VIII. Kareta pana koadiutora

D’Artagnan czasu miał dosyć, nie wrócił więc przez bramę Saint-Honore, lecz obrał okrężną drogę i wszedł do miasta przez bramę Richelieu. Tam zbliżyła się doń straż, żeby zobaczyć, kto idzie, a kiedy po kapeluszu z piórem i lamowanym płaszczu poznano, że jest porucznikiem muszkieterów, otoczono go, żeby zmusić do zawołania: “Precz z Mazarinim!” To zachowanie się zaniepokoiło go w pierwszej chwili. Lecz kiedy się dowiedział, o co idzie, krzyknął, co żądano, tak donośnym głosem, że i najwybredniejsi zostali ukontentowani.

Poszedł ulicą Richelieu, rozmyślając o sposobie, w jaki można by wywieźć z kolei królową — gdyż o wyjechaniu z Paryża w karecie z herbami Francji nawet i marzyć nie było po co — aż nagle spostrzegł, że przed bramą pałacyku pani de Guemenee stoi pewien ekwipaż.

Olśnił go nagły pomysł.

O, do kaduka! — rzekł sobie — to byłby przedni fortel.

Podszedł bliżej i przyjrzał się herbom umieszczonym na drzwiczkach karety i liberii siedzącego na koźle stangreta.

Przyszło mu to tym łatwiej, że stangret spał w najlepsze.

— Tak, to kareta pana koadiutora — rzekł — na honor, zaczynam wierzyć, że Opatrzność nam sprzyja.

Wsiadł chyłkiem do karety i pociągając za jedwabny sznur, który był przywiązany do małego palca stangreta, rzekł:

— Do Palais-Royal.

Stangret, nagle zbudzony ze snu, ruszył tam, gdzie kazano, ani się domyślając, że rozkaz zgoła nie od jego pana pochodzi. Szwajcar właśnie zamykał kraty, lecz widząc ten świetny ekwipaż, domyślił się, że to ktoś możny przybywa, i przepuścił karetę, która zatrzymała się pod kolumnadą.

Stangret dopiero teraz spostrzegł, że z tyłu nie było lokai.

Pomyślał, że widać pan koadiutor rozesłał ich, zeskoczył więc z kozła nie wypuszczając z rąk lejców i otworzył drzwiczki.

Z kolei d’Artagnan zeskoczył na ziemię i kiedy stangret, poznawszy, że to nie jego pan, przerażony cofnął się o krok, schwycił go lewą ręką za kołnierz, a prawą przyłożył mu pistolet do gardła.

— Spróbuj słówko pisnąć — rzekł d’Artagnan — a zginiesz.

Stangret po wyrazie twarzy tego, który doń tak się odezwał, poznał, że wpadł w zasadzkę, i stał z rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczami. Po dziedzińcu przechadzali się dwaj muszkieterowie. D’Artagnan przywołał ich z nazwiska.

— Panie de Belliere — rzekł do jednego z nich — zrób mi tę grzeczność i odbierz lejce z rąk tego poczciwego człowieka, wsiądź na kozioł, podjedź pod drzwi ukrytych schodów i tam na mnie zaczekaj. Jest to sprawa wielkiej wagi i służba dla króla.

Muszkieter, który wiedział, że jego porucznik nigdy by nie spłatał nikomu złośliwego figla pod pokrywką służby dla króla, usłuchał bez słowa, choć rozkaz wydał mu się osobliwy.

D’Artagnan zwrócił się do drugiego muszkietera:

— Panie du Verger — rzekł — pomóż mi odprowadzić tego człowieka w bezpieczne miejsce.

Muszkieter, sądząc, że jego porucznik zaaresztował jakiegoś przebranego księcia, skłonił się i obnażając szpadę, dał znak, że jest gotów.

Weszli po schodach — d’Artagnan pierwszy, za nim więzień, a za więźniem muszkieter — przeszli przez przedsionek i weszli do przedpokoju Mazariniego.

Bernouin niecierpliwie wyczekiwał wieści o swoim panu.

— No i jak, panie? — zapytał.

