IV. Zamieszki zmieniają się w bunt

Gabinet, w którym się znaleźli d’Artagnan i Portos, oddzielony był od sali, w której się znajdowała królowa, jedynie kotarami. Wątłość tej przegrody pozwalała więc słyszeć, co mówiono w sali, zaś szpara między dwiema częściami kotary, choć wąska, pozwalała widzieć.

W sali królowa była blada ze złości, lecz tak świetnie potrafiła się opanować, że można by przypuścić, iż nie nurtuje jej żadne wzruszenie. Za królową stali Comminges, Villequier i Guitaut; za panami — damy.

Przed królową stał kanclerz Seguier, ten sam, który dwadzieścia lat temu, tak bardzo ją prześladował, i opowiadał, że jego kareta została połamana, że go ścigano, że się schronił w pałacu markiza d’O, że w ślad za nim wtargnął tam motłoch, grabiąc i pustosząc. Na szczęście zdążył dopaść do tajnego gabinetu, ukrytego za obiciem, gdzie go jakaś staruszka ze służby zamknęła, razem z jego bratem, biskupem Meaux. Tam niebezpieczeństwo wydawało się tak nieuchronne, rozwścieczony lud był tak blisko gabinetu i takie ciskał groźby, że kanclerz, pewien, że nadeszła jego godzina, wyspowiadał się przed bratem, żeby być gotowym na śmierć, skoro go znajdą. Na szczęście ich nie znaleźli; motłoch, sądząc, że się wymknął jakimiś tylnymi drzwiami, opuścił pałac i pozwolił mu uciec. Przebrał się więc w suknie markiza d’O, i wyszedł z pałacu, przeskakując przez ciała dowódcy swojej straży i dwu wartowników, którzy broniąc bramy od ulicy, zostali zabici.

Kiedy kanclerz opowiadał, wszedł Mazarini, bezszelestnie przysunął się do królowej, stanął i słuchał.

— Więc co? — zapytała królowa, skoro kanclerz skończył. — Co pan o tym wszystkim myśli?

— Myślę, że sprawa jest bardzo poważna, najjaśniejsza pani.

— A co mi pan radzi?

— Miałbym radę dla waszej królewskiej mości, ale nie śmiem powiedzieć.

— Powiedz, panie, powiedz śmiało — rzekła królowa uśmiechając się cierpko. — W innej okazji starczyło ci śmiałości.

Kanclerz poczerwieniał i z trudem wykrztusił kilka niezrozumiałych słów.

— Nie mówmy o przeszłości, mówmy o teraźniejszości — rzekła królowa. — Więc masz pan dla mnie radę? A cóż to za rada?

— Najjaśniejsza pani — odezwał się niepewnie kanclerz — taka, żeby wypuścić Broussela.

Królowa, choć bardzo blada, zbladła jeszcze bardziej i twarz jej się ściągnęła.

— Wypuścić Broussela! — rzekła. — Nigdy!

W tejże chwili usłyszano kroki w sąsiedniej sali i marszałek de La Meilleraie pojawił się w drzwiach, bez oznajmienia.

— No, jesteś wreszcie, panie marszałku! — zawołała radośnie Anna Austriaczka. — Spodziewam się, żeś nauczył tę hołotę rozumu.

— Najjaśniejsza pani — rzekł marszałek — straciłem trzech ludzi koło Pont-Neuf, czterech w Halach, sześciu na rogu ulicy Suchego Drzewa i dwóch u bram twojego pałacu, czyli razem piętnastu. Mam dziesięciu czy dwunastu rannych. Mój kapelusz został, sam nie wiem gdzie, zerwany przez kule, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa i ja byłbym został tam, gdzie mój kapelusz, gdyby nie pan koadiutor, który się zjawił i wydobył mnie z opresji!

— Racja! — rzekła królowa. — Nie zdziwiłabym się, gdyby ten krzywonogi jamnik był w to wszystko zamieszany.

— Najjaśniejsza pani — rzekł La Meilleraie śmiejąc się. — Nie wyrażaj się o nim zbyt nieprzychylnie w mojej obecności, bo usługa, jaką oddał mi, jeszcze nie ostygła.

— Ależ proszę — rzekła królowa — bądź mu, marszałku, ile tylko chcesz, wdzięczny, ale mnie to nie wiąże. Witam pana i wielce jestem rada, że wracasz żywy i zdrowy.

