XVIII. D’Artagnan znajduje sposób!

Atos znał d’Artagnana być może lepiej niż d’Artagnan samego siebie. Wiedział, że w ten awanturniczy, gaskoński umysł dość jest rzucić myśl, jak w bogatą i żyzną glebę dość jest rzucić ziarno. Zgoła więc nie zbity tym z tropu, że przyjaciel tylko ramionami wzruszył, spokojnie jechał dalej, rozmawiając z nim o Raulu, który to wątek, jak pamiętamy, jeszcze tak niedawno temu puścił mimo uszu.

Dojechali do Tirsk już późną nocą. Czterej przyjaciele na pozór nie okazywali żadnego zainteresowania środkami ostrożności, jakie przedsięwzięto wobec osoby króla. Odeszli na nocleg do domu stojącego nieco na uboczu, a że niebezpieczeństwo mogło im zagrozić w każdej chwili, ulokowali się wszyscy w jednej izbie, zabezpieczywszy sobie odwrót na wypadek ataku. Służący zostali rozstawieni na czatach; Milczek położył się w poprzek drzwi na wiązce słomy.

D’Artagnan był zamyślony i jakby wyzbył się chwilowo zwykłej gadatliwości. Nie odzywał się, tylko wciąż pogwizdywał i spacerował między łóżkami a oknem. Portos za to, który zwykle widział wszystko tylko po wierzchu, wciąż go zagadywał. D’Artagnan odpowiadał monosylabami. Atos i Aramis zerkali na siebie i uśmiechali się.

Dzień był męczący, a przecież, wyjąwszy Portosa, który miał sen tak samo niezawodny jak apetyt, przyjaciele spali kiepsko.

Nazajutrz rano d’Artagnan wstał pierwszy. Już był w stajni, już obejrzał konie, już wydał rozkazy na cały dzień, a Atos i Aramis jeszcze się nie podnieśli z łóżek, Portos zaś jeszcze chrapał.

O ósmej rano ruszono w dalszą drogę, w tym samym szyku co i poprzedniego dnia. D’Artagnan jednak odłączył się od jadących nieco z boku przyjaciół i zrównał się z panem Groslowem, chcąc silniej zadzierzgnąć węzeł zawartej poprzedniego dnia znajomości.

Groslow, któremu mile pochlebiały pochwały Francuza, przywitał go życzliwym uśmiechem.

— Daję słowo, panie kapitanie — rzekł d’Artagnan — szczęśliwy jestem, żem spotkał człowieka mówiącego moim nieszczęsnym językiem. Pan du Vallon, mój przyjaciel, jest kawalerem wielce melancholijnego usposobienia i z trudem da się wyciągnąć z niego trzy słowa na dzień, zaś moi dwaj jeńcy nie są w nastrojach do pogawędki, co łatwo pojąć.

— To są zażarci stronnicy króla — rzekł Groslow.

— Tym bardziej też są nam krzywi, że wzięliśmy Stuarta, któremu jak się spodziewam, urządzicie należyty i przystojny proces.

— A pewnie — odparł Groslow. — Po to go prowadzimy do Londynu.

— I jak mniemam, nie traci go pan z oka?

— Do licha, ja myślę! Sam pan widzi — dorzucił śmiejąc się oficer — że mam orszak prawdziwie królewski.

— Tak, w dzień nie ucieknie, nie ma strachu, ale w nocy?

— W nocy zdwajamy ostrożność.

— A w jaki sposób go pilnujecie?

— Ośmiu ludzi znajduje się wciąż w jego pokoju.

— Do diabła! — rzekł d’Artagnan. — Dobrze jest strzeżony. Lecz prócz tych ośmiu wystawiacie pewnie straże i przed domem? Prowadząc takiego jeńca nie można być za ostrożnym.

— Nie, przed domem nie wystawiamy straży. Po co? Niech pan sam powie, co mogą dwaj ludzie bez broni przeciwko ośmiu uzbrojonym ludziom?

— Jak to, dwaj ludzie?

— Ano dwaj, król i jego pokojowiec.

— Więc mu zostawiono pokojowca?

