — rzekł Atos — lecz jego miejsce jest w naszych szeregach, razem z panami de Conti, de Beaufort, d’Elboeuf i de Bouillon.

— To być może — odparł Chatillon — i wiadoma rzecz, że jeśli o mnie idzie, mam niewiele sympatii do pana Mazariniego. Nawet i własne interesy wzywają mnie do Paryża; prowadzę tam wielki proces, od którego zawisła moja cała fortuna, i właśnie w tej chwili wracam z narady z moim adwokatem...

— Z Paryża?

— Nie, z Charenton... Pan Viole, którego znacie z nazwiska, poczciwości człowiek, trochę uparty; ale nie darmo jest członkiem parlamentu. Liczyłem wczoraj wieczorem, że się z nim zobaczę, ale nasze spotkanie nie pozwoliło mi się zająć własnymi interesami. A że interesy muszą być załatwione, skorzystałem z rozejmu i oto dlaczego znalazłem się wśród was.

— Czyżby pan Viole udzielał porad prawnych pod gołym niebem? — zapytał Aramis śmiejąc się.

— Tak, panie kawalerze, i to nawet z konia. Dowodzi dziś pięcioma setkami strzelców i żeby go uhonorować, zjawiłem się u niego w asyście tych dwóch armatek, przy których ujrzeliście mnie z tak wielkim, jak mi się zdawało, zdziwieniem. Wyznać muszę, żem go w pierwszej chwili nie poznał; nosi długą szpadę na todze, a za pasem ma pistolety, co nadaje mu wygląd wielce groźny, jaki bardzo by was uradował, gdybyście mieli okazję go spotkać.

— Jeśli jest to tak ciekawy widok, można by zadać sobie trud i poszukać pana Viole — rzekł Aramis.

— Musielibyście się pośpieszyć, panowie, bo narada już długo nie potrwa.

— A jeśli rokowania zostaną zerwane nie dając wyników — rzekł Atos — czy będziecie próbowali odbić Charenton?

— Taki mam rozkaz; dowodzę nacierającymi wojskami i zrobię, co będę mógł.

— Książę — rzekł Atos — ponieważ dowodzisz jazdą...

— Przepraszam, jestem wodzem naczelnym.

— Tym lepiej... Zapewne znasz wszystkich swoich oficerów, chcę powiedzieć, wszystkich oficerów starszych rangą.

— Ależ oczywiście, mniej więcej.

— Bądź więc tak grzeczny i powiedz mi, czy nie masz pod swymi rozkazami pana kawalera d’Artagnana, porucznika muszkieterów?

— Nie, panie hrabio, nie ma go z nami. Już więcej jak sześć tygodni temu wyjechał z Paryża w poselstwie do Anglii, jak mówią.

— O tym wiedziałem, ale sądziłem, że powrócił.

— Nie, panie hrabio, i nie wiem o nikim, kto by się z nim widział. Mogę ci tym łatwiej odpowiedzieć na twoje pytanie, że muszkieterowie są z nami i że pan de Cambon pełni tymczasowo funkcje pana d’Artagnana.

Dwaj przyjaciele spojrzeli na siebie.

— Słyszysz... — odezwał się Atos.

— To dziwne — odparł Aramis.

— Musiało im się przytrafić nieszczęście w drodze.

— Mamy dziś ósmego, wieczorem upływa umówiony termin. Jeśli do wieczora nie dowiemy się czegoś o nim, jutro rano ruszamy.

Atos twierdząco skinął głową, po czym odwrócił się.

— A pan de Bragelonne, młodzieniec lat piętnastu, służący pod jego książęcą wysokością? — zapytał, trochę się wstydząc, że tak się zdradza ze swoją ojcowską troską w obecności sceptyka Aramisa. — Czy ma on zaszczyt być ci znanym, książę?

— Tak, oczywiście — odparł Chatillon. — Przybył do nas dziś rano razem z jego książęcą wysokością. Czy należy do twoich przyjaciół, hrabio?

— Tak, książę — odparł Atos nieco wzruszony — i na dowód tego pragnąłbym go zobaczyć. Czy to możliwe?

— Całkiem możliwe, hrabio. Zechciej pojechać ze mną, a zaprowadzę cię do sztabu.

— Halo! — rzekł Aramis oglądając się. — Słyszę jakiś tętent za nami.

