XXIII. Ksiądz Scarron

Przy ulicy des Tournelles znajdowało się mieszkanie, które znali wszyscy nosiciele lektyk i wszyscy lokaje Paryża, chociaż nie należało ono do żadnego wielkiego pana ani bankiera. Nie ucztowano tam, nie grano, nie tańczono.

A jednak było to miejsce spotkań wielkiego świata i chodził tam cały Paryż.

Mieszkanie to należało do małego Scarrona.

Nigdzie tak się nie śmiano, jak u tego dowcipnego księdza; nigdzie nie dzielono się tyloma nowinami. Nowinki te były tak szybko komentowane, ćwiartowane i przerabiane bądź na powiastkę czy epigramat, że każdy pragnął spędzić godzinkę z małym Scarronem, usłyszeć, co też on mówi, i to, co powiedział, zanieść gdzie indziej. Wielu płonęło chęcią wtrącenia tam swego słówka, a jeśli tylko było ono zabawne, było mile widziane.

Drobny ksiądz Scarron, który zresztą był księdzem tylko dlatego, że posiadał opactwo, a wcale nie z powodu święceń, był niegdyś jednym z najbardziej zalotnych prebenderiuszy miasta Mans, gdzie zamieszkiwał. Otóż pewnego karnawałowego dnia zapragnął ponad dopuszczalną miarę zabawić to poczciwe miasto, którego był duszą. Kazał więc służącemu, by wysmarował go miodem; następnie rozpruł pierzynę, wytarzał się w niej tak, że przeobraził się w najbardziej groteskowy stwór skrzydlaty, jaki można sobie wyobrazić.

W tym dziwacznym kostiumie jął składać wizyty przyjaciołom i przyjaciółkom. Początkowo gapie szli za nim ze zdumieniem, potem z wrzaskiem, następnie zaczęli go grubiańsko znieważać, dzieci jęły weń rzucać kamieniami, wreszcie musiał wziąć nogi za pas, by umknąć przed pociskami. W chwili gdy rzucił się do ucieczki, wszyscy ruszyli za nim, napieranemu, osaczonemu, szarpanemu ze wszystkich stron Scarronowi nie pozostawało nic innego, jak umknąć przed eskortującym go tłumem rzucając się do rzeki. Pływał jak ryba, lecz woda była lodowata. Scarron był spocony, zimno go ścięło, kiedy więc dopłynął do drugiego brzegu, był już sparaliżowany.

Wszelkimi sposobami znanymi podówczas próbowano przywrócić władzę jego członkom; lecząc zadano mu tyle cierpień, że oddalił wszystkich lekarzy oświadczając, iż najbardziej odpowiada mu choroba; następnie powrócił do Paryża, gdzie miał już ustaloną opinię człowieka lotnego dowcipu. Tu kazał sporządzić sobie krzesło własnego pomysłu. I kiedy pewnego dnia, siedząc w tym krześle złożył wizytę królowej Annie Austriaczce, ta, zachwycona jego dowcipem, zapytała, czy nie życzy on sobie jakiego tytułu.

— Tak jest, wasza królewska mość. Jest taki jeden, który bardzo pragnąłbym mieć — odparł Scarron.

— A jakiż to? — zapytała Anna Austriaczka.

— Tytuł chorego waszej królewskiej mości — odpowiedział ksiądz. I Scarron został mianowany chorym królowej z pensją tysiąca pięciuset liwrów.

Od tego czasu Scarron, pozbawiony troski o dzień jutrzejszy, wiódł wesoły tryb życia przejadając zarówno kapitały, jak i dochody.

Jednakże pewnego dnia wysłannik kardynała dał mu do zrozumienia, że postępuje niewłaściwie przyjmując u siebie koadiutora.

— A to czemu? — zapytał Scarron. — Czyż nie jest to człowiek dobrze urodzony?

— Dalibóg, w samej rzeczy.

— Przyjemny?

— Nie da się zaprzeczyć.

— Dowcipny?

— Na nieszczęście ma za wiele dowcipu.

— Więc dlaczegóż pan chcesz — odparł Scarron — abym przestał widywać podobnego człowieka?

— Ponieważ źle myśli.

— Doprawdy? A o kim?

— O kardynale.

— Jakżeż to? Widuję się ciągle z panem Gilles Despreaux, który o mnie źle myśli, a pan chcesz, abym przestał się widywać z panem koadiutorem, dlatego

że myśli źle o kimś innym? Niemożliwe!

Rozmowa utknęła, a Scarron, powodowany przekorą, widywał się z panem de Gondy jeszcze częściej.