— Tak. Stuart prosił, żeby mu wyświadczyć tę łaskę, i pułkownik Harrison zgodził się. Ponieważ jest królem, nie może jakoby sam się ubierać i rozbierać.

— Doprawdy, kapitanie — rzekł d’Artagnan, postanawiając w dalszym ciągu stosować wobec angielskiego oficera metodę schlebiania, która tak dobre dawała wyniki — im dłużej słucham pana, tym mocniej podziwiam, jak swobodnie i wykwintnie wyraża się pan po francusku. Prawda, że mieszkałeś w Paryżu przez trzy lata; ja jednak choćbym mieszkał w Londynie całe życie, nie doszedłbym do tak świetnego władania językiem angielskim, to pewne. Coś porabiał, kapitanie, w Paryżu?

— Mój ojciec, który jest kupcem, umieścił mnie tam u swojego wspólnika, który w zamian posłał do mego ojca swego syna. Takie wymiany to w rodzinach kupieckich zwyczajna rzecz.

— I spodobał ci się Paryż?

— Tak, ale mocno by się wam przydała rewolucja w rodzaju naszej. Nie przeciwko waszemu królowi, który jest jeszcze dzieckiem, ale przeciwko temu włoskiemu kutwie, który jest kochankiem waszej królowej.

— O, tak, całkiem się zgadzam z pańskim zdaniem, i nie trzeba by na to długo czekać, gdybyśmy mieli z tuzin takich jak pan oficerów, ludzi bez przesądów, czujnych i twardych. O, szybko poradzilibyśmy sobie z Mazarinim i urządzilibyśmy mu procesik kubek w kubek jak ten, który wy waszemu królowi urządzicie.

— Ale wydawało mi się, że jesteś, panie, u niego na służbie — rzekł oficer — i że to on cię wysłał do generała Cromwella?

— Znaczy się, że jestem w służbie u króla i że wiedząc, że kardynał musi kogoś posłać do Anglii, prosiłem usilnie, żeby mnie tę misję powierzył. Szczerze bowiem pragnąłem poznać tego genialnego człowieka, który w tej chwili stoi na czele trzech królestw. Toteż generał Cromwell zaproponował nam, panu du Vallon i mnie, byśmy dobyli szpad za honor starej Anglii, sam widziałeś, panie, że nie zmarnowaliśmy okazji.

— Tak, wiem, szarżowaliście razem z panem Mordaunt.

— Po jego prawej i po lewej stronie. Do kaduka, bardzo to waleczny i znamienity młodzieniec! Widziałeś, kapitanie, jak gracko się zmierzył z własnym stryjaszkiem?

— Więc zna pan Mordaunta? — zapytał oficer.

— Nawet dobrze. Mogę chyba rzec, że jesteśmy przyjaciółmi; pan du Vallon i ja przybyliśmy razem z nim z Francji.

(audio 21 b)

— Podobno kazaliście mu długo na siebie czekać w Boulogne?

— Cóż, to nie była moja wina — rzekł d’Artagnan. — Znajdowałem się w takim położeniu jak pan dziś: musiałem strzec króla.

— O proszę! — rzekł Groslow. — A jakiego znów króla?

— Naszego, do kroćset! Małego kinga, Ludwika XIV.

I d’Artagnan uchylił kapelusza. Anglik zrobił tak samo, przez grzeczność.

— Długoś go pilnował?

— Przez trzy noce, i na honor, zawsze je będę z przyjemnością wspominał.

— Widać młody król jest bardzo sympatyczny?

— Król! Król spał jak suseł.

— Cóż więc chciałeś powiedzieć?

— Chciałem powiedzieć, że przyjaciele moi, oficerowie z gwardii i z muszkieterów, przychodzili, żeby mi dotrzymać towarzystwa, i piliśmy, i grali po całych nocach.

— O, tak! — rzekł wzdychając Anglik — to prawda, wy Francuzi jesteście wesołymi kompanami.

— Czyżbyś, panie, nie grywał podczas służby?

— Nigdy — rzekł Anglik.