— Owszem, najjaśniejsza pani, lecz wracam żywy i zdrowy pod warunkiem, że przekażę waszej królewskiej mości żądania ludu.

— Żądania! — rzekła Anna Austriaczka marszcząc brwi. — Ho, ho! panie marszałku, widzę, żeś istotnie był w wielkim niebezpieczeństwie, skoroś się podjął tak niezwykłego poselstwa.

Ironia, z jaką te słowa wymówiła, nie uszła uwagi marszałka.

— Wybacz, najjaśniejsza pani — rzekł — nie jestem adwokatem, jestem żołnierzem i być może, za mało ważę słowa. Powinienem był powiedzieć nie żądania, lecz pragnienia ludu. A z odpowiedzi, jaką raczyłaś mnie zaszczycić, rozumiałem, że chciałaś rzec, najjaśniejsza pani, że mnie obleciał strach.

Królowa uśmiechnęła się.

— Dowiedz się więc, najjaśniejsza pani, że tak, że się zląkłem. Zdarza mi się to trzeci raz w życiu, a przecież brałem udział w dwunastu regularnych bitwach i sam nie zliczę ilu potyczkach i utarczkach. Tak, zląkłem się i wolę znajdować się ~w obliczu waszej królewskiej mości, której uśmiech nie wróży mi nic dobrego, niż w obliczu tych szatanów, sam nie wiem skąd, jeśli nie z piekła rodem, którzy mi towarzyszyli aż tutaj.

— Brawo! — szepnął d’Artagnan do Portosa. — Dobrze gada.

Dworzanie popatrzyli po sobie ze zdumieniem, a królowa zagryzła wargi.

— Słucham więc — rzekła. — Jakież jest to pragnienie mego ludu?

— Żebyś im oddała Broussela, najjaśniejsza pani — odrzekł marszałek.

— Nigdy! — odpowiedziała królowa. — Nigdy!

— Wasza królewska mość jest tu panią — rzekł La Meilleraie, skłonił się i cofnął o krok.

— Dokąd idziesz, marszałku? — zapytała królowa.

— Idę oddać odpowiedź waszej królewskiej mości tym, którzy na nią czekają.

— Zostań, marszałku, nie chcę, żeby wyglądało, że się wdaję w układy z rebeliantami.

— Najjaśniejsza pani, dałem słowo — rzekł marszałek.

— Co to znaczy?

— To, że muszę do nich wyjść, chyba że mnie zaaresztujesz.

Oczy Anny Austriaczki zajarzyły się.

— To się może stać — rzekła — większych niż ty kazałam aresztować. Guitaut!

Mazarini wtrącił się żywo:

— Najjaśniejsza pani — rzekł — pozwolę sobie i ja przedstawić ci moje zdanie...

— Czy też żeby wydać Broussela, kardynale? Jeśli tak, możesz sobie oszczędzić słów.

— Nie — rzekł Mazarini — choć być może nie byłaby to najgorsza rada.

— Cóż więc mi radzisz?

— Radzę wezwać pana koadiutora.

— Koadiutora! — zawołała królowa — tego podłego warchoła. To on zrobił ten rokosz.

— Tym bardziej należy go wezwać — rzekł Mazarini. — Jeśli on go zrobił, on go może odrobić.

— O, spójrz, najjaśniejsza pani — rzekł Comminges, który stał w pobliżu okna i patrzył w nie — spójrz, w sam raz nadarza się okazja, bo właśnie jest na placu przed Palais-Royal i rozdaje błogosławieństwa.

Królowa rzuciła się ku oknu.

— Prawda — rzekła — jest ten mistrz obłudy, spójrzcie.

— Widzę — rzekł Mazarini — że wszyscy klękają przed nim, choć jest zaledwie koadiutorem. Gdybym zaś ja się na jego miejscu znalazł, rozdarliby mnie na sztuki, choć jestem kardynałem. Obstaję więc, najjaśniejsza pani, przy moim pragnieniu (Mazarini dobitnie podkreślił to słowo), żebyś raczyła przyjąć koadiutora.

— A czemuż to i ty także, kardynale, nie mówisz, że obstajesz przy swoim żądaniu? — odpowiedziała cicho królowa.

Mazarini skłonił się.

Królowa zamyśliła się na chwilę, po czym podniosła głowę.