Otóż rankiem tego dnia, w którym przybyliśmy wraz z Atosem do Paryża, przypadała wypłata kwartalna i Scarron, jak to miał we zwyczaju, posłał służącego z pokwitowaniem, aby podjął jego pensję kwartalną z kasy wypłat; tam jednak odpowiedziano:

“Państwo nie posiada już pieniędzy dla księdza Scarrona”.

Kiedy służący przyniósł tę odpowiedź Scarronowi, bawił właśnie u niego książę de Longueville, który z miejsca zaofiarował się z dwakroć wyższą pensją od skreślonej przez Mazariniego. Ale szczwany podagryk ani myślał jej przyjąć.

Zakrzątnął się tak żywo, że o czwartej po południu całe miasto wiedziało o odmowie kardynała. Był to właśnie czwartek, dzień przyjęć u księdza; przybyły doń tłumy, w całym mieście zaciekle krytykowano Mazariniego.

Na ulicy Saint-Honore Atos spotkał dwóch nieznanych szlachciców, jadących konno jak i on, ze służącym z tyłu jak jego służący, i zdążających tą samą drogą.

— Czy pan wie, że ten łajdak Mazarini skreślił pensję biednemu Scarronowi?!

— Toż to niedorzeczność — odparł Atos oddając ukłon obu kawalerom.

— Zaraz widać, żeś pan jest zacnym człowiekiem — odpowiedział ów, który zwrócił się był do Atosa. — Ten Mazarini to prawdziwa plaga.

— Niestety, panie — odrzekł Atos. — Nie mnie o tym mówić.

I rozstali się jak najuprzejmiej.

— Dobrze się składa, że mamy tam iść dziś wieczorem — zwrócił się Atos do wicehrabiego. — Wyrazimy nasze uszanowanie temu biednemu człowiekowi.

— Ale kto to właściwie jest ten pan Scarron, który poruszył tak cały Paryż? — zapytał Raul. — Czy to może jakiś minister, co popadł w niełaskę?

— Ależ na Boga, nic podobnego, wicehrabio — odparł Atos. — To po prostu mały szlachcic o wielkim umyśle, który popadł w niełaskę u kardynała za napisanie przeciw niemu jakiegoś czterowiersza.

— A czy ludzie szlacheckiego pochodzenia piszą wiersze? — spytał naiwnie Raul. — Sądziłem, że to przynosi ujmę.

— Tak, mój drogi wicehrabio — Atos zaśmiał się w odpowiedzi — ale tylko wówczas, kiedy wiersze są złe; gdy są pisane dobrze, przyczyniają jeszcze sławy. Weź takiego pana de Rotrou. Jednakże — ciągnął Atos tonem, jakim udziela się zbawczej rady — sądzę, że lepiej tego nie czynić.

— A więc — pytał Raul — ten pan Scarron jest poetą?

— Tak, uprzedziłem cię, wicehrabio, miej się więc na baczności w tym domu. Mów tylko gestami albo raczej tylko słuchaj.

— Tak, panie — odrzekł Raul.

— Będziesz mnie widział wiele rozmawiającego z jednym z moich przyjaciół; będzie to ksiądz d’Herblay, o którym często ode mnie słyszałeś.

— Przypominam go sobie, panie.

— Od czasu do czasu zbliż się do nas niby dla powiedzenia czegoś, lecz proszę cię nie mów nic. Również i nie słuchaj. Pomoże nam to uniknąć natrętów.

— Tak, panie, będę posłuszny w każdym calu.

Atos pojechał odbyć dwie wizyty na mieście. Po czym o godzinie siódmej skierowali się w stronę ulicy des Tournelles. Była ona zapchana tragarzami, końmi i pieszą służbą. Atos utorował sobie przejście i wszedł do środka, a za nim młodzieniec. Pierwszą osobą, której widok uderzył go zaraz przy wejściu, był Aramis; przysiadł obok fotela na kółkach, bardzo obszernego, posiadającego baldachim z tkaniny używanej na obicia, pod którym poruszała się owinięta brokatową kołdrą, drobna postać o twarzy dość młodej, pełnej uśmiechów, lecz od czasu do czasu pokrywającej się bladością, przy czym oczy jej nie traciły bynajmniej żywego, bystrego czy ujmującego wyrazu. Był to ksiądz Scarron, zawsze roześmiany, pełen kpiny, prawiący komplementy, cierpiący i drapiący się małą pałeczką.

Wokół tego jakby ruchomego namiotu cisnął się tłum szlachty i dam. Komnata utrzymana była bardzo czysto i przyzwoicie umeblowana. Z dużych okien spadały wielkie, wzorzyste w kwiaty draperie, niegdyś o żywych barwach, teraz już nieco spłowiałych; obicie ścian skromne, ale w dobrym guście. Dwaj lokaje, uprzejmi, wymusztrowani, pełnili swą służbę z dystynkcją.