— Wszystko jak najlepiej, mój drogi panie Bernouin, ale mam tu, proszę ciebie, człowieka, którego trzeba umieścić w bezpiecznym miejscu.

— Gdzie, panie?

— Gdzie ci się podoba, byleby miejsce przez ciebie wybrane miało okiennice zamykane na kłódkę i drzwi zamykane na klucz.

— Owszem, panie, mamy tu takie miejsce — rzekł Bernouin.

I zaprowadzono nieszczęsnego stangreta do gabinetu, który miał zakratowane okna i mocno przypominał celę więzienną.

— A teraz, drogi przyjacielu — rzekł d’Artagnan — prosiłbym najuprzejmiej, przekaż w moje ręce swój kapelusz i płaszcz.

Stangret, jak łatwo się domyślić, nie stawiał oporu. Tak był zresztą oszołomiony tym, co mu się przydarzyło, że chwiał się na nogach i coś bełkotał nieskładnie, jakby był pijany. D’Artagnan wręczył jego płaszcz i kapelusz lokajowi.

— A teraz, panie du Verger — rzekł d’Artagnan — będziesz tu siedział, zamknięty razem z tym człowiekiem, póki wam Bernouin nie otworzy drzwi. Będzie to warta dość długa i bardzo mało zajmująca, wiem o tym, ale rozumiesz — dorzucił poważnie — tak trzeba dla dobra króla.

— Podług rozkazu, panie poruczniku — odpowiedział muszkieter widząc, że idzie o poważną sprawę.

— Aha, prawda — rzekł d’Artagnan — gdyby ten człowiek usiłował uciekać albo krzyczeć, przeszyjesz go szpadą.

Muszkieter skinął głową na znak, że skrupulatnie wypełni rozkaz. D’Artagnan wyszedł, zabierając ze sobą Bernouina. Biła północ.

— Zaprowadź mnie do domowej kaplicy królowej — rzekł — uprzedź ją, że czekam, weź tę paczkę i połóż ją, razem ze starannie nabitym muszkietem, na koźle karety, która stoi przy ukrytych schodach.

Bernouin wprowadził d’Artagnana do domowej kaplicy. Tu muszkieter usiadł i zamyślił się.

W Palais-Royal wszystko odbywało się tak jak co dzień. O dziesiątej, jak już powiedzieliśmy, już niemal wszyscy zaproszeni goście odjechali. Ci, którzy mieli uciekać razem z dworem, zostali zawiadomieni, że mają stawić się między północą a godziną pierwszą na Cours-la-Reine.

O dziesiątej Anna Austriaczka poszła do króla. Księcia d’Anjou, jego młodszego brata, już położono spać, a mały Ludwik jeszcze się bawił ołowianymi żołnierzykami w bitwę, co było jego ulubioną rozrywką. Jego dwaj mali dworzanie bawili się razem z nim.

— Laporcie — rzekła królowa — już pora położyć do łóżka jego królewską mość.

Król poprosił, żeby mu jeszcze pozwolono się pobawić; mówiąc, że mu się nic a nic nie chce spać, ale królowa nie ustąpiła.

— Przecież jutro, Ludwiku, masz pojechać o szóstej rano do Conflans, do kąpieli. Zdaje mi się, że sam mnie o to prosiłeś.

— Masz słuszność, pani — rzekł król — i jestem gotów odejść do sypialni, jeśli zechcesz mnie pocałować. Laporcie, daj lichtarz kawalerowi de Coislin.

Królowa dotknęła ustami białego i gładkiego czoła, które mały król podsunął jej do ucałowania z powagą już zalatującą etykietą.

— Uśnij szybko, Ludwiku — rzekła królowa — bo będziesz musiał wcześnie wstać.

— Dołożę wszelkich starań, żeby ci być posłusznym, pani — rzekł mały Ludwik — ale wcale mi się nie chce spać.

— Laporcie — rzekła cicho Anna Austriaczka — weź jakąś nudną książkę i poczytaj jego królewskiej mości, ale sam się nie rozbieraj.