— Panie marszałku — powiedziała — pójdź po koadiutora i przyprowadź mi go.

— A co mam odpowiedzieć ludowi? — zapytał marszałek.

— Żeby miał cierpliwość — odparła Anna Austriaczka. — Ja ją mam.

Głos dumnej Hiszpanki zabrzmiał tak rozkazująco, że marszałek nie odezwał się więcej. Skłonił się i wyszedł. D’Artagnan zwrócił się do Portosa:

— Jak to się skończy? — szepnął.

— Ano, zobaczymy — odparł spokojnie Portos.

Anna Austriaczka podeszła tymczasem do Commingesa i coś mu mówiła po cichu.

Mazarini niespokojnie spojrzał na kotarę, za którą znajdowali się d’Artagnan i Portos.

Inni znajdujący się w sali rozmawiali po cichu.

Drzwi otwarły się i wszedł marszałek, a za nim koadiutor.

— Najjaśniejsza pani — rzekł marszałek — oto pan de Gondy śpieszy na rozkazy waszej królewskiej mości.

Królowa wyszła mu naprzeciw i postąpiwszy kilka kroków, stanęła, chłodna, surowa, nieruchoma, wysuwając wzgardliwie dolną wargę. Gondy ukłonił się z szacunkiem.

— Co sądzisz, panie, o tych zamieszkach? — zapytała królowa.

— Że to już nie zamieszki, najjaśniejsza pani — odpowiedział koadiutor — ale bunt.

— Bunt dla tych, którzy myślą, że mój lud może się zbuntować! — zawołała Anna, niezdolna udawać wobec, koadiutora, którego uważała, być może nie bez racji, za główną sprężynę zaburzeń. — Tylko ci, co pragną buntu, mogą tak nazwać zamieszanie, które sami wywołali. Ale zaczekajcie, zaczekajcie, powaga króla przywróci porządek.

— Czy zaszczyciłaś mnie swym wezwaniem, najjaśniejsza pani, tylko po to, żeby mi to powiedzieć?

— Nie, drogi panie koadiutorze — rzekł Mazarini — królowa wezwała cię po to, żeby cię zapytać o radę w tej przykrej okoliczności, w jakiej znaleźliśmy się.

— Czyżby to była prawda, że wasza królewska mość wezwała mnie po to, żeby mnie o radę zapytać? — rzekł Gondy udając zdziwienie.

— Tak — rzekła królowa — chciano tego.

Koadiutor skłonił się.

— Więc wasza królewska mość życzy sobie...

— Żebyś jej, koadiutorze, powiedział, co byś uczynił na jej miejscu — odpowiedział szybko Mazarini.

Koadiutor spojrzał na królową. Przytaknęła skinieniem głowy.

— Na miejscu jej królewskiej mości — rzekł chłodno koadiutor — nie wahałbym się, oddałbym Broussela.

— A jeżeli go nie oddam?! — zawołała królowa. — Sądzisz pan, że co się wtedy stanie?

— Sądzę, że do jutra z całego Paryża nie zostanie kamień na kamieniu — rzekł marszałek.

— Nie pana pytam — powiedziała sucho królowa, nawet nie odwróciwszy się. — Pytam pana de Gondy.

— Jeżeli mnie pytasz, najjaśniejsza pani — odparł z takim samym spokojem koadiutor — odpowiem, że ze wszech miar zgadzam się ze zdaniem pana marszałka.

Królowej krew uderzyła do twarzy, piękne niebieskie oczy mało nie wyszły z orbit, karminowe usta, porównywane przez wszystkich poetów owych czasów do kwiatów granatu, zbielały i drgały z gniewu. Sam Mazarini niemal przestraszył się jej widokiem, a przecież był przyzwyczajony do domowych awantur w tym burzliwym stadle.

— Oddać Broussela! — zawołała wreszcie z przerażającym uśmiechem. — Piękna rada, daję słowo. Widać, że od księdza.

Gondy nie drgnął. Dzisiejsze obelgi spływały po nim jak wczorajsze drwiny, ale nienawiść i chęć zemsty gromadziły się potajemnie, kropla po kropli, w jego sercu. Popatrzył chłodno na królowę, królowa zaś trąciła Mazariniego, chcąc, żeby i on się z kolei odezwał.

Mazarini jak zwykle myślał dużo, mówił zaś mało.

