(audio 11 a)
Portos, siedząc na podwórzu zajazdu “Pod Kózką”, zwrócił się do d’Artagnana, który właśnie powracał z pałacu kardynała z wydłużoną i ponurą twarzą:
— No i cóż, przyjął cię źle, mój mężny d’Artagnanie?
— Dalibóg, źle! To naprawdę wstrętne bydlę. Co tam takiego zajadasz, Portosie?
— Jak widzisz, maczam suchar w winie szampańskim. Rób to samo.
— Masz rację. Gimblou, szklaneczkę!
Wezwany tym dźwięcznie brzmiącym imieniem chłopiec przyniósł żądaną szklankę i d’Artagnan usiadł koło przyjaciela.
— Jakże się tam odbyło?
— No cóż! Rozumiesz sam, że nie miałem innego sposobu wyłożenia całej sprawy. Gdy wszedłem, przeszył mnie spojrzeniem, wzruszyłem więc ramionami i powiedziałem:
— Nie byliśmy, monsignore, najmocniejsi.
— Tak, wiem o tym, ale podaj mi pan szczegóły.
— Rozumiesz, Portosie, że nie mogłem podać szczegółów nie wymieniając nazwisk naszych przyjaciół, a wymienić nazwiska znaczyło zgubić ich.
— Dalibóg!
— Monsignore — powiedziałem — ich było pięćdziesięciu, a nas dwóch.
— Tak — on mi na to — lecz to nie przeszkadza, że wymieniano strzały, o czym już słyszałem.
— Faktem jest, że obie strony nie żałowały prochu.
— A szpady oglądały też światło dzienne? — zagadnął znowu.
— Raczej nocne ciemności, monsignore — odpowiedziałem mu.
— Ach tak — ciągnął kardynał — a ja uważałem drogiego pana za Gaskończyka.
— Gaskończykiem jestem tylko wówczas, kiedy mogę dopiąć swego, monsignore.
Odpowiedź spodobała mu się, gdyż zaczął się śmiać.
— Mam nauczkę — rzekł — aby moim gwardzistom przydzielać lepsze konie. Gdyby bowiem mogli nadążyć za wami i zdziałać każdy tyle co pan i pański przyjaciel, dotrzymalibyście słowa i przyprowadzilibyście mi księcia żywym czy martwym.
— Widzę z tego, że nie jest tak źle — podjął Portos.
— Ach, mój Boże, oczywiście, że nie, drogi przyjacielu, ale to się tak mówi. Nie do wiary — przerwał — jak te suchary ciągną wino. Toż to prawdziwe gąbki. Gimblou, drugą butelkę.
Butelkę przyniesiono natychmiast, co świadczyło o stopniu poważania, jakim cieszył się d’Artagnan w zakładzie. Prawił on dalej:
— Już odchodziłem, kiedy mnie jeszcze zawołał:
— Mieliście trzy konie zabite czy też zajeżdżone? — zapytał mnie.
— Tak, monsignore.
— Ile były warte?
— Jak mi się zdaje — wtrącił Portos — wcale niezły odruch.
— Tysiąc pistoli — odpowiedziałem.
— Tysiąc pistoli — rzekł Portos — ho, ho! to dużo. Jeśli zna się na koniach, powinien się był targować.
— Na honor, miał na to gorącą chętkę, bo aż podskoczył i popatrzył na mnie. A ja na niego. Wtedy zrozumiał, sięgnął ręką do szafy i wyciągnął obligi Banku Lyońskiego.
— Na tysiąc pistoli?
— Na tysiąc pistoli. Jak uciął. Ani jednego więcej, sknera!
— Masz je przy sobie?
— O, proszę.
— Dalibóg, uważam, że załatwił to przyzwoicie.
— Przyzwoicie! Z ludźmi, którzy nie tylko ryzykowali swą skórę, ale jeszcze oddali mu wielką przysługę.
— Wielką przysługę? Jaką?
— Cóż! Zdaje się, że mu stratowałem pewnego radcę parlamentu.
— Jak to! Tego małego, czarnego, co go obaliłeś przy rogu cmentarza Świętego Jana?