Król wyszedł z kawalerem de Coislin, który niósł mu lichtarz. Drugiego pazika odprowadzono do jego komnatki.

Królowa zaś wróciła na swoje pokoje. Jej damy, czyli pani de Bregy, panna de Beaumont, pani de Motteville i jej siostra Sokratina, którą tak nazywano, ponieważ była bardzo mądra, właśnie przyniosły do garderoby resztki z obiadu — zwykłą kolację Anny Austriaczki.

Królowa wydała rozkazy, porozmawiała o obiedzie, którym miał ją za dwa dni podejmować markiz de Villequier, wyznaczyła osoby, które miały mieć zaszczyt asystowania jej, oznajmiła, że nazajutrz ma zamiar jeszcze raz udać się na mszę do Val-de-Grace i Beringhenowi, swemu pierwszemu pokojowcowi, zapowiedziała, że jej będzie towarzyszył.

Kiedy damy skończyły kolację, królowa udała wielkie zmęczenie i przeszła do swojej sypialni. Pani de Motteville, która tego dnia pełniła przy niej służbę, poszła za nią i pomogła się jej rozebrać. Królowa położyła się do łóżka, przez kilka minut pogawędziła serdecznie ze swą damą dworu i pożegnała ją.

Wtedy to właśnie d’Artagnan wjeżdżał na dziedziniec Palais-Royal w karecie koadiutora.

W chwilę potem wyjechały z dziedzińca karety dam dworu i krata zamknęła się za nimi.

Biła północ.

Pięć minut po północy Bernouin zapukał do sypialni królowej. Przyszedł tajnym przejściem, prowadzącym z komnat kardynała.

Anna Austriaczka otworzyła mu osobiście.

Była już ubrana, to znaczy, że na powrót włożyła pończochy i otuliła się w długi, nocny strój.

— To ty, Bernouin — rzekła. — Czy pan d’Artagnan przyszedł?

— Tak, najjaśniejsza pani, jest w kaplicy i czeka, aż wasza królewska mość będzie gotowa.

— Jestem gotowa. Idź, powiedz Laportowi, żeby obudził i ubrał króla, a potem pójdź do marszałka de Villeroy i zawiadom go w moim imieniu.

Bernouin skłonił się i wyszedł.

Królowa weszła do kaplicy oświetlonej jedną tylko lampką z weneckiego szkła. Zobaczyła d’Artagnana. Czekał stojąc.

— To pan? — odezwała się.

— Tak, najjaśniejsza pani.

— Jest pan gotów?

— Jestem gotów.

— A pan kardynał?

— Dojechał szczęśliwie. Czeka na waszą królewską mość na Cours-la-Reine.

— W jakiej karecie pojedziemy?

— Wszystko przewidziałem, kareta czeka na dole na waszą królewską mość.

— Chodźmy do króla.

D’Artagnan skłonił się i poszedł za królową.

Mały Ludwik był już ubrany, jeszcze tylko trzewiki i kaftan trzeba mu było włożyć. Ze zdziwieniem dał się ubierać, zarzucając pytaniami Laporte’a, który mu odpowiadał wciąż jednym i tym samym zdaniem.

— To z rozkazu królowej, najjaśniejszy panie.

Łóżko nie zostało jeszcze przykryte i było widać prześcieradła króla, tak zużyte, że aż dziurawe w wielu miejscach.

Był to jeszcze jeden wynik sknerstwa Mazariniego.

Królowa weszła, d’Artagnan zatrzymał się na progu. Dziecko, ujrzawszy ją, wymknęło się z rąk Laportowi i podbiegło do matki.

Królowa skinęła na d’Artagnana, żeby podszedł bliżej.

D’Artagnan usłuchał.

— Synu — rzekła Anna Austriaczka, wskazując królowi muszkietera, który stał spokojnie z odkrytą głową — oto pan d’Artagnan, kawaler dzielny jak jeden z twoich ulubionych dawnych bohaterów, o których opowiadają ci moje niewiasty. Dobrze zapamiętaj sobie jego nazwisko i dobrze mu się przypatrz, żebyś nie zapomniał jego twarzy, gdyż tej nocy odda on nam wielką usługę.