— Cóż — rzekł — to niezła rada, rada przyjaciela. Ja bym też go oddał, tego poczciwego Broussela, żywego czy martwego, i wszystko by się skończyło.

— Jeślibyś go oddał martwego, eminencjo, wszystko by się skończyło, jak sam rzekłeś, ale w inny sposób, niż to rozumiesz.

— Powiedziałem: żywego czy martwego? — przerwał Mazarini. — Źle się wyraziłem. Wiesz przecie, panie koadiutorze, że słabo znam język francuski, którym ty tak pięknie władasz w mowie i w piśmie.

— Widzisz? Oto rada stanu — rzekł d’Artagnan do Portosa. — Ale myśmy miewali nie gorsze w La Rochelle, z Atosem i Aramisem.

— W bastionie Świętego Gerwazego — rzekł Portos.

— Tam i gdzie indziej.

Koadiutor puścił słowa kardynała mimo uszu i z niezmąconą flegmą odezwał się:

— Najjaśniejsza pani, jeśli ci się moja rada nie podoba, wynika to niewątpliwie stąd, że wasza królewska mość sama wiesz lepiej, jak postąpić należy. Zbyt dobrze znana mi jest roztropność królowej i jej doradców, bym mógł przypuścić, że się nie ułagodzi szybko w stolicy królestwa wrzenia, które może sprowadzić rewolucję.

— A więc, pańskim zdaniem — rzekła szyderczo Hiszpanka, która wargi sobie zagryzła ze złości — wczorajsze zamieszki, które dziś są już buntem, jutro mogą się stać rewolucją?

— Tak najjaśniejsza pani — odparł poważnie koadiutor.

— Czyżbyś sądził, panie koadiutorze, że lud całkiem wyzbył się bojaźni bożej?

— Rok jest zły dla królów — rzekł potrząsając głową Gondy. — Spójrz na Anglię, najjaśniejsza pani.

— Tak, ale na szczęście my nie mamy we Francji Olivera Cromwella — odparła królowa.

— Kto to wie? — rzekł Gondy. — Ci ludzie są podobni do gromu: dają się poznać wtedy dopiero, kiedy uderzają.

Wszyscy obecni w sali zadrżeli i na chwilę zrobiło się cicho. Królowa przyłożyła obie ręce do piersi. Widać było, że usiłuje stłumić przyśpieszone bicie serca.

— Portosie — szepnął d’Artagnan — przypatrz się dobrze temu księdzu.

— Owszem, widzę go — rzekł Portos. — Bo co?

— Bo to nie byle kto.

Portos popatrzył ze zdziwieniem na d’Artagnana; najwidoczniej nie bardzo zrozumiał, co właściwie chciał powiedzieć jego przyjaciel.

— Wasza królewska mość — ciągnął bezlitośnie koadiutor — przedsięweźmie tedy stosowne środki. Ale przewiduję, że będą okrutne i że jeszcze bardziej rozdrażnią buntowników.

— Wtedy ty, panie koadiutorze, ty, który masz tak wielką władzę nad nimi i który jesteś naszym przyjacielem — rzekła ironicznie królowa — uspokoisz ich rozdając im błogosławieństwa.

(audio 17 b)

— Może już będzie za późno — odparł Gondy, wciąż lodowato spokojny — może i ja utracę swój wpływ. Natomiast oddając im Broussela, wasza królewska mość odcina korzeń rokoszu i zyskuje prawo przykładnego ukarania tych, co by się jeszcze odważyli buntować.

— Czyżbym nie miała tego prawa?! — zawołała królowa.

— Jeśli je masz, najjaśniejsza pani, użyj go — odparł Gondy.

— Do kroćset! — rzekł d’Artagnan do Portosa — to mi natura, jakie lubię. Czemuż nie jest ministrem i czemuż nie jest jego d’Artagnanem, a nie tego

łajdaka Mazariniego! A do pioruna, dokonalibyśmy razem pięknych rzeczy.

— Tak! — rzekł z przekonaniem Portos.

Królowa skinieniem ręki pożegnała dwór, zatrzymując tylko Mazariniego. Gondy skłonił się i chciał wyjść, jak wszyscy.

— Zostań, panie — rzekła królowa.

Dobrze — rzekł sobie w duchu Gondy. — Ustąpi.