Zoczywszy Atosa, Aramis zbliżył się ku niemu, ujął za dłoń i przedstawił Scarronowi, który okazał nowemu gościowi tyleż grzeczności co i szacunku, wicehrabiego zaś obdarzył dowcipnym komplementem. Raul zdumiał się, gdyż nie był przygotowany na taki majestat dowcipnisia. Skłonił się jednak z wielką gracją. Atosa jęli komplementować dwaj czy trzej panowie, którym przedstawił go Aramis, po czym hałas spowodowany wejściem hrabiego powoli się uciszył i potoczyła się ogólna rozmowa.

Po czterech czy pięciu minutach, które pozwoliły Raulowi dojść do siebie i rozejrzeć się w topografii zgromadzenia, otworzyły się drzwi i lokaj oznajmił przybycie panny Paulet.

Atos ujął wicehrabiego za ramię.

— Raulu, spójrz na tę kobietę, jest ona bowiem osobistością historyczną; do niej to właśnie jechał Henryk IV, kiedy został zamordowany.

Raul zadrżał; od kilku dni co chwila podnosiła się jakaś kurtyna, odsłaniająca przed nim jakiś heroiczny aspekt: oto weszła kobieta jeszcze młoda i piękna, która znała Henryka IV i z nim rozmawiała.

Wszyscy stłoczyli się wokół nowo przybyłej, gdyż była ona jeszcze wciąż bardzo w modzie. Wysoka, o smukłej, giętkiej figurze, miała bujne, złociste włosy, w jakich lubował się Rafael i w jakie Tycjan przystrajał wszystkie swoje Magdaleny. Ten płowy kolor, a może królewska władczość, która stanowiła o jej przewadze nad innymi kobietami, nadały jej przezwisko Lwicy.

Niechaj nasze piękne panie pretendujące do tego światowego tytułu wiedzą, że nie przypadł on im, jak być może sądziły, z Anglii, ale od ich pięknej, pełnej dowcipu rodaczki, panny Paulet.

Panna Paulet skierowała się wprost do Scarrona wśród szmeru głosów, jaki podniósł się zewsząd na jej przybycie.

— A więc, drogi księże — rzekła spokojnym głosem — jest pan teraz człowiekiem ubogim? Dowiedzieliśmy się o tym dziś po południu u pani de Rambouillet. Doniósł nam to pan de Grasse.

— Tak, ale za to państwo jest teraz bogate — odparł Scarron. — Trzeba się umieć poświęcić dla kraju.

— Pan kardynał kupi sobie co roku za tysiąc pięćset liwrów więcej pomady i pachnideł — powiedział frondysta, w którym Atos rozpoznał szlachcica spotkanego na ulicy Saint-Honore.

— Ale co na to muza? — odezwał się słodziutkim głosem Aramis. — Muza, która potrzebuje złotego środka. Przecież ostatecznie:


Si Virgilio puer aut tolerabile desit

Hospitium, caderent omnes a crinibus hydri[38].


— Doskonale! — rzekł Scarron, wyciągając rękę do panny Paulet. — Jeśli nie posiadam już mojej hydry, pozostała mi przynajmniej moja lwica.

Powiedzonka Scarrona wydawały się tego wieczoru wyśmienite. Jest to przywilej prześladowanych. Pan Menage nie posiadał się z entuzjazmu.

Panna Paulet udała się na swoje zwykłe miejsce. Zanim jednak siadła, powiodła z wyżyn swego wzrostu okiem królowej po całym zgromadzeniu i zatrzymała wzrok na Raulu.

Atos uśmiechnął się.

— Zostałeś, wicehrabio, zauważony przez pannę Paulet. Idź, pokłoń się jej.

Bądź tym, kim jesteś — szczerym prowincjuszem. Tylko nie śmiej mówić jej cokolwiek na temat Henryka IV.

Wicehrabia rumieniąc się podszedł do Lwicy i wkrótce zniknął pośród tych wszystkich panów, którzy otaczali jej krzesło.

Utworzyły się teraz dwie zupełnie wyraźne grupy: jedna otaczająca pana Menage, a druga pannę Paulet. Scarron przemykał od jednej do drugiej sterując wśród całego towarzystwa swym fotelem na kółkach ze zręcznością pilota manewrującego barką na morzu usianym podwodnymi rafami.

— Kiedy porozmawiamy? — spytał Atos Aramisa.

— Zaraz — odpowiedział tenże. — Jeszcze trochę za mało ludzi. Zwrócono by na nas uwagę.

W tejże chwili otworzyły się drzwi i lokaj zaanonsował pana koadiutora.

Na dźwięk tego nazwiska wszyscy się obrócili, ponieważ zaczynało ono być już bardzo głośne.