— Rzeczywiście, nadjeżdża ku nam liczny orszak jeźdźców — odparł Chatillon.

— Poznaję pana koadiutora po kapeluszu z wiechciem Frondy.

— A ja pana de Beaufort po białych piórach.

— Gnają z kopyta. Jego książęca wysokość jest razem z nimi. O, rozstają się, jego książęca wysokość zakręca.

— Biją na alarm! — zawołał Chatillon. — Słyszycie? Trzeba się dowiedzieć, co się dzieje.

Rzeczywiście, widać było żołnierzy biegnących po broń, jeźdźcy, co zeszli byli z koni, wskakiwali na siodła, grały trąbki, warczały bębny; pan de Beaufort dobył szpady.

Ze swej strony jego książęca wysokość nakazał odtrąbić zbiórkę i wszyscy oficerowie królewskiego wojska, którzy na chwilę wmieszali się między wojsko paryskie, biegli do niego.

— Panowie — rzekł Chatillon — rozejm skończony, to wyraźnie widać; będziemy się bić. Wracajcie więc do Charenton, bo wkrótce ruszę do ataku. Jego książęca wysokość już mnie wzywa.

Rzeczywiście, kornet trzykrotnie podniósł w górę proporczyk jego książęcej wysokości.

— Do widzenia, panie kawalerze! — krzyknął Chatillon.

I pognał galopem za swoją eskortą.

Atos i Aramis zawrócili w miejscu i ruszyli na spotkanie koadiutora i pana de Beaufort. Bo pana de Bouillon schwycił pod koniec narady tak okropny atak podagry, że musiano go odesłać na noszach do Paryża.

Za to pan d’Elboeuf, otoczony niby sztabem swymi trzema synami, uwijał się wzdłuż i wszerz szeregów paryskich wojsk.

Między Charenton i wojskami królewskimi rozesłała się tedy wielka pusta przestrzeń, jakby przyszykowana na ostatnie łoże dla trupów.

— Ten Mazarini to prawdziwa hańba Francji — odezwał się koadiutor zaciskając mocniej pas, u którego wisiała szpada, a który nosił modą dawnych prałatów-rycerzy na swej arcybiskupiej szacie. — To cham, co chciałby rządzić Francją jak folwarkiem; toteż Francja nie może się spodziewać szczęścia i spokoju, póki on nie pójdzie precz.

— Widać nie dogadano się w sprawie koloru kapelusza — rzeki Aramis.

W tejże chwili pan de Beaufort podniósł szpadę.

— Panowie — rzeki — niepotrzebnie bawiliśmy się w dyplomację. Chcieliśmy się uwolnić od tego gałgana Mazariniego, ale królowa, której zawrócił głowę, koniecznie chce go mieć za ministra, więc zostaje nam tylko jedna rada: żeby go pobić na łeb, jak się patrzy.

— Dobrze — rzekł koadiutor — oto zwykłe krasomówstwo pana de Beaufort.

— Na szczęście — rzekł Aramis — niedostatki wymowy nadrabia ostrzem swej szpady.

— Phi! — odparł pogardliwie koadiutor — przysięgam wam, że w tej całej wojnie niczym się szczególnie nie odznaczył.

I też z kolei dobył szpady.

(audio 27 a)

— Panowie — rzekł — nieprzyjaciel już się zbliża ku nam; oszczędzimy mu, spodziewam się, połowy drogi.

I nie dbając, czy kto za nim jedzie, czy nie, pomknął naprzód. Jego pułk, który nosił nazwę pułku Korynckiego, od Koryntu, którego koadiutor był arcybiskupem, ruszył za nim i zaczął bitwę.

Pan de Beaufort zaś pchnął swoją jazdę pod dowództwem pana de Noimoutiers do Etampes na spotkanie konwoju z żywnością, którego niecierpliwie czekano w Paryżu. Pan de Beaufort chciał osłonić konwój.

Pan de Chanleu, komendant placu, stał z głównymi siłami, gotów wytrzymać natarcie, a nawet i próbować pościgu, gdyby nieprzyjaciel został odepchnięty.