— Każe go zabić — rzekł d’Artagnan do Portosa. — Ale w każdym razie nie ja to uczynię. Odwrotnie, przysięgam Bogu, że jeśliby tu wpadli którzy w tym zamiarze, ja na nich spadnę.

— Ja też — rzekł Portos.

— Ślicznie — mruknął Mazarini biorąc sobie krzesło. — Teraz wreszcie pogadamy.

Królowa odprowadzała wzrokiem wychodzące osoby. Kiedy ostatnia zamknęła za sobą drzwi, odwróciła się. Było widać, że się zdobywa na niesłychane wysiłki, żeby poskromić w sobie wściekłość; wachlowała się, wdychała woń palącego się w wazie kadzidła, chodziła po sali. Mazarini siedział na swoim krześle i udawał, że rozmyśla. Gondy, który zaczynał się niepokoić, badał wzrokiem wszystkie fałdy kotar, dotykał pancerza, który nosił pod powłóczystą suknią, i od czasu do czasu sprawdzał, czy zacny sztylet hiszpański, ukryty pod peleryną biskupią, znajduje się w zasięgu jego dłoni.

— Więc porozmawiajmy — rzekła królowa zatrzymując się wreszcie. — Teraz, kiedy jesteśmy sami, powtórz, panie koadiutorze, jaka jest twoja rada.

— Oto ona, najjaśniejsza pani: udać namysł, publicznie przyznać się do popełnienia błędu, co jest siłą silnych rządów, wypuścić Broussela z więzienia i oddać go ludowi.

— O! — zawołała Anna Austriaczka — ja miałabym się tak upokorzyć! Jestem królową czy nie jestem? A ten rozwrzeszczany motłoch czy jest, czy nie jest tłumem moich poddanych? Czyż nie mam przyjaciół, straży? A, na Matkę Boską, jak mówiła królowa Katarzyna — ciągnęła podniecając się własnymi słowami — ja miałabym oddać im tego niecnego Broussela? O, nie, raczej go zaduszę własnymi rękami.

I zacisnąwszy pięści podbiegła do Gondy’ego, którego w tej chwili nienawidziła zaiste nie mniej niż Broussela.

Gondy stał nieruchomo, ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy i tylko jego zimne spojrzenie skrzyżowało się jak miecz z rozwścieczonym spojrzeniem królowej.

— Oto człowiek, którego ostatnia chwila nadeszła, jeśli na dworze jest jeszcze jakiś Vitry[55] i jeśli ów Vitry w tej chwili wejdzie — rzekł Gaskończyk. — Lecz nim dobiegnie do tego zacnego prałata, ja go zabiję, owego Vitry, i na miejscu. Pan kardynał Mazarini będzie mi za to nieskończenie wdzięczny.

— Pst! — rzekł Portos — lepiej posłuchaj.

— Najjaśniejsza pani! — krzyknął kardynał, chwytając Annę Austriaczkę i odciągając ją w tył. — Najjaśniejsza pani, co czynisz?

Po czym dodał po hiszpańsku:

— Czyś oszalała, Anno? Kłócisz się jak przekupka, ty, królowa! Czyż nie widzisz, że w osobie tego księdza masz do czynienia z całym ludem paryskim, który niebezpiecznie byłoby w tej chwili znieważyć, i że jeśli ten ksiądz zechce, stracisz koronę w ciągu jednej godziny? Uspokój się, później, w innej okazji, będziesz twarda i nieustępliwa, ale dziś nie pora na to. Dziś musisz pochlebić i ugłaskać albo okaże się, że jesteś tylko pospolitą kobietą.

Przy pierwszych słowach kardynała d’Artagnan schwycił Portosa za ramię i przez cały czas przemowy coraz silniej je ściskał. Kiedy Mazarini umilkł, szepnął:

— Portosie, nigdy nie zdradź mnie przed Mazarinim, że rozumiem po hiszpańsku, bo zgubiłbyś i mnie, i siebie.

— Dobrze — rzekł Portos.

Nagana była ostra i wyrażona z dobitnością, która cechowała Mazariniego, ilekroć mówił po włosku lub hiszpańsku, a którą, mówiąc po francusku, całkowicie tracił. Lecz oblicze kardynała było przy tym tak spokojne i nieprzeniknione, że Gondy, choć świetnie umiejący czytać z ludzkich twarzy, domyślił się tylko, że prosi królową, aby się, pomiarkowała.