Atos zachował się podobnie jak i wszyscy. Księdza de Gondy znał tylko z nazwiska.

Ujrzał małego, czarnego mężczyznę, źle zbudowanego, o rękach niezręcznych we wszystkim prócz dobywania szpady i pistoletu, krótkowidza, który na wstępie zderzył się ze stołem, omal go nie wywracając. Lecz przy tym wszystkim na twarzy jego malowała się jakaś wyższość i duma. Scarron również się obejrzał i wyjechał mu naprzeciw w swoim fotelu. Panna Paulet ze swego miejsca przesłała mu powitanie ręką.

— Aha — rzekł koadiutor spostrzegłszy Scarrona, co nastąpiło dopiero wówczas, gdy się nań natknął — to ksiądz w niełaskach, hę?

Był to zwrot sakramentalny. Wyrzeczono go ze sto razy tego wieczora i Scarron miał już setny dowcip na ten temat, tym razem omal nie chybiony — uratował go jedynie rozpaczliwy wysiłek.

— Kardynał Mazarini zechciał o mnie pomyśleć — odparł.

— Nadzwyczajne! — wykrzyknął Menage.

— Ale co pan zrobisz, aby nas dalej u siebie przyjmować? — ciągnął koadiutor. — Skoro pańskie dochody tak się zmniejszają, będę zmuszony mianować pana kanonikiem przy katedrze Panny Marii.

— Nie, och nie! Zbyt bym waszą wielebność kompromitował.

— Więc masz pan źródła, których nie znamy.

— Zapożyczę się u królowej.

— Ależ jej królewska mość nie posiada osobiście nic — wtrącił Aramis. — Czyż nie żyje ona we wspólnocie posagowej?

Koadiutor odwrócił się i przyjaźnie uśmiechnął do Aramisa, skinąwszy mu końcem palca.

— Wybacz, drogi księże — rzekł doń. — Jesteś pan mocno spóźniony i muszę panu coś podarować.

— Co takiego? — spytał Aramis.

— Sznur do kapelusza.

Wszyscy zwrócili się w stronę koadiutora, który wyciągnął z kieszeni sznur o szczególnym kształcie.

— Ależ to proca! — rzekł Scarron.

— Otóż to! Fronda — odparł koadiutor. — Wszystko robi się pod frondę.

Panno Paulet, mam dla pani wachlarz a la fronde. Panu d’Herblay dam mego rękawicznika, robi on rękawiczki a la fronde. Panu zaś, Scarron, piekarz mój daje nieograniczony kredyt; wypieka on chleby a la fronde, wyśmienite!

Aramis wziął sznur i opasał nim kapelusz.

W tejże chwili otworzyły się drzwi i lokaj zawołał głośno:

— Jej wysokość księżna de Chevreuse!

Na to nazwisko wszyscy powstali.

Scarron żywo skierował fotel w stronę drzwi. Raul się zaczerwienił. Atos skinął na Aramisa, który poszedł schronić się we wnęce okna.

Słuchając komplementów pełnych szacunku, którymi przyjęto ją zaraz od wejścia, księżna wyraźnie poszukiwała kogoś czy czegoś. Wreszcie dostrzegła Raula i oczy jej rozbłysły; spostrzegła Atosa i owładnęło nią rozmarzenie; we wnęce okiennej dojrzała Aramisa i za wachlarzem drgnęła niedostrzegalnie ze zdziwienia.

— O właśnie! — ozwała się, jakby chcąc odpędzić myśli, które opadły ją mimo woli. — Jak tam się czuje biedny Voiture? Nie wiesz pan przypadkiem, panie Scarron?

— Jak to! Pan Voiture chory? — zapytał jegomość, który rozmawiał z Atosem na ulicy Saint-Honore — a co mu dolega?

— Grał nie troszcząc się, aby mu lokaj zmieniał koszule — rzekł koadiutor.

— W ten sposób zaziębił się i jest umierający.

— Gdzież to?

— Miły Boże, u mnie! Proszę sobie wyobrazić, że ten biedny Voiture uroczyście ślubował, iż nie będzie więcej grał. Po trzech dniach nie mógł już zdzierżyć i wędruje na arcybiskupstwo, bym zdjął zeń śluby. Na nieszczęście byłem w tym czasie bardzo zajęty z poczciwym radcą Broussel, i to w najdalszym z moich apartamentów. Tymczasem Voiture zobaczył markiza de Luynes oczekującego przy stole na partnera do gry. Markiz go woła, zaprasza do stołu. Voiture odpowiada, że nie może grać, ponieważ nie zdjąłem zeń ślubów, Luynes przemawia w moim imieniu, bierze grzech na swój rachunek i Voiture zasiada do stołu, przegrywa czterysta talarów. Wyszedłszy na dwór zaziębia się i kładzie do łóżka, by więcej już nie powstać.