— O, właśnie, mój drogi. Przeszkadzał mu. Na nieszczęście nie stratowałem go zupełnie. Zdaje się, że się wygrzebie i dalej będzie mu przeszkadzał.
— Popatrz no — rzekł Portos — a ja powstrzymałem mego konia, który jechał wprost na niego! Załatwi się to innym razem.
— Cham jakiś, powinien mi był zapłacić za radcę.
— Tss, jeśli niezupełnie stratowany...
— Pan de Richelieu powiedziałby: “Za radcę pięćset talarów”. Ostatecznie, nie mówmy już o tym. Ile cię kosztowały twoje bydlaki, Portosie?
— Ach, przyjacielu, gdyby tu był biedny Muszkiet, powiedziałby ci co do liwra, tynfa i grosza.
— Głupstwo. W każdym razie powiedz w przybliżeniu do dziesięciu talarów.
— No, Wulkan i Bayard kosztowały mnie każdy mniej więcej po dwieście pistoli, co do Febusa zaś, myślę, będziemy bliscy prawdy, oceniając go na jakieś półtorej setki.
— Zatem pozostaje czterysta pięćdziesiąt pistoli — rzekł dosyć zadowolony d’Artagnan.
— Tak, ale dochodzą jeszcze rzędy końskie.
— Dalibóg, prawda. A ileż za nie?
— No, licząc sto pistoli za trzy...
— Niech będzie sto pistoli — rzekł d’Artagnan. — Zostaje więc trzysta pięćdziesiąt pistoli.
Portos skłonił głowę na znak zgody.
— Dajmy więc pięćdziesiąt pistoli gospodyni na nasze utrzymanie — rzekł d’Artagnan — a trzysta podzielmy między siebie.
— Podzielmy.
— Lichy interes! — zamruczał d’Artagnan ściskając w dłoni swoje pieniądze.
— Ba! To tak zawsze. Ale powiedz no mi...
— Co?
— Nie wspominał o mnie wcale?
— Ależ oczywiście! — wykrzyknął d’Artagnan, bojąc się zniechęcić przyjaciela stwierdzeniem faktu, iż kardynał nie napomknął o nim ani słówka. — Ależ tak. Powiedział...
— Co powiedział?
— Czekaj, chcę sobie przypomnieć jego własne słowa. Rzekł tak: “Co do pańskiego przyjaciela, to powiedz mu pan, żeby go głowa nie bolała”.
— Doskonale! — rzekł Portos — jasne jak dzień, że trwa w zamiarze uczynienia mnie baronem.
W tejże chwili w sąsiednim kościele wydzwoniła godzina dziewiąta. D’Artagnan zadrżał.
— A prawda — rzekł Portos — bije już dziewiąta, a o dziesiątej, pamiętasz, mamy spotkanie na placu Królewskim.
— Ach, nie mów, Portosie — wykrzyknął d’Artagnan z odruchem zniecierpliwienia. — Nie przypominaj mi o tym, od wczoraj mnie to gnębi. Nie pójdę.
— A dlaczegóż to?
— Dlatego, że bolesne dla mnie ujrzeć znów tych dwóch ludzi, którzy utrącili nam całe przedsięwzięcie.
— Przecież ani jedna, ani druga strona nie uzyskała przewagi. Ja miałem jeszcze nabity pistolet, a ty stałeś twarzą w twarz z przeciwnikiem dzierżąc szpadę w ręce.
— Tak — rzekł d’Artagnan — ale jeśli za tym spotkaniem coś się kryje...
— Och! — rzekł Portos — sam w to nie wierzysz, d’Artagnanie.
Istotnie, d’Artagnan nie wierzył, by Atos był zdolny do podstępu, lecz szukał pretekstu, nie chciał bowiem iść na to spotkanie.
— Pójść tam trzeba — ciągnął wspaniały pan de Bracieux — uważaliby, że stchórzyliśmy. Och, drogi przyjacielu, stawiliśmy dzielnie czoło pięćdziesięciu wrogom na trakcie i równie dzielnie potrafimy go stawić dwom przyjaciołom na placu Królewskim.