Zbesztana królowa od razu zmiękła; rzec by można — zdjęła żar z oczu, krew z policzków i gniewne słowa z warg. Usiadła i głosem wilgotnym od łez, ze znużeniem opuściwszy ręce, rzekła:

— Wybacz mi, panie koadiutorze, i zechciej przypisać tę gwałtowność temu, że cierpię. Żem kobietą, podległą słabościom mojej płci, boję się wojny domowej; żem królową, nawykłą do rozkazywania, unoszę się, natrafiwszy na pierwszy opór.

— Najjaśniejsza pani — rzekł kłaniając się de Gondy — wasza królewska mość ma tylko powolnych sobie i pełnych szacunku poddanych. Lud nie do królowej ma żale, lud domaga się Broussela i niczego więcej i będzie szczęśliwy pozostając pod rządami waszej królewskiej mości, pod warunkiem jednak, że wasza królewska mość odda mu Broussela — dodał z uśmiechem.

Mazarini, który przy słowach: “Lud nie do królowej ma żale”, już nastawił uszu spodziewając się, że koadiutor wspomni o okrzykach: “Precz z Mazarinim”, uczuł wdzięczność do Gondy’ego za to przemilczenie i rzekł swym najbardziej jedwabistym głosem i z najbardziej ujmującym wyrazem twarzy:

— Najjaśniejsza pani, daj posłuch radzie koadiutora, który jest jednym z najzręczniejszych naszych polityków; pierwszy wakujący kapelusz kardynalski w sam raz będzie pasował na jego szlachetną głowę.

A, widzę, że ci jestem potrzebny, chytry szelmo — rzekł sobie de Gondy.

— A co nam przyobieca w dniu, w którym go będą chcieli zabić? — rzekł d’Artagnan. — Do kroćset, jeśli tak rozdaje kapelusze, szykujmy się, Portosie, i zażądajmy co najmniej po pułku, zaraz od jutra. Dalibóg, jeśli wojna domowa potrwa tylko rok, każę wyzłocić dla siebie szpadę konetabla.

— A dla mnie? — rzekł Portos.

— Dla ciebie? Tobie sprokuruję buławę marszałkowską pana de La Meilleraie, który jakoś nie w łaskach, jak mi się widzi.

— Więc poważnie się obawiasz, panie, publicznego poruszenia? — zapytała królowa.

— Poważnie, najjaśniejsza pani — odparł Gondy zdziwiony, że jeszcze nie zaszedł dalej. — Obawiam się, że potok, raz zerwawszy tamy, mógłby dokonać wielkich spustoszeń.

— Ja zaś sądzę — rzekła królowa — że trzeba by go w takim razie powstrzymać za pomocą nowych tam. Możesz odejść, koadiutorze, zastanowię się.

Gondy ze zdziwieniem popatrzył na Mazariniego. Mazarini zbliżył się do królowej, chcąc z nią pomówić. W tym momencie z placu przed Palais-Royal buchnął straszliwy zgiełk.

Gondy uśmiechnął się, królowej oczy zapałały, Mazarini wyraźnie pobladł.

— Cóż to znowu? — zapytał.

W tej chwili wpadł do sali Comminges.

— Wybacz, najjaśniejsza pani — rzekł do królowej, wchodząc — ale motłoch przyparł warty do krat, rozniósł je, a teraz wyważa bramy. Co rozkazujesz?

— Posłuchaj, najjaśniejsza pani — rzekł Gondy.

Ani szum fal, ani huk gromu, ani ryk wulkanu nie da się porównać z burzą wrzasków, która biła w niebo w tej chwili.

— Co rozkazuję? — odezwała się królowa.

— Tak, czas nagli.

— Ile macie ludzi w Palais-Royal, tak mniej więcej?

— Sześciuset ludzi.

— Zostawcie stu ludzi przy królu, a z resztą uprzątnijcie mi ten cały motłoch z placu.

— Najjaśniejsza pani! — zawołał Mazarini. — Co czynisz?

— Idź! — powiedziała królowa.

Comminges, z biernym posłuszeństwem żołnierza, wyszedł. W tej chwili rozległ się straszliwy trzask. To jedna z bram zaczynała ustępować.

— Ej, najjaśniejsza pani — rzekł Mazarini — gubisz nas wszystkich, króla, siebie i mnie.