Po upływie pół godziny bój rozgorzał wszędzie. Koadiutor, rozdrażniony tym, że wszyscy sławią odwagę pana de Beaufort, dokazywał istnych cudów waleczności. Powołaniem jego była, jak wiadomo, szpada i cieszył się, ilekroć mógł jej dobyć z pochwy, wszystko jedno za co i przeciwko komu. Ale w tej okazji, choć jako żołnierz tak świetnie stawał, jako wódz zbłaźnił się. Z siedmiuset czy ośmiuset ludźmi wpadł na trzy tysiące, które w odpowiedzi runęły nań całą masą i odepchnęły koadiutorowych żołnierzy; pułk Koryncki w popłochu zawrócił ku szańcom. Lecz ogień artylerii pana de Chanleu zatrzymał królewskie pułki i zachwiał na chwilę ich szykiem. Potrwało to jednak krótko i wojsko uformowało się na nowo za osłoną kilku domków i niewielkiego lasku.

Chanleu uznał, że chwila nadeszła. Na czele dwóch pułków puścił się w pogoń za królewskimi wojskami, lecz jak powiedzieliśmy, królewskie wojska już się sformowały na nowo i zawróciły, dowodzone osobiście przez pana de Chatillon. Natarcie było tak gwałtowne i prowadzone tak świetnie, że Chanleu i jego ludzie zostali bez mała otoczeni. Chanleu nakazał odwrót, który też i rozpoczął się, piędź po piędzi, krok za krokiem. Na nieszczęście po chwili Chanleu padł, śmiertelnie ugodzony.

Pan de Chatillon widział, jak padał, i głośno obwieścił jego śmierć, co podwoiło zapał królewskiego wojska i posiało popłoch w pułkach, z którymi Chanleu wyszedł z obozu. Każdy myślał już tylko o własnym ocaleniu i nie próbował przedrzeć się do szańców, przy których koadiutor usiłował sformować na nowo swój mocno nadszarpnięty pułk.

Nagle oddział jazdy ruszył naprzeciw zwycięzcom, którzy bezładnie, razem z uciekającymi, już wpadli między szańce. Atos i Aramis pędzili na jego czele. Aramis ze szpadą w jednej, a pistoletem w drugiej ręce. Atos ze szpadą w pochwie i pistoletami w olstrach. Atos był spokojny, obojętny jak na paradzie i tylko jego piękna i szlachetna twarz pokryła się smutkiem na widok tylu ludzi posyłanych na rzeź przez upór królewski po jednej stronie i przez zawziętość książąt po drugiej. Aramis, przeciwnie, zabijał i upajał się tym coraz bardziej, jak zwykle. Jego oczy, zawsze lśniące, pałały; jego usta, tak subtelne w kształcie, uśmiechały się złowieszczo; rozdęte nozdrza wchłaniały zapach krwi. Każde cięcie jego szpady było celne, a gałką pistoletu dobijał rannych, którzy próbowali się dźwignąć.

Po przeciwnej stronie, wśród wojsk królewskich, dwaj kawalerowie, jeden w pozłacanym pancerzu, drugi w zwykłej skórzanej kamizeli, spod której widać było rękawy niebieskiego, aksamitnego kaftana, nacierali w pierwszym szeregu. Kawaler w pozłacanym pancerzu starł się z Aramisem i zadał pchnięcie szpadą, które Aramis ze zwykłą sobie zręcznością odparował.

— O, to ty, panie de Chatillon! — zawołał. — Witam, czekałem na ciebie!

— Chyba długo nie pozwoliłem ci czekać, panie kawalerze — odparł książę. — Jakkolwiek by było, oto jestem.

— Panie de Chatillon — rzekł Aramis wyciągając z olster drugi pistolet, który zachował na tę okazję — jeśli twój pistolet jest nie nabity, mniemam, że już po tobie.

— Pistolet jest nabity, chwała Bogu — odparł Chatillon.

I książę, podniósłszy pistolet do twarzy, wymierzył w Aramisa i strzelił. Ale Aramis schylił głowę w chwili, w której ujrzał, że książę pociąga za spust, i kula przeszła górą, nie trafiwszy.

— Chybiłeś — rzekł Aramis. — Ale ja nie chybię, klnę się na Boga!

— Jeśli ci dam czas! — zawołał pan de Chatillon, spinając ostrogami konia i doskakując do przeciwnika z podniesioną szpadą.