— Czy z nim aż tak źle, z naszym drogim Voiture? — zapytał Aramis ukryty na wpół za zasłoną okienną.

— Niestety — odpowiedział pan Menage. — Bardzo z nim źle i ten wielki człowiek zapewne nas opuści, deseret orbem[39].

— On, umrzeć? — wyrzekła cierpko panna Paulet. — Ani mu w myśli.

Otoczony kochankami jak Turek. Pani de Saintot przybiegła i podaje buliony, La Renaudot grzeje mu prześcieradła. I tak wszystkie aż do naszej przyjaciółki, markizy de Rambouillet, która posyła mu napary z ziół.

— Pani go nie lubisz, droga Partenio! — rzekł śmiejąc się Scarron.

— Ach, cóż za niesprawiedliwość, drogi mój nieboraku! Nienawistny mi jest w tak znikomym stopniu, że z przyjemnością zamówię mszę za spokój jego duszy.

— Nie darmo nazwano cię Lwicą — odezwała się ze swego miejsca pani de Chevreuse. — Mocno kąsasz.

— Pani zbyt krzywdzisz wielkiego poetę, jak mi się zdaje — ośmielił się odezwać Raul.

— On, wielki poeta? Widać zaraz, wicehrabio, że przybywasz pan z prowincji, jak mi to niedawno powiedziałeś, i że nie widziałeś go nigdy na oczy.

On, wielki poeta? Ma zaledwie pięć stóp wzrostu.

— Brawo, brawo! — zawołał duży, suchy i czarny mężczyzna z butnym wąsem i olbrzymim rapierem. — Brawo, piękna Paulet! Czas już ustawić tego małego Voiture na właściwym miejscu. Oświadczam głośno: uważam, że znam się na poezji i jego poezja zawsze mnie mierziła.

— Co to za fanfaron, panie? — spytał Raul Atosa.

— Pan de Scudery.

— Autor Klelii i Wielkiego Cyrusa?

— Napisał je wespół ze swą siostrą. Właśnie w tej chwili rozmawia ona z tą piękną osobą, tam obok pana Scarron.

Raul obejrzał się i w samej rzeczy ujrzał dwie nowe, dopiero co przybyłe osoby. Jedna z nich to sam czar, sama kruchość, sam smutek, okolone pięknymi czarnymi włosami; oczy miała aksamitne jak owe piękne fioletowe bratki o płatkach skrzących się złotym środkiem. Druga z kobiet, zdająca się sprawować opiekę nad nią, była sucha, żółta, prawdziwa postać duenii bądź dewotki.

Raul przyrzekł sobie święcie, że nie opuści salonu nie porozmawiawszy wpierw z piękną dziewczyną o aksamitnych oczach. Przez jakieś dziwne skojarzenie przypomniała mu ona, mimo że nie mogło być tu mowy o żadnym podobieństwie, biedną, małą Luizę, którą pozostawił cierpiącą na zamku de la Valliere, i o której tutaj wśród tego całego towarzystwa na chwilę był zapomniał.

Tymczasem Aramis podszedł do koadiutora; ów, z twarzą całą w uśmiechach, szepnął mu na ucho kilka słów. Aramis, choć bardzo opanowany, nie zdołał powściągnąć nieznacznego wzdrygnięcia.

— Niech pan się śmieje — rzekł mu pan de Retz. — Patrzą tu na nas.

I odszedł porozmawiać z księżną de Chevreuse otoczoną wielkim kołem gości.

Aramis, chcąc zmylić uwagę kilku ciekawskich, udał, że się śmieje, a zobaczywszy z kolei, że Atos skierował się do wnęki okiennej i pozostaje tam już od jakiegoś czasu, zdecydował się doń przyłączyć rzuciwszy po drodze tu i ówdzie kilka słów.

Ledwie znaleźli się obok siebie, nawiązali rozmowę, której towarzyszyła dobitna gestykulacja.

Wówczas podszedł do nich Raul, jak mu to był zalecił Atos.

— Właśnie ksiądz recytował mi — rzekł głośno Atos — rondo pana de Voiture. Niezrównane!

Raul postał jakiś czas przy nich, po czym przyłączył się do grupy księżnej de Chevreuse, do której podeszły z jednej strony panna Paulet, a z drugiej panna de Scudery.

— Niezupełnie zgadzam się z panem de Scudery — odezwał się koadiutor — przeciwnie, uważam, że pan de Voiture jest poetą, wyłącznie tylko poetą. Nie masz u niego zupełnie idei politycznych.

— A zatem? — zagadnął Atos.

— Jutro — rzucił szybko Aramis.

— O której?

— O szóstej.

— Gdzie?

— W Saint-Mande.