Na ten głos, który się wyrwał z duszy przerażonego kardynała, Anna Austriaczka też się wreszcie przelękła i przywołała Commingesa.

— Za późno! — zawołał Mazarini rwąc sobie włosy — za późno!

Brama ustąpiła, usłyszano radosne wycie tłuszczy. D’Artagnan wziął szpadę w rękę i dał znak Portosowi, żeby to samo uczynił.

— Ratuj królową! — zawołał Mazarini zwracając się do koadiutora.

Gondy rzucił się do okna i otworzył je. Poznał Louvieres’a na czele zbrojnego tłumu trzech do czterech tysięcy ludzi.

— Ani kroku dalej! — krzyknął. — Królowa podpisuje.

— Coś ty im powiedział, koadiutorze?! — zawołała królowa.

— Prawdę, najjaśniejsza pani — rzekł Mazarini podając jej pióro i papier — tak trzeba.

I dodał:

— Podpisz, Anno, proszę o to, żądam tego.

Królowa upadła na krzesło, ujęła pióro i podpisała.

Lud, powstrzymany przez Louvieres’a, nie posunął się ani o krok dalej, ale groźny pomruk oznaczający gniew tłumu wciąż trwał. Królowa napisała:


Dozorca więzienia w Saint-Germain puści wolno radcę Broussela.


I położyła podpis.

Koadiutor, który każdy jej ruch pożerał oczyma, skoro podpis został położony, schwycił papier, wrócił do okna i potrząsając trzymaną w ręku kartą, krzyknął:

— Oto rozkaz!

Jakby cały Paryż wydał jeden wielki okrzyk radości, po czym zagrzmiały wołania: “Niech żyje Broussel! Niech żyje koadiutor!”

— Niech żyje królowa — rzekł koadiutor. Odpowiedziało mu kilka głosów, ale były nieliczne i nieśmiałe. Koadiutor, być może, po to tylko wzniósł ten okrzyk, żeby dać odczuć Annie Austriaczce jej słabość.

— A teraz, skoro już macie, czegoście chcieli, odejdźcie, panie de Gondy — rzekła.

— Jeśli będę potrzebny waszej królewskiej mości — rzekł koadiutor kłaniając się — wiedz, pani, że czekam na twoje rozkazy.

Królowa skinęła głową, Gondy wyszedł.

— A, przeklęty klecho! — zawołała Anna Austriaczka wyciągając rękę ku drzwiom, które ledwie zdążyły się zamknąć — już ja cię napoję pewnego dnia resztką tej żółci, którą mi dziś kazałeś wypić.

Mazarini chciał do niej podejść.

— Zostaw mnie pan — rzekła. — Nie jesteś mężczyzną.

I wyszła.

— To ty nie jesteś kobietą — szepnął Mazarini.

Chwilę stał zamyślony, po czym przypomniał sobie, że d’Artagnan i Portos są ukryci w gabinecie i że wobec tego wszystko widzieli i słyszeli. Zmarszczył brwi, podszedł szybko do kotary i podniósł ją. Gabinet był pusty.

Przy ostatnich słowach królowej d’Artagnan wziął Portosa za rękę i wyprowadził go do galerii.

Mazarini też z kolei wyszedł do galerii i zastał tam dwóch przyjaciół, którzy się przechadzali.

— Panie d’Artagnan, dlaczego wyszliście z gabinetu? — zapytał kardynał.

— Bo królowa rozkazała, żeby wszyscy wyszli — odparł d’Artagnan — więc pomyślałem, że ten rozkaz tyczy się także i nas.

— Zatem jesteście tu już od...

— Od co najmniej kwadransa — rzekł d’Artagnan, patrząc na Portosa i dając mu znak, żeby przypadkiem nie zaprzeczył.

Mazarini przechwycił ten znak i nabrał przeświadczenia, że d’Artagnan wszystko widział i słyszał, ale był mu wdzięczny za to kłamstwo.

— Stanowczo jesteś człowiekiem, jakiego szukałem, panie d’Artagnan, i możecie liczyć na mnie, ty i twój przyjaciel.

Po czym, pozdrowiwszy obu przyjaciół swym najbardziej ujmującym uśmiechem, wrócił do swego gabinetu nieco uspokojony, bo po wyjściu Gondy’ego zgiełk ustał jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Загрузка...