Mały król popatrzył na oficera swymi wielkimi, o dumnym wejrzeniu oczami i powtórzył:

— Pan d’Artagnan?

— Tak, mój synu.

Mały król wolno podniósł rączkę i podał ją muszkieterowi. D’Artagnan przykląkł na jedno kolano i ucałował tę dłoń.

— Pan d’Artagnan — powtórzył Ludwik. — Dobrze, pani, zapamiętam.

W tej chwili usłyszano zbliżającą się wrzawę.

— Co to? — zapytała królowa.

— Zaraz — odpowiedział d’Artagnan, wytężając swój ostry słuch i swój przenikliwy wzrok. — Tak, to lud się burzy.

— Trzeba uciekać — rzekła królowa.

— Wasza królewska mość powierzyła mi przeprowadzenie tej sprawy, trzeba zostać i dowiedzieć się, czego chcą.

— Panie d’Artagnan!

— Ręczę za wszystko.

Nic nie udziela się tak szybko jak ufność. Królowa, silna duchem i odważna, natychmiast i w najwyższym stopniu wyczuwała obie te cnoty u innych.

— Czyń, jak uważasz — rzekła. — Zdaję się na ciebie.

— Czyż wasza królewska mość zechce się zgodzić, bym w tej sprawie wydawał rozkazy w jej imieniu?

— Rozkazuj.

— Czego znów chce ten lud? — zapytał król.

— Zaraz się dowiemy, najjaśniejszy panie — odparł d’Artagnan. I szybko wyszedł z komnaty.

Zgiełk rósł; wydawało się, że już całkowicie okrążył Palais-Royal. Słychać było z zewnątrz krzyki, ale nikt nie mógł zrozumieć, o co chodzi krzyczącym. Było oczywiste, że lud buntuje się i czegoś domaga. Półubrany król, królowa i Laporte zostali tak, jak stali, i tam, gdzie stali, nasłuchując i czekając.

Przybiegł Comminges, który tej nocy miał służbę w Palais-Royal. Miał około dwustu ludzi na dziedzińcach i w stajniach, więc oddał ich do dyspozycji królowej.

— No i co tam? — zapytała Anna Austriaczka, widząc wchodzącego d’Artagnana — co się dzieje?

— Najjaśniejsza pani, rozeszła się wieść, że królowa opuściła Palais-Royal uwożąc ze sobą króla. Lud chce się przekonać, że tak nie jest, i grozi, że zburzy Palais-Royal, jeśli nie zobaczy króla.

— O, tym razem przebrała się miarka — rzekła królowa. — Już ja im dowiodę, że nie wyjechałam.

D’Artagnan po wyrazie twarzy królowej poznał, że ma zamiar wydać rozkaz, który rozdrażni lud do ostatka. Zbliżył się do niej i odezwał się po cichu:

— Czy wasza królewska mość wciąż jeszcze mi ufa?

Głos ten przejął ją dreszczem.

— Tak, panie, ufam ci bez zastrzeżeń — odrzekła. — Mów.

— Czy królowa zechce posłuchać mojej rady?

— Mów.

— Zechciej, najjaśniejsza pani, odprawić pana de Comminges rozkazując mu, żeby się zamknął razem ze swymi ludźmi w kordegardach i w stajniach.

Comminges spojrzał na d’Artagnana tym zawistnym wzrokiem, jakim każdy dworak patrzy na nowego wybrańca pańskiej łaski.

— Słyszałeś, panie de Comminges? — rzekła królowa.

D’Artagnan ze zwykłą sobie bystrością zrozumiał niespokojne spojrzenie Commingesa. Podszedł do niego.

— Panie de Comminges — rzekł mu — wybacz mi. Obydwaj służymy królowej, prawda? Teraz na mnie kolej, żeby jej usłużyć, więc nie zazdrość mi tego szczęścia.

Comminges skłonił się i wyszedł.

— Trudno — rzekł sobie d’Artagnan — oto mam o jednego wroga więcej.

