XVII. Dyplomacja Atosa

D’Artagnan położył się do łóżka nie tyle, aby spać, ale raczej aby w samotności przemyśleć to wszystko, co widział i słyszał tego wieczoru.

Ponieważ z natury był człowiekiem dobrym, a w stosunku do Atosa odczuwał przede wszystkim instynktowną skłonność, która przerodziła się w serdeczną przyjaźń, więc kiedy zamiast otępiałego pijaka, trzeźwiejącego na kupie gnoju, jakiego spodziewał się odnaleźć, ujrzał człowieka o wspaniałej inteligencji i sile, popadł w zachwyt. Niemal bez buntu uznał ową niewątpliwą wyższość Atosa nad sobą. Zamiast zazdrości i rozczarowania, które naturę mniej szlachetną mogłyby pogrążyć w smutku, doznał w sumie szczerej radości, pozwalającej żywić najlepszą nadzieję co do rokowań.

Wydawało mu się tylko, że Atos nie we wszystkim jest szczery. Kimże był ów młodzieniec, tak do niego podobny, o którym mówił, że go adoptował? Co oznacza ten powrót do życia światowego i przesadna powściągliwość, jaką d’Artagnan zauważył przy stole? A taka rzecz na pozór bez znaczenia, jak nieobecność Milczka, z którym Atos dawniej nie mógł się nigdy rozstać, a którego nazwisko nie zostało nawet wspomniane mimo napomknień na ten temat? Wszystko to niepokoiło d’Artagnana. Nie cieszył się więc już zaufaniem swego przyjaciela albo raczej Atos skrępowany był jakimiś niewidzialnymi więzami bądź wreszcie nastawiony został z góry przeciw jego odwiedzinom.

Nie mógł się opędzić myśli o panu de Rochefort i o tym, co mu powiedział w kościele Notre-Dame. Czyżby Rochefort był u Atosa przed d’Artagnanem?

D’Artagnan miał za mało czasu, by tracić go na zbyt długie rozważania. Dlatego też postanowił już nazajutrz przejść do wyjaśnień. Szczupłość majątku Atosa, tak zręcznie maskowana, wskazywała na chęć błyszczenia w świecie i zdradzała resztki ambicji łatwej do obudzenia. Siła umysłu i jasny pogląd Atosa czyniły zeń człowieka bardziej od innych skorego do zrywu. Przystałby do planów ministra z tym większym zapałem, że przyrodzoną mu aktywność powiększałaby w pewnym stopniu konieczność.

Podobne myśli nie pozwalały d’Artagnanowi zasnąć pomimo zmęczenia. Obmyślał plany ataku i choć wiedział, że Atos jest twardym przeciwnikiem, ustalił moment przystąpienia do akcji na dzień jutrzejszy zaraz po śniadaniu.

Z drugiej jednak strony mówił sobie, że na tak nieznanym terenie należy postępować z rozwagą: poznawać przez kilka dni znajomych Atosa, śledzić jego nowe obyczaje i zdać sobie z nich sprawę; próbować wyciągnąć z młodego, naiwnego człowieka, czy to fechtując się z nim, czy goniąc za zwierzem, ogniwa pośrednie, których mu brakowało, aby powiązać Atosa dawniejszego z dzisiejszym. To ostatnie nie powinno sprawić trudności, ponieważ wychowawca może mieć wpływ na serce i umysł swego ucznia. Lecz d’Artagnan, który sam był człowiekiem dużej bystrości, schwycił w lot, jakie mogłyby wyniknąć dla niego przykrości, gdyby doświadczone oko Atosa w razie niedyskrecji czy niezręczności odkryło jego zabiegi.

Poza tym trzeba przyznać, d’Artagnan, gotowy posłużyć się chytrością wobec przebiegłości Aramisa czy próżności Portosa, doznawał uczucia zawstydzenia przed użyciem podobnych wybiegów wobec Atosa, człowieka o szczerym sercu. Wydawało mu się, że Aramis i Portos, poznawszy w nim mistrza dyplomacji, ceniliby go tym więcej, natomiast Atos, przeciwnie, ceniłby go mniej.

— Ach, czemuż nie ma tutaj Milczka! — mówił do siebie d’Artagnan — jego milczenie kryło tyle rzeczy, które bym zrozumiał; milczenie Milczka było tak pełne wymowy!