— Kto ci to powiedział?

— Hrabia de Rochefort.

Ktoś się zbliżał.

— A idee filozoficzne? Właśnie brakuje ich w poezji tego biednego Voiture. Co do mnie, podzielam zdanie pana koadiutora: tylko poeta.

— Tak, z pewnością. W poezji był fenomenalny — odezwał się pan Menage. — Wszelako potomność, podziwiając go, wypomina mu jedno: że pozwalał sobie w fakturze wiersza na zbyt wielką dowolność. Nie zdając sobie sprawy zamordował poezję.

— O właśnie, zamordował! — potwierdził Scudery.

— Ależ jakie arcydzieła te jego listy — wtrąciła księżna de Chevreuse.

— O, jeśli o to chodzi — rzekła panna de Scudery — to znakomity zbiór.

— To prawda — odparła panna Paulet — ale tylko w wypadku, gdy rzecz toczy się żartem; jego styl epistolarny, poważny godzien jest politowania i przyznacie mi rację, że o ile nie mówi o czymś bez ogródek, wypada to bardzo źle.

— Ale zgodzi się pani przynajmniej, że w rzeczach uciesznych jest niezrównany.

— Tak, z pewnością — podjął Scudery podkręcając wąsa. — Uważam jednak, iż jego komizm jest wymuszony, żart zaś zbyt płaski. Proszę przeczytać sobie List karpia do szczupaka.

— Nie mówiąc — dorzucił Menage — że najlepsze inspiracje czerpał z pałacu Rambouillet. Proszę przejrzeć Zelidę i Alcidaleę.

— Co do mnie — rzekł Aramis zbliżając się do grona i pozdrawiając z szacunkiem księżnę de Chevreuse, która odpowiedziała mu łaskawym uśmiechem — co do mnie, zarzuciłbym mu jeszcze zbyt swobodny stosunek do ludzi na piedestale. Uchybił on częstokroć jej wysokości księżnie, panu marszałkowi d’Albert, panu de Schomberg, nawet samej królowej.

— Jak to, królowej? — zapytał Scudery, wysuwając w przód prawą nogę, jakby przyjmował pozycję obronną. — Do licha, wcale o tym nie wiedziałem. I w jakiż to sposób uwłaczył jej majestatowi?

— Nie znacie państwo jego utworu Myślałem?

— Nie — rzekła księżna de Chevreuse.

— Nie — rzekła panna de Scudery.

— Nie — rzekła panna Paulet.

— Po prawdzie sądzę, że królowa mało komu o tym powiedziała, ale wiem to z ust zupełnie pewnych.

— I znasz pan ten utwór?

— Sądzę, że przypomniałbym go sobie.

— Prosimy, prosimy — odezwał się chór głosów.

— Więc opowiem państwu, przy jakiej okazji rzecz ta została napisana — rzekł Aramis. — Otóż pan de Voiture jeździł karocą królowej po lesie Fontainebleau zażywając z nią przejażdżki sam na sam. Udał zamyślonego, chcąc, by królowa zapytała go, o czym myśli. I nie chybił.

(audio 09 a)

— O czym waść tak myślisz, panie de Voiture? — zapytała jej królewska mość.

Voiture uśmiechnął się, udawał przez pięć minut, że się zastanawia, by uwierzono, że improwizuje, i odpowiedział:


Myślałem, że przeznaczenie,

Po niesłusznych tylu klęskach,

Dało pani sławy wieniec

I zaszczyty, i zwycięstwa;

Żeś przez los jest wyróżnioną

Bardziej, aniżeli dotąd było,

Że nie powiem zakochaną!...

Samo tak się w rym złożyło.


Scudery, Menage i panna Paulet wzruszyli ramionami.

— Chwileczkę — rzekł Aramis — jest tego trzy strofki.

— Powiedz pan raczej: trzy kuplety — rzekła panna de Scudery — to najwyżej piosenka.


Myślałem, że Amor mały,

Co użyczał Tobie broni,

Już bez wdzięku, łuku, strzały

Z Marii dworu oddalony.

Jakaż korzyść mi przypadnie,

Gdy rozmyślam obok pani —

Przecz traktujesz tak nieładnie

Tych, co byli ci oddani?


— O, co się tyczy tego ostatniego rysu — rzekła pani de Chevreuse — to nie wiem, czy mieści się on w poetyckich regułach, domagam się dlań jednak łaski, ponieważ to prawda. A jeśli tego trzeba, przyłączą się do mego zdania pani de Hautefort i pani de Sennecey, nie licząc księcia de Beaufort.

— Dalej, dalej — wtrącił Scarron — mnie to już nie dotyczy: od dzisiejszego ranka nie jestem jej chorym.

— A ostatni kuplet? — spytała panna de Scudery. — Jak tam ostatni kuplet?