— A teraz — rzekła królowa zwracając się do d’Artagnana — co więcej trzeba uczynić? Gdyż jak pan słyszysz, zgiełk nie cichnie, lecz rośnie.

— Najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan — lud chce zobaczyć króla, trzeba więc, żeby go zobaczył.

— Jak go ma zobaczyć? Gdzie? Na balkonie?

— Nie, najjaśniejsza pani, tu, w sypialni, śpiącego w łóżku.

— O, najjaśniejsza pani, pan d’Artagnan ma ze wszech miar rację! — zawołał Laporte.

Królowa zamyśliła się i uśmiechnęła uśmiechem kobiety, której nie jest obca obłuda.

— To prawda — szepnęła.

— Panie Laporte — rzekł d’Artagnan — wyjdź za kraty Palais-Royal i oznajmij ludowi, że się zadość stanie jego prośbie i że za pięć minut nie tylko zobaczy króla, ale zobaczy go w jego własnym łóżku. Dodaj, że król śpi i że królowa prosi, aby się uciszono, żeby go nie obudzić.

— Ale przecież nie wszyscy, tylko deputacja z dwóch albo czterech osób?

— Wszyscy, najjaśniejsza pani.

— Ależ pomyśl, panie, że nas zatrzymają aż do rana.

— Potrwa to najwyżej kwadrans. Ręczę za wszystko, najjaśniejsza pani. Wierzaj mi, znam lud, to wielki dzieciak, wszystko da się z nim zrobić pieszczotą. Zobaczywszy śpiącego króla stanie się cichy, łagodny i nieśmiały jak jagnię.

— Idź. Laporte — rzekła królowa.

Mały król zbliżył się do matki.

— Dlaczego mamy zrobić to, czego się domagają ci ludzie? — zapytał.

— Bo tak trzeba, mój synu.

— Czyżbym już nie był królem, skoro mówi mi się: “bo tak trzeba”? Królowa nic nie odrzekła.

— Najjaśniejszy panie — rzekł d’Artagnan — czy wasza królewska mość pozwoli zadać sobie jedno pytanie?

Ludwik XIV odwrócił się, zdumiony, że ktoś ośmiela się odezwać doń pierwszy. Królowa ścisnęła syna za rękę.

— Pytaj — rzekł król.

— Waszej królewskiej mości nieraz zapewne zdarzało się — podczas zabawy w parku w Fontainebleau albo na dziedzińcu pałacu w Wersalu — ujrzeć, że niebo nagle pociemniało, i usłyszeć huk grzmotu?

— Tak, oczywiście.

— Więc właśnie, i choć wasza królewska mość miał ochotę dalej się bawić, ów głos grzmotu mówił mu: “Wracaj, najjaśniejszy panie, bo tak trzeba”.

— Oczywiście, panie, ale mówiono mi, że głos grzmotu jest głosem Boga.

— A więc, najjaśniejszy panie — rzekł d’Artagnan — posłuchaj zgiełku, jaki czyni lud, a przekonasz się, że jest on wielce podobny do huku grzmotu.

Rzeczywiście, straszliwa wrzawa niosła się w tej chwili na nocnym wietrze.

I nagle ucichła.

— Słyszysz, najjaśniejszy panie? — rzekł d’Artagnan. — Powiedziano ludowi, że śpisz, widzisz więc, że wciąż jesteś królem.

Królowa spojrzała ze zdziwieniem na tego niezwykłego człowieka, którego straceńcza odwaga stawiała z najdzielniejszymi na równi, którego przebiegłość i subtelny dowcip stawiały na równi z najmożniejszymi.

Wszedł Laporte.

— I cóż, Laporcie? — zapytała królowa.

— Najjaśniejsza pani — odpowiedział — spełniło się przewidywanie pana d’Artagnana: uspokoili się jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaraz otworzą przed nimi wrota i za pięć minut tu będą.

— Laporcie — rzekła królowa — gdybyś położył jednego z twoich synów na miejscu króla, my wyjechalibyśmy przez ten czas.

— Jeśli wasza królewska mość tak rozkaże — odrzekł Laporte — moi synowie, jak i ja, są do usług królowej.