— W takim razie musi się panu potężnie nudzić na nocnej warcie i bardzo panu współczuję — rzekł d’Artagnan.

— Racja — odparł oficer — że mnie szczere przerażenie ogarnia, kiedy się zbliża moja kolej. Ciężko czuwać przez całą noc, wlecze się to i wlecze.

— Pewnie, jeśli człowiek czuwa sam albo tylko w towarzystwie tępych żołnierzy; lecz jeśli się czuwa z wesołym kompanem, jeśli po stole toczą się złoto i kości, noc mija jak sen. Nie lubisz grać, kapitanie?

— Przeciwnie.

— Na przykład w lancknechta?

— Przepadam za lancknechtem, we Francji grałem w to niemal co wieczór.

— A odkąd jest pan w Anglii?

— Nie miałem w ręku kubka ani kart.

— Żal mi pana — rzekł d’Artagnan z miną wyrażającą najgłębsze współczucie.

— Zaraz — rzekł Anglik — już wiem, co zrobimy.

— Co takiego?

— Jutro mam wartę.

— Przy Stuarcie?

— Tak. Przyjdź, panie d’Artagnan, żeby mi dotrzymać towarzystwa przez noc.

— Niemożliwe.

— Niemożliwe?

— Całkiem niemożliwe.

— A czemu?

— Każdej nocy grywam z panem du Vallon. Czasami w ogóle się nie kładziemy... Dziś na przykład graliśmy jeszcze o świcie.

— Więc co?

— Ano, nudziłby się, gdybym z nim nie grał.

— Czy to dobry gracz?

— Widziałem, jak przegrywał dwa tysiące pistoli śmiejąc się do rozpuku.

— Więc niech go pan przyprowadzi.

— Jak? A nasi jeńcy?

— A, do licha, racja — rzekł oficer. — Ale każcie ich popilnować waszym służącym.

— Aha, żeby uciekli! — rzekł d’Artagnan. — Już ja wolę uważać.

— Czyżby to byli jacyś znakomici ludzie, że tak ci na nich zależy?

— Do kroćset! Jeden to bogaty pan z Turenii; drugi to kawaler maltański, wysokiego rodu. Umówiliśmy się z nimi o okup: po dwa tysiące funtów po powrocie do Francji. Więc nie chcemy ani na chwilę odstępować tych ludzi, o których nasi służący wiedzą, że to milionerzy. Biorąc ich przeszukaliśmy im po trosze kieszenie i przyznam ci się, kapitanie, że to z ich sakiewki czerpiemy co noc, pan du Vallon i ja. Może jednak udało się im schować przed nami jakiś szlachetny kamień, jakiś cenny diament, więc jesteśmy jak skąpcy, którzy nie rozstają się ze swoim skarbem. Umówiliśmy się, że będziemy nieustannie pilnować naszych jeńców, i kiedy ja śpię, pan du Vallon czuwa.

— Aha, więc to tak — rzekł Groslow.

— Teraz już wiesz, kapitanie, co mnie zmusza do odrzucenia twego uprzejmego zaproszenia, które mnie tym bardziej kusi, że nie masz nic nudniejszego nad grę z wciąż tym samym partnerem; szczęście się wiecznie wyrównuje i po miesiącu okazuje się, żeś ani zyskał, ani stracił.

— Ach — odparł Groslow wzdychając — jest coś nudniejszego: jeśli się w ogóle nie gra.

— Rozumiem to — rzekł d’Artagnan.

— Ale zaraz — odezwał się żywo Anglik — czy ci pańscy jeńcy to niebezpieczni ludzie?

— Pod jakim względem?

— Czy byliby zdolni do jakiegoś desperackiego czynu?

D’Artagnan wybuchnął śmiechem.

— Chryste Panie! — zawołał — jednego febra trzęsie, bo jakoś nie może przywyknąć do pańskiej pięknej ojczyzny, drugi to kawaler maltański, lękliwy jak panienka. Zresztą na wszelki wypadek odebraliśmy im wszystko, nawet i składane nożyki, i kieszonkowe nożyczki.

— Więc przyprowadź i ich — rzekł Groslow.