Aramis czekał z tym strasznym uśmiechem, który zawsze miewał na ustach w podobnych okazjach, i Atos, który widząc, że de Chatillon z szybkością błyskawicy spada na Aramisa, już otwierał usta, żeby krzyknąć: “Strzelaj, na litość boską!”, kiedy huknął strzał. Pan de Chatillon rozłożył w krzyż ramiona i zwalił się na wznak na zad konia.

Kula przebiła mu pierś przez szczelinę w pancerzu.

— Umieram! — szepnął książę. I zwalił się z konia na ziemię.

— Obiecałem ci, książę, że tak będzie, i bardzo mi przykro, żem tak ściśle dotrzymał słowa. Czy mogę ci w czymś pomóc?

Chatillon poruszył ręką i Aramis już miał zsiąść z konia, kiedy coś go silnie uderzyło w bok. Był to cios szpady, ale ześliznął się po pancerzu.

Odwrócił się. żwawo i schwycił napastnika za rękę, po czym obaj z Atosem równocześnie krzyknęli:

— Raul!

Młodzieniec poznał twarz kawalera d’Herblay, poznał głos swego ojca i spuścił szpadę. Kilku jeźdźców ze strony praskiej rzuciło się w tej chwili na Raula, ale Aramis zasłonił go swoją szpadą.

— Mój jeniec! Z drogi! — krzyknął.

Atos tymczasem schwycił konia swego syna za uzdę i wyprowadził go z utarczki.

W tej chwili jego książęca wysokość, który wspierał pana de Chatillon w drugiej linii, zjawił się wśród zgiełku bitwy. Poznano go po błysku orlego oka i po ciosach, jakie zadawał. Na jego widok pułk arcybiskupa Koryntu, którego koadiutorowi pomimo tylu wysiłków nie udało się uszykować po raz wtóry, wpadł w sam środek paryskich wojsk i na łeb, na szyję uciekł w stronę Charenton i minął miasto nie zatrzymując się. Koadiutor, przez własnych żołnierzy zagarnięty do ucieczki, przejechał obok stojących z boku Atosa, Aramisa i Raula.

— Ho ho! — zawołał Aramis, który w swej zawiści nie mógł się nie ucieszyć widokiem koadiutorowej porażki — wasza wielebność znasz chyba Pismo święte?

— A co ma wspólnego Pismo święte z tym, co mi się przytrafiło? — zapytał koadiutor.

— Ano, jego książęca wysokość potraktował cię dziś jak święty Paweł Koryncjan w pierwszym liście.

— Jedźmy już, jedźmy — rzekł Atos. — Żart jest przedni, ale nie należy tutaj czekać na powinszowania. Naprzód, naprzód, a raczej w tył, bo wydaje mi się, że bitwa została przez frondystów przegrana.

— Wszystko mi jedno — odparł Aramis. — Przybyłem tu tylko po to, żeby się spotkać z panem de Chatillon. Spotkałem się z nim i jestem kontent; pojedynek z Chatillonem to zaszczytna rzecz.

— Prócz tego masz i jeńca — rzekł Atos pokazując na Raula.

I trzej jeźdźcy ruszyli z kopyta.

Młodzieniec na widok ojca aż zadrżał był z radości. Jechali strzemię w strzemię; Atos w prawej ręce trzymał lewą rękę Raula.

Kiedy byli już daleko od pola bitwy, Atos zapytał młodzieńca:

— Czego szukałeś w największym ścisku, mój przyjacielu? Nie tam było chyba twoje miejsce, bo jak widzę, nie jesteś uzbrojony, jak się należy, do walki.

— Bo też w ogóle nie miałem się dziś bić, panie hrabio. Zostałem wysłany do pana kardynała i jechałem do Rueil, ale kiedym ujrzał, jak pan de Chatillon prowadzi natarcie, wzięła mnie ochota, żeby stanąć u jego boku. Wtedy to powiedział mi, że mnie szukali dwaj kawalerowie z paryskiego wojska, i wymienił hrabiego de La Fere.

— Jak to! Wiedziałeś, że tam jesteśmy, i chciałeś zabić kawalera d’Herblay, twego przyjaciela?

— Nie poznałem pana kawalera pod zbroją — odparł czerwieniąc się Raul — a powinienem był go poznać po zręczności i zimnej krwi.