— Tak, tak — odrzekł d’Artagnan — wiem o tym. Ale oni stanęli po stronie książąt nie uprzedziwszy nas o tym. Wszak Atos i Aramis rozegrali ze mną partię, która mnie niepokoi. Prawdę odkryliśmy wczoraj. Po cóż iść i dowiadywać się dzisiaj czegoś innego.
— Więc ty naprawdę im nie ufasz?
— Aramisowi nie ufam, odkąd został księdzem. Nie możesz sobie wyobrazić, mój drogi, co się z niego zrobiło. Widzi, że stoimy mu na drodze prowadzącej do biskupstwa, i, być może, bez przykrości usunąłby nas z niej.
— No, z Aramisem to inna sprawa — rzekł Portos — i wcale by mnie to nie zdziwiło.
— Książę de Beaufort może z kolei podjąć próbę schwytania nas.
— Ba! Skoro miał nas już w ręku i wypuścił. Zresztą miejmy się na baczności, weźmy broń i Wiórka ze strzelbą.
— Wiórek to frondysta — rzekł d’Artagnan.
— Do diabła z wojnami domowymi! Nie można już liczyć ani na swoich przyjaciół, ani na swoich służących. Ach, żebyż ten biedny Muszkiet był tutaj! Ten przynajmniej nigdy mnie nie opuści.
— Tak, póki będziesz bogaty. Ach, mój drogi, nie wojny domowe nas rozdzielają, ale to, że nie mamy już po dwadzieścia lat i że szczere porywy młodości ustąpiły miejsca podszeptom interesów, tchnieniom ambicji, namowom egoizmu. Tak, masz rację, Portosie, chodźmy tam, ale dobrze uzbrojeni. Gdybyśmy tam nie poszli, powiedzieliby, że mamy stracha.
— Hej tam, Wiórek! — rzucił d’Artagnan. Wiórek pojawił się.
— Osiodłaj konie i weź strzelbę.
— Przede wszystkim, panie, przeciw komu idziemy?
— Przeciw nikomu. To zwykła ostrożność na wypadek, gdybyśmy zostali napadnięci.
— Czy pan wie, że chciano zabić zacnego radcę Broussela, tego ojca ludu?
— Doprawdy? — rzekł d’Artagnan.
— Tak, ale go pięknie pomszczono, gdyż tłum odniósł go do domu na rękach. Od wczoraj dom pełen odwiedzających. Złożyli mu wizytę koadiutor, książę de Longueville, książę de Conti; księżne de Chevreuse i de Vendóme pozostawiły u niego swoje karty wizytowe i teraz, kiedy zechce...
— No tak, kiedy zechce.
Wiórek jął śpiewać:
Wiatr się zerwał dzisiaj z rana,
Wiatr od Frondy wieje,
Może zdmuchnie Mazarina,
Który już się chwieje.
Wiatr się zerwał dzisiaj z rana,
Wiatr od Frondy wieje.
— Teraz mnie już nie dziwi — d’Artagnan zwrócił się po cichu do Portosa — że Mazarini tak bardzo pragnął stratowania tego radcy na śmierć.
— Sam pan rozumie — podjął Wiórek — że jeśli prosi mnie pan o zabranie strzelby na jakąś wyprawę uknutą przeciwko radcy Broussel...
— Nie, bądź spokojny. Ale skąd masz te wszystkie szczegóły?
— O, z dobrego źródła, panie. Dowiedziałem się od Friqueta.
— Od Friqueta?... Znam skądś to nazwisko.
— To syn służącej pana Broussel, zuch, który, ręczę za to, w czasie rozruchów nie da sobie w kaszę dmuchać.
— Czy nie jest on ministrantem od Panny Marii? — zapytał d’Artagnan.
— Tak, ten sam, protegowany Gryzipiórka.
— Ach, już wiem. Jest on również chłopcem do posług w oberży przy ulicy Calandre.
— Zgadza się.
— A co ty masz z tym pędrakiem? — zapytał Portos.