— Jak to, zgodziłby się pan? — zapytał d’Artagnan.

— Tak, przecież mam ośmiu ludzi.

— Więc?

— Czterej będą ich pilnowali, czterej będą pilnowali króla.

— Słusznie — rzekł d’Artagnan — można by tę rzecz tak urządzić, choć narobię panu wielkiego ambarasu.

— Trudno, przyjdźcie, panowie. Zobaczycie, że wszystko urządzę należycie.

— O, o to się nie boję — rzekł d’Artagnan — takiemu jak ty, kapitanie, człowiekowi zawierzyłbym życie z zamkniętymi oczami.

Ostatnie pochlebstwo wyrwało z oficerskiego gardła ów rechot satysfakcji, który czyni ludzi przyjaciółmi tych, co go wywołali, bowiem wynika z mile połechtanej próżności.

— Zaraz — odezwał się d’Artagnan — a gdybyśmy tak już dziś zaczęli? Chyba nic nie stoi na przeszkodzie?

— Czemu?

— Naszej partyjce lancknechta.

— Nic a nic, w samej rzeczy — rzekł Groslow.

— Zatem proszę, dziś kapitanie, przyjdziesz do nas, a my jutro ci oddamy wizytę. Jeśliby ci się nie spodobali nasi jeńcy, którzy jak wiesz, są zażartymi stronnikami króla, będziesz się mógł, kapitanie, rozmyślić, a zawsze przepędzimy wesoło jedną noc.

— Świetnie. Dziś wieczór u was, jutro u Stuarta, pojutrze u mnie.

— A następnych wieczorów w Londynie. E, do czarta! — rzekł d’Artagnan — widzisz, kapitanie, że wszędzie można wesoło spędzać czas.

— Tak, jeśli się spotka Francuzów, i to takich Francuzów, jak pan... — odparł Groslow.

— I jak pan du Vallon; przekonasz się, kapitanie, co to za chwat i zaciekły frondysta, człowiek, który o mały figiel byłby na śmierć przytrzasnął Mazariniego między drzwiami; ale kardynał używa go, bo się go boi.

— Owszem — rzekł Groslow — dobrze mu patrzy z twarzy i choć go nie znam, podoba mi się.

— Jak go poznasz, kapitanie, wtedy go dopiero należycie ocenisz. Oho, co to? Już mnie przyzywa. Przepraszam, ale jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, że się nie umie obejść beze mnie. Wybaczysz mi?

— Jakże! Oczywiście.

— Do wieczora.

— U pana?

— U mnie.

Dwaj oficerowie zamienili ukłony, po czym d’Artagnan wrócił do swoich towarzyszy.

— O czymże ty, u diaska, tak gadasz i gadasz z tym buldogiem? — zapytał Portos.

— Mój kochany, nie wyrażaj się w taki sposób o panu Groslowie, który należy do moich serdecznych przyjaciół.

— Do twoich przyjaciół! — rzekł Portos. — Ten morderca bezbronnych kmiotków?

— Ciii, nic nie mów, mój drogi Portosie. Owszem, tak, pan Groslow to człek nieco popędliwy, racja, ale odkryłem w nim dwie ogromne zalety: jest głupi i próżny.

Portos aż oczy wytrzeszczył ze zdumienia. Atos i Aramis popatrzyli na siebie i uśmiechnęli się; znali d’Artagnana i wiedzieli, że nic na darmo nie czyni.

— Zresztą sam będziesz miał okazję go ocenić — odezwał się znów d’Artagnan.

— Dlaczego?

— Wieczorem przedstawię ci go, przyjdzie do nas na karty.

— O! — rzekł Portos, któremu aż oczy zabłysły na dźwięk tego słowa — a czy on aby bogaty?

— Jest synem jednego z największych londyńskich kupców.

— Grywa w lancknechta?

— Namiętnie.

— A w basetę?

— Pasjami.

— A w biribi?

— Wyśmienicie.

— Dobrze — rzekł Portos — będziemy mieli przyjemną noc.

— Tym przyjemniejszą, że będzie ona zapowiedzią jeszcze milszej nocy.