— Proszę bardzo — rzekł Aramis — jest on o tyle lepszy, iż operuje imionami własnymi, tak że nie sposób się pomylić.


Myślałem — a my poeci

Jakieś dziwne mamy myśli —

Co też kaprys Ci zaleci,

Jak postąpisz wówczas, jeśli

Ujrzysz na tym miejscu, z bliska,

Że Buckingham tutaj zdąża...

Który łaskę twoją zyska —

Ksiądz spowiednik czy też książę?


Po ostatniej strofie zakrzyknęli wszyscy jak jeden, że to impertynencja ze strony pana de Voiture.

— To jednak, niestety — odezwała się półgłosem młoda dziewczyna o aksamitnych oczach — uważam te wiersze za urocze.

Podobnie sądził też i Raul, który podszedł do Scarrona i rumieniąc się rzekł:

— Panie Scarron, zrób mi ten zaszczyt, proszę, i powiedz, kim jest owa młoda dama tak odosobniona w swojej opinii w gronie tego znakomitego towarzystwa.

— Ach, mój wicehrabio, drogi młodzieńcze — odparł Scarron — suponuję, że masz chęć zaproponować jej przymierze zaczepno-odporne?

Raul zarumienił się ponownie.

— Wyznaję, że uważam te wiersze za bardzo ładne.

— I tak jest w samej rzeczy — rzekł Scarron — ale tsss... między poetami nie mówi się tego.

— Ależ ja nie mam zaszczytu być poetą i zapytałem o...

— Istotnie: kto jest ta młoda dama, nieprawdaż? To piękna Indianka.

— Proszę mi wybaczyć, panie — Raul zarumienił się — ale wiem z tego tyle co i przedtem. Niestety, jestem prowincjuszem.

— Ma to znaczyć, że pojmujesz pan niewiele z gadaniny płynącej tu potokiem ze wszystkich ust. Tym lepiej, młodzieńcze, tym lepiej! Nie usiłuj zrozumieć, stracisz daremnie czas. A kiedy wreszcie zrozumiesz, nie będzie już o tym mowy.

— Wybacz mi więc pan i zechciej powiedzieć, kim jest osoba nazywana przez pana piękną Indianką?

— O, proszę bardzo! Jest to jedna z najbardziej uroczych istot, jakie istnieją, panna Franciszka d’Aubigne[40].

— Czy pochodzi ona z rodu sławnego Agrypy, przyjaciela Henryka IV?

— To jego wnuczka. Przybyła z Martyniki i właśnie dlatego nazywam ją piękną Indianką.

Raul otworzył szeroko oczy. Spotkały się one z oczami młodej damy, która się uśmiechnęła.

W towarzystwie rozprawiano dalej o panu de Voiture.

— Panie — powiedziała panna d’Aubigne zwracając się tym razem do Scarrona, jakby chciała się włączyć do rozmowy prowadzonej z młodym wicehrabią — czy nie budzą w panu podziwu przyjaciele tego biednego Voiture? Proszę tylko posłuchać, jak go oskubują, przez cały czas wychwalając.

Jeden pozbawia go zdrowego sensu, drugi poezji, trzeci oryginalności, inny komizmu, jeszcze inny niezależności, inny... Ach, miły Boże! Cóż pozostawią z tego “znakomitego zbioru”, jak była się wyraziła panna de Scudery.

Scarron zaczął się śmiać, Raul również. Piękna Indianka, zdumiona wywołanym efektem, spuściła oczy i przybrała z powrotem swą niewinną minkę.

— Co za dowcipna osoba — rzekł Raul.

Atos, stojąc wciąż jeszcze we wnęce okiennej, z lekceważącym uśmiechem na wargach błądził wzrokiem po całej tej scenie.

— Niech pan łaskawie przywoła hrabiego de La Fere — zwróciła się księżna de Chevreuse do koadiutora — muszę z nim pomówić.

— Ja zaś — odparł koadiutor — muszę tak postępować, żeby uważano, iż nie rozmawiam z nim wcale. Lubię go i podziwiam, ponieważ znam jego dawne przygody, przynajmniej niektóre, lecz według mojej rachuby ukłonię mu się dopiero pojutrze rano...

— A dlaczegóż to dopiero pojutrze rano?

— Dowie się pani o tym jutro wieczorem — zaśmiał się koadiutor.

— Doprawdy, mój drogi Gondy — rzekła księżna — mówisz pan jak Apokalipsa[41]. Panie d’Herblay — dodała zwracając się do Aramisa — czy nie zechciałby pan jeszcze raz usłużyć mi tego wieczoru?

— Ależ, księżno! Dziś wieczorem, jutro i zawsze proszę mi rozkazywać.