Tymczasem w domu ucichały stopniowo wszystkie hałasy. D’Artagnan słyszał, jak zamykano drzwi i okiennice; potem pomilkły na wsi psy obszczekujące się nawzajem; na koniec zagubiony w gęstwinie drzew słowik jeszcze jakiś czas rozsypywał wśród nocy harmonię gam, póki wreszcie i on nie usnął. W zamku dawał się słyszeć już tylko odgłos równych, monotonnych kroków w pokoju na górze. Muszkieter przypuszczał, że był to pokój Atosa.

Przechadza się i rozmyśla — snuł d’Artagnan — ale o czym? Niepodobna wiedzieć. Wszystko inne można odgadnąć, ale tego nie.

Wreszcie Atos musiał się niewątpliwie położyć, bo i ten ostatni odgłos zamarł.

Cisza i zmęczenie pospołu pokonały d’Artagnana; i on z kolei zamknął oczy, niemal natychmiast zapadając w sen.

D’Artagnan nie był śpiochem. Zaledwie świt ozłocił zasłony, zerwał się z łóżka i otworzył okna. Miał wrażenie, że przez żaluzje dojrzał kogoś, kto krążył po dziedzińcu, starając się nie hałasować. Zgodnie ze swoim zwyczajem niepomijania niczego, z czym się spotkał, bez upewnienia się, co to takiego może być, d’Artagnan, unikając hałasu, jął się uważnie przyglądać. Rozpoznał wiśniowy, obcisły kaftan Raula i jego ciemne włosy.

Młody człowiek, on to był bowiem, otworzył drzwi do stajni, wyprowadził stamtąd gniadosza, którego był dosiadał wczoraj, sam go osiodłał i okiełznał szybko i zręcznie jak najbieglejszy masztalerz; następnie wyprowadził konia prawą alejką warzywnego ogrodu, otworzył boczną furtkę prowadzącą na ścieżkę, przeciągnął konia na zewnątrz i zamknął furtkę za sobą. Po czym d’Artagnan widział go jeszcze za murem, jak mknął niby strzała, schylając się pod zwisającymi gałęziami klonów i kwitnących akacji.

Wczoraj d’Artagnan zauważył, że ścieżka winna prowadzić do Blois.

— To mi zuch, który pilnuje swego — rzekł Gaskończyk. — Wydaje mi się, że nie podziela on z Atosem nienawiści do płci nadobnej. Nie jedzie na polowanie, bo nie ma ani broni, ani psów. Nie jedzie z jakimś poleceniem, bo robi to po kryjomu. Przed kim tak się ukrywa? Przede mną czy przed ojcem? Jestem przecież pewien, że hrabia jest jego ojcem. Do licha! Dowiem się tego, bo w tej materii będę rozmawiał z Atosem otwarcie.

Wstawał dzień. I wszystkie odgłosy, które d’Artagnan słyszał ucichające stopniowo poprzedniego dnia, teraz jedne po drugich dawały się słyszeć na nowo: ptak wśród gałęzi, pies w stajni, owce w polu. Nawet przycumowane na Loarze statki wydawały się ożywać, odrywając od wybrzeża i pozwalając się unosić z prądem rzeki. D’Artagnan pozostawał przy oknie, ażeby nie budzić nikogo. Dopiero kiedy usłyszał otwieranie drzwi i okiennic zamku, jeszcze raz przyczesał włosy, podkręcił wąsa, wytarł z przyzwyczajenia obrzeże swego kapelusza mankietem kaftana i zeszedł na dół. Ledwie zstąpił z ostatniego stopnia ganku, kiedy spostrzegł Atosa nisko pochylonego nad ziemią, w postawie człowieka, który szuka w piasku talara.

— Dzień dobry, drogi gospodarzu — powiedział d’Artagnan.

— Dzień dobry, drogi przyjacielu. Czy dobrze spędziłeś noc?

— Wyśmienicie, Atosie. Łóżko było równie wyśmienite, jak i wczorajsza wieczerza, która miała mnie przywieść do snu, jak twoje przyjęcie, kiedy mnie znów zobaczyłeś. Ale czemu przyglądasz się tak uważnie? Czy może stałeś się miłośnikiem tulipanów?