— O nie — rzekł d’Artagnan — gdyż jeśliby któryś z nich znał jego królewską mość i zauważył podstęp, wszystko byłoby stracone.

— Masz słuszność, panie, zawsze masz słuszność — rzekła Anna Austriaczka. — Laporcie, połóż króla do łóżka.

Laporte ułożył w łóżku niemal całkiem ubranego króla i przykrył go kołdrą aż po brodę.

Królowa pochyliła się nad nim i pocałowała go w czoło.

— Udawaj, że śpisz, Ludwiku — rzekła.

— Dobrze — odparł król — ale nie życzę sobie, żeby mnie któryś z tych ludzi dotknął.

— Najjaśniejszy panie, ja tu jestem — rzekł d’Artagnan — i ręczę ci, że gdyby choć jeden ośmielił się na takie zuchwalstwo, życiem by je przypłacił.

— Co teraz należy robić? — zapytała królowa. — Bo już ich słyszę.

— Panie Laporte, wyjdź im naprzeciw i jeszcze raz nakaż, żeby byli cicho. Najjaśniejsza pani, czekaj tam, przy drzwiach. Ja staję u wezgłowia króla, gotów za niego zginąć.

Laporte wyszedł, królowa stanęła przy kotarze, d’Artagnan wśliznął się za zasłony łóżka.

Potem usłyszano głuchy odgłos ostrożnie stawianych kroków; nadchodziła wielka rzesza ludzi. Królowa własnoręcznie podniosła kotarę, kładąc palec na ustach.

Ujrzawszy królową, nadchodzący ludzie zatrzymali się w postawie wyrażającej szacunek.

— Wejdźcie, panowie, wejdźcie — powiedziała królowa.

A wtedy ten tłum pospólstwa zawahał się, jakby się nagle zawstydził: spodziewał się oporu, spodziewał się sprzeciwu, spodziewał się, że wyłamie kraty i przewróci straże. Kraty same się otworzyły, a król, na pozór przynajmniej, nie miał u swego wezgłowia żadnej straży prócz matki.

Ci, co byli na przodzie, coś zaszeptali niewyraźnie i spróbowali się cofnąć.

— Ależ wejdźcie, panowie — rzekł Laporte — skoro królowa pozwala.

Wtedy jeden śmielszy od innych odważył się przekroczyć próg i wszedł do sypialni na palcach. Inni poszli za jego przykładem i pokój napełnił się tak cicho, jakby wszyscy ci ludzie byli najpokorniejszymi i najwierniejszymi dworzanami. Daleko za drzwiami widać było głowy tych, co nie mogąc wejść, postawali na palcach. D’Artagnan wszystko widział przez szparę, którą sobie zrobił w zasłonie. W człowieku, który wszedł pierwszy, poznał Wiórka.

— Panie — odezwała się do niego królowa, poznawszy, że jest zapewne wodzem tych wszystkich ludzi — pragnęliście zobaczyć króla, a ja zgodziłam się go wam pokazać. Zbliżcie się, obejrzyjcie go i powiedzcie, czy wyglądamy na ludzi, co by mieli zamiar uciekać.

— Nie, zaiste — odpowiedział Wiórek, trochę zaskoczony tym niespodziewanym zaszczytem, jaki go spotkał.

— Powiedzcie więc moim zacnym i wiernym paryżanom — odezwała się znów Anna Austriaczka z uśmiechem, którego wyraz jakże był zrozumiały dla d’Artagnana — że widzieliście króla, który leżał w łóżku i spał, i królową, też już gotową do udania się na spoczynek.

— Powiem to, najjaśniejsza pani, i ci, którzy mi tu towarzyszą, także to powtórzą, ale...

— Ale co? — zapytała Anna Austriaczka.

— Niech mi wasza królewska mość wybaczy — rzekł Wiórek — ale czy to na pewno król leży w tym łóżku?

Anna Austriaczka zadrżała.

— Jeśli jest wśród was ktoś, kto zna króla — rzekła — niech się zbliży i niech powie, czy to jego królewska mość śpi w tym łóżku.