— A więc poszukaj pan hrabiego de La Fere, chciałabym z nim pomówić.

Aramis zbliżył się do Atosa i powrócił wraz z nim.

— Panie hrabio — rzekła księżna wręczając mu list — oto co panu przyobiecałam. Nasz protegowany będzie przyjęty doskonale.

— Pani — odparł Atos — jest on bardzo szczęśliwy mogąc cokolwiek zawdzięczać tobie.

— Nie masz mu pan czego zazdrościć w tym względzie, poznanie go bowiem mam tobie do zawdzięczenia — odparła ta filuterna kobieta z uśmiechem, który przypomniał Aramisowi i Atosowi Marię Michon.

Powiedziawszy to, podniosła się i zażądała karety. Panna Paulet już odjechała, panna de Scudery właśnie odjeżdżała.

— Wicehrabio — rzekł Atos do Raula — idź za jej książęcą wysokością i poproś, by wyświadczyła ci tę łaskę i dozwoliła podać sobie rękę przy schodzeniu, a sprowadzając ją skorzystaj ze sposobności i podziękuj jej.

Piękna Indianka podeszła do Scarrona, ażeby go pożegnać.

— Pani już odchodzi?

— Jak pan widzisz, odchodzę jedna z ostatnich. Jeśli będziesz pan miał wiadomości o panu de Voiture, a nade wszystko pomyślne, proszę, prześlij mi je łaskawie jutro.

— Och, teraz może on umrzeć — odparł Scarron.

— Jak to? — rzekła dziewczyna o aksamitnych oczach.

— Bez wątpienia, panegiryk na jego cześć już gotowy.

I rozstali się w uśmiechach, młoda dziewczyna oglądając się, by spojrzeć na biednego paralityka z sympatią, biedny paralityk przeprowadzając ją oczami zakochanego.

Powoli poszczególne grupy przerzedziły się. Scarron zdawał się nie wiedzieć, że niektórzy spośród jego gości wiedli tajemne rozmowy, że do kilku z nich nadeszły jakieś listy i że ów wieczór u niego krył w sobie jakiś cel daleki literaturze, o której przecież tyle tutaj mówiono. Ale cóż to mogło Scarrona obchodzić? Teraz można było frondować u niego do woli. Od dzisiejszego rana, jak to sam powiedział, nie był już chorym królowej.

Raul zaś istotnie towarzyszył księżnej aż do karocy, gdzie wsiadając podała mu rękę do pocałowania; po czym wiedziona jednym z tych szalonych kaprysów, które budziły tyle uwielbienia, a nade wszystko czyniły ją tak niebezpieczną, nagle chwyciła jego głowę i ucałowała w czoło, mówiąc:

— Wicehrabio, niechaj me życzenia i ten pocałunek przyniosą ci szczęście.

Potem odsunęła go i kazała woźnicy ruszać do pałacu de Luynes. Karoca odjechała. Pani de Chevreuse po raz ostatni skinęła młodzieńcowi ręką przez drzwiczki i Raul, głęboko zdumiony, powrócił na górę.

Atos domyślił się, co zaszło, i uśmiechnął się.

— Chodźmy wicehrabio — rzekł— czas na ciebie, jutro wyjeżdżasz do armii jego książęcej mości. Prześpij dobrze swą ostatnią noc mieszczucha.

— Będę więc żołnierzem? — rzekł młodzieniec. — Och, panie, dziękuję z całego serca!

— Żegnaj, hrabio — rzekł ksiądz d’Herblay. — Powracam do klasztoru.

— Żegnaj, księże — powiedział koadiutor — jutro mam kazanie i muszę jeszcze tego wieczoru rozważyć ze dwadzieścia tekstów.

— Żegnajcie, panowie — rzekł hrabia — idę przespać dwadzieścia cztery godziny jednym ciągiem, upadam ze zmęczenia.

I trzej mężczyźni pożegnali się, wymieniwszy jeszcze na ostatek spojrzenia.

Scarron śledził ich spod oka, ukryty za portierami salonu.

— Ani jeden z nich nie będzie robił tego, o czym mówił — zamruczał z małpim uśmieszkiem. — No, z Bogiem, mężni kawalerowie! Kto wie, czy nie pracują na to, by mi zwrócono moją pensję!... Mogą puszczać w ruch ramiona, a to jest wiele! Ja, niestety, mam tylko język! Lecz spróbuję dowieść, że to też coś znaczy. Hej, Champenois! Bije jedenasta. Zawieź mnie do łóżka. Doprawdy, ta panna d’Aubigne jest bardzo urocza.

Z tymi słowy biedny paralityk zniknął w sypialni, której drzwi zamknęły się za nim. Jedno po drugim zagasły światła w salonie przy ulicy des Tournelles.


Загрузка...