— To nie powód, by się prześmiewać ze mnie, drogi przyjacielu. Na wsi zamiłowania bardzo się zmieniają i niepostrzeżenie zaczyna się lubić wszystkie te rzeczy, które Bóg swym spojrzeniem wyprowadził z głębi ziemi, a którymi w miastach tak się gardzi. Po prostu oglądałem irysy, które zasadziłem koło tego zbiornika; zostały one dziś rano pogniecione. Ogrodnicy to najniezręczniejsi ludzie w świecie. Odprowadzając konia, który wyciągał wodę, dopuścili, że szedł przez grządkę.

D’Artagnan jął się uśmiechać.

— Tak myślisz?

I poprowadził przyjaciela aleją, gdzie odciśnięta była wielka ilość śladów, podobnych jak na pogniecionych irysach.

— O, i jeszcze tutaj, jak mi się zdaje; patrz, Atosie — rzekł obojętnie.

— Ależ oczywiście, i to zupełnie świeże.

— Zupełnie świeże — potwierdził d’Artagnan.

— Któż by to dziś rano wychodził tędy? — zapytywał zaniepokojony Atos. — Czyżby koń uciekł ze stajni?

— To nieprawdopodobne — rzekł d’Artagnan — gdyż kroki są równe i stawiane spokojnie.

— A gdzie Raul? — wykrzyknął Atos. — Jak to się stało, żem go dotąd nie widział?

— Tsss — rzekł d’Artagnan z uśmiechem, kładąc palec na ustach.

— Co takiego? — zapytał Atos.

D’Artagnan, obserwując oblicze gospodarza, opowiedział mu, co był zauważył.

— Teraz wszystko jasne — rzekł Atos wzruszając lekko ramionami — biedny chłopiec pojechał do Blois.

— Po co?

— Och, mój Boże, żeby zasięgnąć nowin o małej de la Valliere. Wiesz, o tym dziecku, które sobie zwichnęło wczoraj nogę.

— Tak sądzisz? — zapytał niedowierzająco d’Artagnan.

— Nie tylko sądzę, ale jestem tego pewien. Czyś nie zauważył, że Raul jest zakochany?

— Pięknie. W kim? W tym siedmioletnim dziecku?

— Mój drogi, w wieku Raula serce jest tak wypełnione, że trzeba je gdzieś wyładować, czy to w marzeniu, czy w realiach. A jego miłość jest dlań w połowie jednym i drugim.

— Kpisz! Co, ta dziewczynka?

— Nie zaobserwowałeś? Toż to najpiękniejsze stworzonko, jakie świat widział: włosy srebrnoblond, oczy błękitne, już przekorne, a jednocześnie rozmarzone.

— I cóż ty na tę miłość?

— Ja? Nic, śmieję się i pokpiwam z Raula. Ale te pierwsze potrzeby serca są tak władcze, te wylewy miłosnej melancholii u młodych ludzi tak pełne słodyczy i goryczy zarazem, że często zdaje się to mieć wszelkie cechy namiętności. Przypominam sobie, jak w wieku Raula zakochałem się w posągu greckim ofiarowanym memu ojcu przez dobrego króla Henryka IV i wydawało się, że oszaleję z bólu, kiedy mi powiedziano, że historia Pygmaliona jest tylko baśnią.

— To wszystko z bezczynności. Nie dajesz Raulowi żadnego zajęcia, więc wyszukuje je sobie sam.

— O, to właśnie. Myślę też wyprawić go stąd.

— I postąpisz słusznie.

— Bez wątpienia. Ale złamie mu to serce, będzie cierpiał, jakby to była prawdziwa miłość. Od trzech czy czterech lat, sam jeszcze był dzieckiem w tym czasie, przywykł idealizować i podziwiać to małe bóstwo; gdyby tu nadal pozostał, skończyłoby się pewnego dnia na uwielbieniu. Dzieci te co dzień oddają się marzeniom i rozprawiają o tysiącu rzeczy serio, jak prawdziwi kochankowie, którzy mają po dwadzieścia lat. Przez długi czas wywoływało to uśmiech rodziców małej de la Valliere, lecz sądzę, że obecnie zaczynają się krzywić.

— Dzieciństwo! Raula trzeba oderwać. Jak najszybciej go stąd zabrać, bo, do licha! nigdy nie będziesz miał z niego mężczyzny.

— Zamyślam wysłać go do Paryża.

— Och! — rzucił d’Artagnan.

I osądził, że nadszedł sposobny czas, by przypuścić atak.

— Jeśli sobie życzysz, możemy młodzieńcowi zapewnić los.