Jakiś człowiek owinięty w płaszcz, którego połą twarz sobie zasłaniał, podszedł, pochylił się nad łóżkiem i spojrzał.

D’Artagnanowi wydało się w pierwszej chwili, że ów człowiek ma niedobry zamiar, i już sięgał ręką do szpady, ale kiedy człowiek ów się pochylał, płaszcz odsunął się nieco, odkrywając część jego twarzy, i d’Artagnan poznał koadiutora.

— Tak, to król — rzekł ów człowiek prostując się. — Niech Bóg błogosławi jego królewską mość.

— Tak — powtórzył półgłosem dowódca — tak, niech Bóg błogosławi jego królewską mość.

I w tych ludziach, którzy weszli tu tak gniewni, gniew przemienił się w litość. Wszyscy z kolei polecili boskiej opiece królewskie dziecię.

— A teraz — odezwał się Wiórek — podziękujmy królowej, przyjaciele, i chodźmy stąd.

Wszyscy się ukłonili i wyszli, tak jak weszli, po kilku i bez hałasu. Wiórek, który wszedł pierwszy, wyszedł ostatni. Królowa zatrzymała go.

— Jak się nazywasz, przyjacielu? — zapytała.

Wiórek odwrócił się, wielce zdziwiony tym pytaniem.

— Widzisz — rzekła królowa — czuję się zaszczycona twymi odwiedzinami tak samo, jakbyś był księciem, i pragnę znać twoje nazwisko.

Aha, właśnie — pomyślał sobie Wiórek — żeby mnie później potraktować jak księcia, dziękuję.

D’Artagnan drżał, żeby Wiórek, dając się wziąć na pochlebstwo jak ów kruk z bajki, nie powiedział swojego nazwiska i żeby królowa, poznawszy je, nie dowiedziała się, że Wiórek niegdyś u niego służył.

— Najjaśniejsza pani — odpowiedział z szacunkiem Wiórek — nazywam się Dulaurier — do usług waszej królewskiej mości.

— Dziękuję, panie Dulaurier — odrzekła królowa — a czym się zajmujesz?

— Najjaśniejsza pani, mam sklep z suknem przy ulicy Bourdonnais.

— Tyle chciałam wiedzieć — rzekła królowa — wielce ci jestem zobowiązana, panie Dulaurier, jeszcze o mnie usłyszysz.

— Aha, szukaj tatka latka — szepnął d’Artagnan wychylając się zza zasłony — trzeba przyznać, że imć Wiórek jest nie w ciemię bity, zaraz poznać, że się wychował w dobrej szkole.

Aktorzy tej niezwykłej sceny przez chwilę trwali bez słowa, tylko spoglądając na siebie, królowa stojąca przy drzwiach, d’Artagnan wyłoniony do głowy ze swej kryjówki, król oparty na łokciu i gotów znów paść na łóżko przy najlżejszym hałasie, który by wskazywał, że tłum pospólstwa wraca. Ale hałas się nie zbliżał, przeciwnie, coraz bardziej się oddalał i wreszcie całkiem ucichł.

Królowa odetchnęła; d’Artagnan otarł wilgotne czoło; król zsunął się z łóżka i rzekł:

— Jedźmy.

W tej chwili wrócił Laporte.

— I co tam? — zapytała królowa.

— Najjaśniejsza pani — odparł pokojowiec — szedłem za nimi aż do krat. Oznajmili swoim kamratom, że widzieli króla i że królowa z nimi rozmawiała, i poszli sobie precz, wielce kontenci i dumni z siebie.

— A, nędzne łotry! — szepnęła królowa. — Drogo zapłacą za zuchwalstwo, ja im to obiecuję.

Po czym zwracając się do d’Artagnana rzekła:

— Panie d’Artagnan, jeszcze nigdy nikt nie radził mi tak trafnie jak ty dzisiejszej nocy. Radź więc dalej: co mamy teraz uczynić?

— Panie Laporte — rzekł d’Artagnan — ubierz do końca króla.

— Więc możemy wyjechać? — zapytała królowa.