— Dlaczego?

— Bo dziś my go zapraszamy na karty, a jutro on nas zaprasza.

— Dokąd?

— Powiem ci później. Teraz należy się zająć jedną tylko sprawą: żeby przyjąć jak najgodniej Groslowa, kiedy nas swą osobą zaszczyci. Zatrzymamy się na nocleg w Derby; niech Muszkiet rusza przodem i jeśli w tym mieście znajdzie się choć jedna flaszka wina, niechaj ją kupi. Byłoby też nieźle, gdyby przyszykował coś niecoś na wieczerzę, w której wy nie weźmiecie udziału, ty, Atosie, dlatego, że masz gorączkę, ty zaś, Aramisie, dlatego, że jesteś kawalerem maltańskim i że nie lubisz prostackiej mowy takich jak my żołdaków, że się rumienisz przy każdym grubszym słowie. Czy wszystko słyszeliście?

— Tak — rzekł Portos — ale niech mnie diabli porwą, jeśli cokolwiek zrozumiałem.

— Portosie, przyjacielu mój, wiesz przecie, że po ojcu jestem potomkiem proroków, a po matce potomkiem Sybilli[65] i że zwykłem się wyrażać poprzez przypowieści i zagadki. Niechaj ci, co mają uszy, słuchają, a ci, co mają oczy, niechaj patrzą, więcej tymczasem powiedzieć nie mogę.

— Rób, jak uważasz, przyjacielu — rzekł Atos. — Jestem pewny, że robisz to, co należy.

— A ty, Aramisie, czy zgadzasz się z Atosem?

— Całkowicie, drogi d’Artagnan.

— Ślicznie — rzekł d’Artagnan — oto prawdziwi wierni, dla których przyjemnie jest brać się do robienia cudów; nie tacy jak ten niewierny Portos, który musi aż zobaczyć i dotknąć, żeby uwierzyć.

— To prawda — rzekł Portos z arcychytrą miną — że okrutny ze mnie niedowiarek.

D’Artagnan klepnął go po ramieniu, a ponieważ dojeżdżali już do miejscowości, w której zatrzymać się mieli na śniadanie, rozmowa urwała się.

Koło piątej po południu, jak zostało postanowione, pchnęli przodem Muszkieta. Muszkiet po angielsku wprawdzie nie mówił, ale odkąd był w Anglii, spostrzegł, że Milczek, przywykły do wyrażania się gestami, świetnie obchodzi się bez słów. Zaczął się więc uczyć gestykulacji u Milczka i po kilku lekcjach u mistrza tak znakomitego doszedł do jakich takich wyników. Blaisois pojechał razem z nim.

Kiedy czterej przyjaciele wjechali w główną ulicę miasta Derby, ujrzeli Blaisois na progu jakiegoś okazałego domostwa; to tu im przyszykowano kwaterę.

Przez cały dzień nie zbliżali się do króla, nie chcąc budzić podejrzeń. Obiad także zjedli sami, we czwórkę, a nie u stołu pułkownika Harrisona, jak poprzedniego dnia.

O umówionej porze zjawił się Groslow. D’Artagnan przyjął go tak, jakby byli od dwudziestu lat zaprzyjaźnieni. Portos zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów, po czym uśmiechnął się stwierdziwszy, że choć tak piękny zadał cios bratu Parry’ego, jemu nie dorównuje siłą. Atos i Aramis zrobili, co mogli, żeby ukryć wstręt, jaki w nich budziła ta prostacka i chamska natura.

W sumie Groslow wydał się zadowolony z przyjęcia.

Atos i Aramis odegrali swoje role jak należy. O północy wycofali się do drugiej izby, drzwi której, pod pozorem ostrożności, zostawiono otwarte. D’Artagnan wyszedł zresztą razem z nimi, wydając Groslowa na łup Portosowi.

Portos wygrał od Groslowa pięćdziesiąt pistoli i kiedy gość wyszedł wreszcie, przyznał, że jest on o wiele przyjemniejszym towarzyszem, niż się u to z początku wydawało.