— Och! — rzucił z kolei Atos.

— Chcę się nawet z tobą naradzić w pewnej sprawie, która mi przyszła do głowy.

— Mów.

— Czy nie sądzisz, że nadszedł czas, by wstąpić na służbę?

— A czy ty, d’Artagnan, nie jesteś ciągłe w służbie?

— Oczywiście, w służbie czynnej. Czy nie ciągnie cię nic do dawnego życia i jeśliby oczekiwały cię realne korzyści, nie byłbyś skłonny podjąć na nowo w towarzystwie moim i przyjaciela Portosa wielkich dzieł naszej młodości?

— Czy to ma być propozycja?

— Jasna i szczera.

— Ażeby znów wyruszyć w pole?

— Tak jest.

— Z kim i przeciw komu? — rzucił nagłe pytanie Atos wlepiając w Gaskończyka oczy jasne i życzliwe.

— Do diabła, ależ z ciebie raptus!

— Przede wszystkim jestem dokładny. Posłuchaj no, d’Artagnanie. Istnieje tylko jedna osoba albo raczej jedna sprawa, której człowiek taki jak ja może być pożyteczny: to sprawa króla.

— O nią właśnie chodzi — rzekł muszkieter.

— Tak, ale słuchaj — podjął poważnie Atos. — Jeśli przez sprawę króla rozumiesz sprawę Mazariniego, to przestajemy się rozumieć.

— Tego tak nie stawiam — odparł zafrasowany Gaskończyk.

— Słuchaj, d’Artagnanie — rzekł Atos — nie starajmy się przechytrzyć jeden drugiego; twoje wahanie, twoje wybiegi mówią mi jasno, od kogo przybyłeś. Istotnie, sprawy tej nie śmie nikt głosić jawnie, a kiedy się do niej werbuje, to na ucho i z zakłopotaniem w głosie.

— Ach, drogi Atosie! — wtrącił d’Artagnan.

— Wiesz dobrze — ciągnął Atos — że nie mówię o tobie, który jesteś perłą wśród ludzi dzielnych i śmiałych, ale o tym Włochu, marnocie i intrygancie, chamie, który usiłuje sobie włożyć na głowę koronę ukradzioną spod poduszki, o tym bałwanie, który swój obóz nazywa obozem króla i który ośmiela się wtrącać do więzienia książąt krwi, nie ważąc się ich zabić, jak to czynił nasz kardynał, wielki kardynał; skąpiec ważący swoje złote talary i chowający obcięte kupony, w obawie, że choć poszachrował, może je utracić w jutrzejszej grze; wreszcie łajdak maltretujący królową, jak twierdzą pewni ludzie. Zresztą tym gorzej dla niej! Za trzy miesiące rozpocznie z nami wojnę domową, byleby tylko utrzymać swoje dochody. I to ma być pan, którego mi proponujesz ty, d’Artagnan? Bardzo dziękuję!

— Na miły Bóg, jesteś bardziej porywczy niż dawniej i lata rozpaliły jeszcze twą krew miast ją ostudzić. Któż ci powiedział, że to mój pan i że chcę ci go narzucić? — odparował d’Artagnan. A do siebie dodał: “Uf, do diabła, nie odkrywajmy kart przed kimś tak źle usposobionym”.

— A więc, drogi przyjacielu — podjął Atos — co znaczą te propozycje?

— Ach, mój Boże, nic prostszego: żyjesz w swoim majątku i wydaje się, że jesteś szczęśliwy w tej swojej pozłacanej przeciętności. Portos ma, być może, jakieś pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy liwrów dochodu, Aramis stale z piętnaście księżniczek, które dobijają się o prałata, jak dobijały się o muszkietera; to jeszcze wciąż dziecię pieszczone przez los. Ale ja, cóż ja robię na tym świecie? Od dwudziestu lat dźwigam na sobie pancerz i kaftan bawoli, przykuty do mej niskiej rangi, nie awansując, nie cofając się, nie żyjąc. Jednym słowem — trup! A kiedy chodzi o przywrócenie mnie choć w części do życia, powiadacie mi wszyscy: “To bałwan! To łajdak! Cham! Zły pan!” Dalibóg, jestem tego samego zdania, ale znajdźcie mi lepszego albo wyznaczcie mi rentę.