— Ho, ho! otrzymałem już odeń dobre informacje, a przy sposobności mógłby jeszcze udzielić jakichś nowych.
— Tobie, który o mało co nie stratowałeś jego pana?
— A któż mu o tym powie?
— To prawda.
W tym czasie Atos i Aramis wjeżdżali do Paryża przedmieściem Saint-Antoine. Pokrzepiwszy się w drodze, śpieszyli teraz, by zdążyć na spotkanie. Towarzyszył im tylko Gryzipiórek. Milczek, jak już wiemy, pozostał, aby pielęgnować Muszkieta, i miał dołączyć wprost do młodego wicehrabiego de Bragelonne, który udawał się do flandryjskiej armii.
— Teraz — rzekł Atos — musimy wstąpić do jakiejś oberży, aby się przebrać w miejskie szaty, zostawić pistolety i rapiery oraz broń służącego.
— O, co to, to nie, drogi hrabio, pozwolisz, że w tym względzie będę zupełnie przeciwnego zdania, a nawet będę próbował przekabacić cię na swoją stronę.
— A dlaczegóż to?
— Ponieważ udajemy się na spotkanie wojenne.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Aramisie?
— Że plac Królewski jest tylko dalszym ciągiem traktu Vendómois. Niczym innym.
— Jak to! Nasi przyjaciele...
— Stali się naszymi najniebezpieczniejszymi wrogami, Atosie, wierz mi, pilnujmy się, a nade wszystko ty się pilnuj!
— Och, mój drogi d’Herblay!
— Kto ci powiedział, że d’Artagnan nie zrzucił porażki na nasze barki i nie uprzedził kardynała? Kto ci powiedział, że kardynał nie skorzysta z tego spotkania, aby nas schwytać.
— Ależ Aramisie, czy sądzisz, że d’Artagnan, że Portos przyłożyliby rękę do podobnej nikczemności?
— Masz rację, drogi Atosie, między przyjaciółmi byłaby to nikczemność, ale między wrogami to tylko podstęp.
Atos skrzyżował ramiona, a jego piękna głowa opadła na pierś.
— Cóż chcesz, Atosie! — mówił Aramis — tacy są ludzie, a nie zawsze ma się dwadzieścia lat. Zraniliśmy okrutnie, jak sam o tym wiesz, miłość własną d’Artagnana, która zaślepia go w jego postępkach. Został pokonany. Czy nie słyszałeś, jak rozpaczał na drodze? Co się tyczy Portosa, to być może jego baronia zależała od powodzenia tej sprawy. Cóż, spotkał nas na swej drodze i tym razem jeszcze nie zostanie baronem. Skąd wiesz, że ta sławna baronia nie zależy od spotkania z nami tego wieczoru? Bądźmy, Atosie, ostrożni.
— A jeśli oni przyjdą bez broni? Co za wstyd dla nas, Aramisie!
— O, bądź spokojny, mój drogi, ręczę ci, że tak nie będzie. Zresztą mamy wymówkę: przyjeżdżamy z podróży i jesteśmy buntownikami!
— Wymówkę! Mamy więc przewidywać okoliczność, że będziemy zmuszeni uciec się do wymówki wobec d’Artagnana i Portosa. Och. Aramisie, Aramisie — ciągnął Atos potrząsając smutnie głową — na mą duszę, czynisz mnie najnieszczęśliwszym z ludzi. Sączysz rozczarowanie w serce, które nie przestało bić dla uczuć przyjaźni. Słuchaj, Aramisie, przysięgam, że wolałbym raczej, aby mi je wyrwano z piersi. Ty idź, jak sobie chcesz. Ja pójdę bez broni.
— O nie, bo ja nie pozwolę ci tak iść. Tu już nie wchodzi w grę jeden człowiek, już nie Atos, nawet nie hrabia de La Fere, którego przez tę słabość wydajesz na łup. Chodzi tu o całe stronnictwo, do którego należysz i które na ciebie liczy.
— Niechaj więc będzie, jak powiadasz — odpowiedział ze smutkiem Atos.
I milcząc jechali dalej.