— Dziękuję ci, młody przyjacielu, za komplement — rzekł Aramis. — Łatwo odgadnąć, kto cię uczył manier. Ale powiadasz, że jechałeś do Rueil?

— Tak.

— Do kardynała?

— Oczywiście. Wiozę list od jego książęcej wysokości do jego eminencji.

— Trzeba list zawieźć — rzekł Atos.

— O, wolnego, hrabio, tylko bez zbytecznej wielkoduszności. Co, u licha! Być może, od tego listu zależy nasz los i co ważniejsze, los naszych przyjaciół.

— Ale temu młodzieńcowi nie wolno nie wypełnić obowiązku — rzekł Atos.

— Najpierw, hrabio, zapominasz, że ten młodzieniec jest jeńcem. To, co robimy, to nie gwałt, to prawo wojny. A po drugie: pobitym nie wolno przebierać w środkach. Daj mi ten list, Raulu.

Raul zawahał się i spojrzał na Atosa, jakby chciał z jego oczu wyczytać zasadę, podług której powinien postąpić.

— Oddaj list, Raulu — rzekł Atos. — Jesteś jeńcem kawalera d’Herblay.

Raul niechętnie ustąpił, a Aramis, który nie miał tylu skrupułów co hrabia, schwycił list, przeczytał go szybko i podał Atosowi.

— Ty, który jesteś człowiekiem wierzącym, przeczytaj, a przekonasz po namyśle, że to sama Opatrzność postanowiła nas ostrzec.

Atos wziął list marszcząc swoje piękne brwi, lecz nadzieja, że znajdzie w nim wiadomość o d’Artagnanie, przemogła wstręt, jaki budziła w hrabim sama myśl o tym, że ma list przeczytać. Oto co zawierał list:


Eminencjo!

Dziś wieczorem przyślę Waszej Eminencji, żeby wzmocnić oddział pana de Comminges, dziesięciu ludzi, o których mnie prosisz. Są to dobrzy żołnierze, zdolni stawić czoło dwóm niebezpiecznym przeciwnikom, których zręczności i odwagi tak się obawiasz.


— O, co to! — rzekł Atos.

— Ano właśnie — odparł Aramis — co sądzisz o tych dwóch przeciwnikach, tak odważnych i zręcznych, że na upilnowanie ich trzeba dodać dziesięciu dobrych żołnierzy, bo oddział Commingesa nie wystarczy. Czyż nie są podobni jak dwie krople wody do d’Artagnana i Portosa?

— Przeszukamy dziś cały Paryż — rzekł Atos — i jeśli do wieczora nie będziemy mieli żadnych wieści, ruszamy traktem do Pikardii. Dam głowę, że dzięki bystrości d’Artagnana szybko znajdziemy wskazówkę, która wszystkie wątpliwości rozproszy.

— Szukajmy w Paryżu, a przede wszystkim zapytajmy Wiórka, czy nie usłyszał czego o swoim dawnym panu.

— Biedny Wiórek, tak lekko o nim mówisz, Aramisie, a on na pewno gdzieś tam leży posiekany. Wyprowadzono tych walecznych mieszczan na rzeź.

Ponieważ było to całkiem prawdopodobne, obaj przyjaciele nie bez niepokoju w sercach wrócili do Paryża przez bramę Tempie i skierowali się na plac Królewski, licząc, że tam zasięgną języka o losie tych nieszczęsnych mieszczan. Toteż wielkie było ich zdziwienie, kiedy ujrzeli, że wciąż jeszcze popijając i pusząc się w najlepsze, biwakują na placu razem ze swym kapitanem, choć rodziny już ich na pewno opłakiwały, słysząc huk armat z Charenton i myśląc, że są w bitwie.

Atos i Aramis zapytali Wiórka, czy nie ma jakich wiadomości o d’Artagnanie, ale Wiórek nic nie wiedział. Chcieli go zabrać ze sobą, lecz oświadczył, że nie może zejść ze swego posterunku bez rozkazu.

Wrócili do gospody dopiero o piątej, mówiąc, że wracają z pola bitwy; nie stracili z oka brązowego konia Ludwika XIII.

— Tysiąc fur beczek! — zaklął Wiórek wróciwszy do swego sklepu przy ulicy des Lombards. — Zostaliśmy pobici na łeb. Nigdy się nie pocieszę.


Загрузка...