Atos pomyślał parę sekund i w czasie tych paru sekund zrozumiał podstęp d’Artagnana, który na początku zbytnio się zagalopował, a teraz, chcąc ukryć swą grę, wycofywał się. Widział jasno, że postawione mu propozycje były realne i zostałyby w pełni rozwinięte, gdyby ich tylko zechciał posłuchać.

Tak — powiedział sobie w duchu — d’Artagnan jest człowiekiem Mazariniego.

I od tej chwili pilnował się na każdym kroku.

D’Artagnan zaś grał ostrożniej niż zazwyczaj.

— Ale ostatecznie posiadasz przecież jakiś pogląd? — ciągnął Atos.

— Oczywiście. Pragnąłem zasięgnąć rady u was wszystkich i obmyślić sposób, aby czegoś dokonać, gdyż jedni bez drugich będziemy zawsze tylko częścią całości.

— To prawda. Wspominałeś Portosa. Nakłoniłeś go więc do szukania fortuny? Przecież ją posiada.

— Niewątpliwie, lecz człowiek jest już taki, że zawsze czegoś pragnie.

— A czegóż to pragnie Portos?

— Zostać baronem.

— Ach, prawda, zapomniałem — i Atos roześmiał się.

Prawda? — myślał d’Artagnan. — Skąd on się o tym dowiedział? Czyżby się porozumiewał z Aramisem? Ach! Żebym to mógł wiedzieć, wiedziałbym wszystko.

Na tym skończyła się rozmowa, ponieważ w tejże właśnie chwili wszedł Raul. Atos chciał go łagodnie złajać, ale młodzieniec był tak przybity, że nie miał odwagi tego uczynić; powstrzymał się więc, by zapytać o nowiny.

— Czyżby nasza mała sąsiadka czuła się gorzej? — zagadnął d’Artagnan.

— Ach, panie — podjął Raul prawie dławiąc się bólem — to ciężki upadek i mimo że nie ma widocznego zniekształcenia, lekarz obawia się, że pozostanie chroma na całe życie.

— To byłoby straszne — rzekł Atos.

— D’Artagnan miał już na ustach jakiś żart, lecz widząc przejęcie Atosa, powstrzymał się.

— A do najgorszej rozpaczy, panie — podjął Raul — doprowadza mnie to, że ja jestem sprawcą tego nieszczęścia.

— W jakiż sposób, Raulu? — spytał Atos.

— Ależ niewątpliwie. Czyż nie skoczyła z tego stosu drzewa, aby podbiec do mnie?

— Jedyne wyjście, jakie ci pozostaje, mój drogi Raulu, to za pokutę poślubić ją — rzekł d’Artagnan.

— Ach, panie, stroi pan sobie żarty z prawdziwego bólu. To nieładnie tak.

I Raul, który odczuwał potrzebę samotności, aby się do woli wypłakać, udał się do swego pokoju, skąd wyszedł dopiero na śniadanie.

Poranny spór nie zakłócił harmonii, w jakiej żyli dwaj przyjaciele. Śniadali więc z najlepszym apetytem, spoglądając od czasu do czasu np. biednego Raula, który strapiony, z oczami we łzach, ledwie co jadł.

Pod koniec śniadania nadeszły dwa listy, które Atos przeczytał z najwyższą uwagą i mimo woli kilka razy zadrżał. D’Artagnan, który z drugiego końca stołu obserwował go czytającego, a wzrok posiadał doskonały, przysiągłby, że rozpoznaje z całą pewnością drobne pismo Aramisa. Co się tyczy drugiego listu, było to pismo kobiece, rozwlekłe i niewyraźne.

— Chodźmy — rzekł d’Artagnan do Raula, widząc, że Atos pragnie pozostać sam, bądź by odpowiedzieć na owe listy, bądź też zastanowić się nad nimi — chodźmy na jedną turę do sali szermierczej, to cię rozerwie.

Młodzieniec spojrzał na Atosa, który odpowiedział mu przyzwalającym skinieniem.

Przeszli więc obaj do niskiej sali, gdzie wisiały florety, maski, rękawice, plastrony i wszelki sprzęt do szermierki.

— No i jak? — zapytał Atos przybywając w kwadrans później.

— To już całkiem twoja ręka, drogi Atosie — odrzekł d’Artagnan — i gdyby miał jeszcze twoją zimną krew, nie pozostałoby mi nic innego, jak tylko mu winszować...