— Kiedy tylko zechcesz, najjaśniejsza pani. Zejdź po ukrytych schodach, czekam przed drzwiami.

— Niech pan już idzie — powiedziała królowa. — Idę za panem.

D’Artagnan zszedł na dół; kareta czekała przed drzwiami, muszkieter siedział na koźle.

D’Artagnan wziął zawiniątko, które Bernouin na jego polecenie złożył u stóp muszkietera. Był tam, jak czytelnik pamięta, kapelusz i płaszcz stangreta pana de Gondy.

Płaszcz zarzucił sobie na ramiona, kapelusz włożył na głowę.

Muszkieter zlazł z kozła.

— Panie de Belliere — rzekł d’Artagnan — idź i uwolnij swego kolegę, który pilnuje stangreta. Potem obaj wsiądźcie na koń, zajedźcie do oberży “Pod kózką” przy ulicy Tiquetonne, weźmiecie mego konia i konia pana du Vallon, osiodłacie je jak na wojnę, wyjedziecie z Paryża, prowadząc je za uzdy, i udacie się na Cours-la-Reine. Jeśli na Cours-la-Reine nie zastaniecie już nikogo, jedźcie do Saint-Germain. Służba dla króla.

Muszkieter dotknął ręką kapelusza i odszedł, żeby wykonać otrzymane rozkazy.

D’Artagnan wlazł na kozioł.

Miał dwa pistolety za pasem, muszkiet w nogach i gołą szpadę przy sobie.

Ukazała się królowa; za nią szedł król i książę d’Anjou, jego brat.

— Kareta pana koadiutora! — zawołała cofając się o krok.

— Tak, najjaśniejsza pani — odrzekł d’Artagnan — ale wsiądź śmiało; ja powożę.

Królowa aż krzyknęła z podziwu i wsiadła do karety. Następnie wsiedli król i książę i zajęli miejsca po obu stronach matki.

— Chodź, Laporcie — powiedziała królowa.

— Jakże to, najjaśniejsza pani! — rzekł pokojowiec — mam jechać w tej samej karecie co ich królewskie moście?

— Nie o dworską etykietę chodzi dzisiaj, ale o ocalenie króla. Wsiądź, Laporcie.

Laporte usłuchał.

— Trzeba spuścić zasłony w oknach — rzekł d’Artagnan.

— Ale czy się to nie wyda podejrzane? — zapytała królowa.

— Niech wasza królewska mość będzie spokojna — odparł d’Artagnan — mam gotową odpowiedź.

Spuszczono zasłony i pojechali galopem przez ulicę Richelieu. Kiedy zbliżali się do bramy, ruszył na ich spotkanie dowódca straży na czele dwunastu ludzi. W ręku trzymał latarnię.

D’Artagnan dał mu znak, żeby podszedł bliżej.

— Poznajesz tę karetę? — zapytał dowódcę straży.

— Nie — odpowiedział dowódca.

— Przyjrzyj się herbom.

Dowódca straży oświetlił drzwiczki latarnią.

— To herby pana koadiutora — powiedział.

— Ciszej, pan koadiutor spędza tam słodkie chwile z panią de Guemenee.

Dowódca straży roześmiał się.

— Otwierajcie rogatkę — rzekł. — Wiem, co to znaczy. I zbliżając się do zasłoniętego okna, zawołał:

— Życzę dużo szczęścia jego wielebności!

— A, wścibski człowieku! — krzyknął d’Artagnan. — Przepędzą mnie z twojej winy.

Brama zaskrzypiała w zawiasach, d’Artagnan, widząc przed sobą drogę wolną, silnie zaciął konie biczem i pojechali tęgim kłusem. W pięć minut później zatrzymali się obok karety kardynała.

— Muszkiet! — krzyknął d’Artagnan — otwórz drzwiczki karety jej królewskiej mości!

— To on! — rzekł Portos.

— Jako stangret! — zawołał Mazarini.

— I to w karecie koadiutora! — odezwała się królowa.

— Corpo di Dio![61] panie d’Artagnan — rzekł Mazarini. — Wart jesteś tyle złota, ile ważysz.


Загрузка...