Groslow zaś postanowił powetować sobie nazajutrz na d’Artagnanie przegraną do Portosa i żegnając się z Gaskończykiem przypomniał mu jeszcze raz o wieczornym spotkaniu.

Powiadamy: wieczorem, bo gracze rozstali się o czwartej rano.

Dzień minął całkiem zwyczajnie; d’Artagnan jeździł od kapitana Groslowa do pułkownika Harrisona, a od pułkownika Harrisona do swoich przyjaciół. Komuś, kto by nie znał d’Artagnana, mogłoby się wydawać, że zawsze jest taki towarzyski, lecz przyjaciele jego, czyli Atos i Aramis, widzieli, ile gorączkowego podniecenia jest w jego wesołości.

— Co on knuje? — zastanawiał się Aramis.

— Zaczekajmy — odpowiedział Atos.

Portos nie mówił nic, za to z nie ukrywanym upodobaniem przeliczał, sztuka po sztuce, pięćdziesiąt wygranych od Groslowa pistoli, które spoczywały w wewnętrznej kieszeni jego kamizelki.

Wieczorem, tuż po przyjeździe do miejscowości Ryston, d’Artagnan zebrał swych przyjaciół. Z twarzy jego znikł wyraz niefrasobliwej wesołości, który niby maskę nosił był przez cały dzień. Atos ścisnął rękę Aramisa.

— Chwila się zbliża — rzekł.

— Tak — odparł d’Artagnan, który to usłyszał — tak, chwila się zbliża. Tej nocy, panowie, ocalimy króla.

Atos zadrżał, oczy mu zapałały.

— D’Artagnan — rzekł, nagle zwątpiwszy, choć już miał nadzieję — nie żartujesz, prawda? Byłoby to zbyt bolesne dla mnie.

— Dziwny z ciebie człowiek, Atosie — odparł d’Artagnan. — Czemu mi tak nie ufasz? Gdzież to i kiedy widziałeś, żebym sobie stroił żarty z serca przyjaciela i życia króla? Powiedziałem ci i raz jeszcze powtarzam, że tej nocy ocalimy Karola I. Kazałeś mi poszukać sposobu, więc znalazłem sposób.

Portos patrzył na d’Artagnana z głębokim podziwem. Aramis uśmiechnął się ufnie. Atos był blady jak śmierć i drżał na całym ciele.

— Mów — rzekł Atos.

Portos aż wytrzeszczył oczy, Aramis zawisł, rzec by można, na wargach d’Artagnana.

— Jesteśmy zaproszeni do pana Groslowa na całą noc, wiecie o tym?

— Tak — odparł Portos — musieliśmy mu obiecać, że mu damy sposobność odegrania się.

— Ślicznie. Ale czy wiecie, gdzie mu damy tę sposobność?

— Nie.

— U króla.

— U króla! — zawołał Atos.

— Tak, panowie, u króla. Kapitan Groslow ma tej nocy straż przy osobie jego królewskiej mości i żeby weselej przepędzić nudne godziny warty, zaprosił nas, byśmy mu dotrzymali towarzystwa.

— Wszystkich czterech? — zapytał Atos.

— Ano chyba, do kaduka! Wszystkich czterech; czy możemy zostawić naszych jeńców?

— To mi pomysł! — rzekł Aramis.

— Więc jak to będzie? — rzekł Atos, któremu serce biło jak młotem.

— Więc pójdziemy do Groslowa, my ze szpadami, wy ze sztyletami. We czterech lekko sobie poradzimy z ośmioma kpami i ich głupim dowódcą. Co ty na to, panie Portosie?

— Ja? Uważam, że rzecz jest łatwa — odparł Portos.

— Przebierzemy króla za Groslowa. Muszkiet, Milczek i Blaisois będą na nas czekać z osiodłanymi końmi za rogiem pierwszej ulicy. Wskoczymy na konie i jeszcze przed świtem będziemy o dwadzieścia mil stąd. Chyba plan niezły, co Atosie?

Atos położył obie ręce na ramionach d’Artagnana i popatrzył mu w oczy, uśmiechając się spokojnie i serdecznie.