Młodzieniec był nieco zawstydzony. Na jedno jego trafienie w ramię bądź w udo, d’Artagnan trafiał go ze dwadzieścia razy w sam tułów.

W tejże chwili wszedł Charlot z pilnym pismem przyniesionym właśnie przez posłańca dla d’Artagnana.

Teraz z kolei Atos spoglądał ukradkiem.

D’Artagnan przeczytał list bez jakiegokolwiek widocznego wzruszenia, a po przeczytaniu ozwał się, lekko potrząsając głową:

— Widzisz, drogi przyjacielu, co to jest służba: masz, na honor, dużo racji nie chcąc do niej powrócić. Pan de Treville zachorował i kompania nie może się obyć beze mnie. Tak oto przepadł mój urlop.

— Powracasz do Paryża? — zapytał żywo Atos.

— No oczywiście — odrzekł d’Artagnan. — A ty nie udajesz się tam przypadkiem?

Atos zarumienił się z lekka i odparł:

— Jeśli się tam udam, rad byłbym zobaczyć się z tobą.

— Hej, Wiórku! — zakrzyknął d’Artagnan od drzwi. — Wyruszamy za dziesięć minut; podrzuć koniom owsa.

Po czym dodał zwracając się do Atosa:

— Zdaje się, że mi czegoś tu brak, i jestem naprawdę zrozpaczony, że opuszczam was nie zobaczywszy się z tym poczciwiną Milczkiem.

— Milczek! — odparł Atos. — Ach, doprawdy? Ja także dziwiłem się, że nie zapytujesz, co z nim słychać. Użyczyłem go jednemu z moich przyjaciół.

— A czy zrozumie on wymowę jego gestów? — spytał d’Artagnan.

— Mam nadzieję.

Dwaj przyjaciele serdecznie się ucałowali. D’Artagnan uścisnął dłoń Raula, wymógł na Atosie obietnicę, że go odwiedzi, jeśli przybędzie do Paryża, bądź że napisze, o ile by nie przyjechał; po czym dosiadł konia. Wiórek, zawsze w pogotowiu, był już na siodle.

(audio 06 b)

D’Artagnan z uśmiechem zwrócił się do Raula:

— Nie wybierzesz się ze mną, przejeżdżam przez Blois?

Raul spojrzał na Atosa, który powstrzymał go niedostrzegalnym znakiem.

— Nie, panie — odrzekł młodzieniec — pozostanę przy panu hrabim.

— W takim razie żegnajcie mi, drodzy przyjaciele — rzekł d’Artagnan ściskając po raz ostatni ich dłonie — i niech was Bóg zachowa, jak to mówiliśmy sobie zawsze, kiedyśmy się rozstawali za czasów nieboszczyka kardynała.

Atos skinął mu ręką, Raul skłonił się i d’Artagnan z Wiórkiem odjechali.

Hrabia odprowadził ich oczami, wsparłszy rękę na ramieniu młodzieńca, który wzrostem mu prawie dorównywał. Kiedy tylko znikli za murem, hrabia odezwał się:

— Raulu, dziś wieczór wyjeżdżamy do Paryża.

— Jak to? — spytał młody człowiek blednąc.

— Możesz pójść i pożegnać panią de Saint-Remy w moim i swoim imieniu. Będę cię oczekiwać o siódmej.

Młodzieniec skłonił się z wyrazem bólu pomieszanego z wdzięcznością i oddalił się siodłać konia.

D’Artagnan zaś, ledwie im zniknął z oczu, wydobył z kieszeni list i odczytał go ponownie:


Proszę natychmiast wracać do Paryża.


J.M.


— Co za oschły list — zamruczał d’Artagnan — i gdyby nie było postscriptum, nic bym nie rozumiał. Ale na szczęście jest dopisek.

I przeczytał owe niezwykłe postscriptum, które pozwoliło mu przejść do porządku dziennego nad oschłością listu.


PS Proszę udać się do królewskiego podskarbiego w Blois, wyjawić mu swe nazwisko i pokazać ten list. Otrzyma pan dwieście pistoli.


— Podoba mi się ta proza, nie ma co — rzekł d’Artagnan. — Kardynał pisze lepiej, niż przypuszczałem. Jedźmy, Wiórku, jedźmy złożyć wizytę podskarbiemu królewskiemu, a potem dalej.

— Do Paryża, panie?

— Do Paryża.

I puścili wierzchowce tęgim kłusem.


Загрузка...