Ledwie dotarli do krat pustego placu, jadąc ulicą Pas-de-la-Mule, gdy pod arkadami przy wylocie ulicy Św. Katarzyny dostrzegli trzech jeźdźców.
Byli to d’Artagnan i Portos owinięci w płaszcze, pod którymi widać było szpady. Za nimi postępował Wiórek z muszkietem wspartym o udo.
Dostrzegłszy d’Artagnana i Portosa, Atos i Aramis zsiedli ze swych koni.
Tamci uczynili podobnie. D’Artagnan zauważył, że trzy konie zamiast pozostać w rękach Gryzipiórka przywiązane zostały do pierścieni arkad. Rozkazał więc Wiórkowi postępować podobnie jak Gryzipiórek. Podeszli do siebie dwóch przeciw dwom, w towarzystwie służących, i wymienili uprzejmy ukłon.
— Gdzie panowie życzylibyście sobie porozmawiać z nami? — zagadnął Atos, zauważywszy, że wiele osób zatrzymało się i przygląda, jakby chodziło tu o jeden z owych sławnych pojedynków, żywych jeszcze w pamięci paryżan, a nade wszystko mieszkańców placu Królewskiego.
— Krata zamknięta — rzekł Aramis — ale jeśli ci panowie lubią świeże powietrze w otoczeniu drzew i nie zakłóconą samotność, wziąłbym klucz od pałacu Rohan i byłoby cudownie.
D’Artagnan zatopił wzrok w ciemności placu, a Portos zaryzykował wsadzić głowę między dwa pręty celem spenetrowania zalegającego mroku.
— Jeśli panowie wolicie inne miejsce — rzekł Atos swym szlachetnym i przekonywającym głosem — to wybierzcie je sami.
— Sądzę, że to miejsce będzie najlepszym z możliwych, jeśli pan d’Herblay ma możność uzyskać klucz — odrzekł d’Artagnan.
Aramis natychmiast się oddalił przestrzegając Atosa, aby nie pozostawał nazbyt blisko d’Artagnana i Portosa. Lecz ten, któremu udzielił tej rady, tylko się uśmiechnął lekceważąco i postąpił krok ku starym przyjaciołom stojącym na swoich miejscach.
Aramis istotnie zakołatał był do pałacu Rohan i wkrótce ukazał się z człowiekiem, który mówił:
— Da mi pan na to słowo.
— Trzymaj — rzekł Aramis wręczając mu ludwika.
— Och, wasza wielebność nie chce dać słowa. — I dozorca potrząsnął głową.
— Czy można na takie głupstwa dawać słowo? — odparł Aramis. — Zapewniam cię tylko, że w chwili obecnej ci panowie są naszymi przyjaciółmi.
— Tak jest, z całą pewnością — rzekli zimno Atos, d’Artagnan i Portos.
D’Artagnan słyszał tę rozmowę i pojął jej sens.
— Widzisz? — rzekł do Portosa.
— Co widzę?
— Że nie chciał dać słowa.
— Słowa? Na co?
— Ów człowiek chciał od Aramisa przyrzeczenia, że nie przyszliśmy na plac Królewski, aby się bić.
— I Aramis nie chciał dać słowa?
— Nie.
— Więc uwaga.
Atos nie spuszczał wzroku z obu rozmawiających. Aramis otworzył drzwi i usunął się, dając przejście d’Artagnanowi i Portosowi. Wchodząc, d’Artagnan zaczepił gardą szpady o kratę i musiał uchylić płaszcza. Przy tej czynności odkrył błyszczącą kolbę pistoletu, na której zalśnił promień księżyca.
— Widzisz — rzekł Aramis jedną ręką dotykając ramienia Atosa, drugą zaś ukazując arsenał, który dźwigał za pasem d’Artagnan.
— Niestety, tak — odparł Atos z głębokim westchnieniem.
I wszedł jako trzeci. Aramis, będąc ostatni, zamknął za sobą kratę. Obaj służący zostali na zewnątrz. Ale ponieważ nie dowierzali sobie również, trzymali się z daleka.