— Tyle ci powiem, przyjacielu — rzekł — że na całej kuli ziemskiej nie ma człowieka, który by ci sprostał w szlachetności i w odwadze. Kiedy my mniemaliśmy, żeś obojętny na naszą boleść — choć jako żywo, mogłeś jej nie podzielać, żadnej nie popełniając zdrożności — ty jeden spośród nas znajdujesz to, czego my szukaliśmy daremnie. Tedy powtarzam ci, d’Artagnan, żeś jest z nas wszystkich najlepszy, i błogosławię cię, i kocham, mój najmilszy synu.

— Swoją drogą, że też ja nie wpadłem na ten pomysł! — rzekł Portos uderzając się dłonią w czoło. — A to takie proste.

— Lecz jeśli dobrze zrozumiałem — odezwał się Aramis — trzeba będzie zabić wszystkich, prawda?

Atos zadrżał i bardzo zbladł.

— Do kata! — rzekł d’Artagnan — trzeba będzie. Długom się głowił, czy nie dałoby się tego uniknąć, ale wyznam wam, że nic innego wymyślić nie mogłem.

— Trudno — rzekł Aramis — sprawa jest tak ważna, że nie wolno się przed niczym cofnąć. Jak się mamy zachować?

— Obmyśliłem dwa plany.

— Obaczmy, jaki jest pierwszy — rzekł Aramis.

— Jeśli wszyscy czterej będziemy w izbie, na mój znak, a tym znakiem będzie słowo “nareszcie”, każdy z was zatapia sztylet w sercu najbliżej stojącego żołnierza, a my z Portosem robimy to samo. Najpierw więc zabijemy czterech ludzi; szansę zatem staną się równe, ponieważ będzie nas czterech przeciwko pięciu. Tych pięciu albo się podda, a wtedy zakneblujemy im usta, albo się będzie bronić i wtedy ich pozabijamy. Gdyby jakimś trafem nasz Amfitrion[66] zmienił zdanie i tylko Portosa i mnie dopuścił do stołu gry, cóż! Wtedy każdy z nas będzie musiał starczyć za dwóch. Rzecz potrwa nieco dłużej i odbędzie się nieco hałaśliwiej, ale wy będziecie czekać na dworze, ze szpadami, i usłyszawszy zgiełk wpadniecie do środka.

— Lecz jeśliby oni was powalili? — rzekł Atos.

— Niemożliwe; ci piwosze są na to za ciężcy i za niezgrabni. Zresztą będziesz kłuł w gardła, Portosie, taki sztych zabija na miejscu i nie pozwala krzyczeć.

— Dobrze — rzekł Portos — zanosi się, że będą jatki.

— Straszne! Straszne! — rzekł Atos.

— Ejże, człowieku tkliwego serca — odparł d’Artagnan — w bitwie zdarzały ci się gorsze rzeczy. Zresztą, przyjacielu — ciągnął dalej — jeśli znajdujesz, że życie króla nie jest warte tyle, ile ma kosztować, zawiadomię Groslowa, żem chory.

— Nie — odparł Atos — przepraszam cię, przyjacielu, masz słuszność, wybacz mi.

W tej chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich żołnierz.

— Pan kapitan Groslow — odezwał się kiepską francuszczyzną — każe zawiadomić pana d’Artagnana i pana du Vallon, że na nich czeka.

— Gdzie? — zapytał d’Artagnan.

— W izbie angielskiego Nabuchodonozora — odpowiedział żołnierz, zakuty purytanin.

— Dobrze. Powiedz kapitanowi Groslowowi, że idziemy — odpowiedział w świetnej angielszczyźnie Atos, któremu krew buchnęła do twarzy na dźwięk tej zniewagi wyrządzonej królewskiemu majestatowi.

Purytanin wyszedł. Służącym wydano rozkaz, żeby osiodłali osiem koni i żeby czekali, nie oddalając się od siebie i nie zsiadając z siodeł, za rogiem ulicy znajdującej się w odległości jakich dwudziestu kroków od domu, w którym zatrzymał się na nocleg król.


Загрузка...