III. Dwaj dawni wrogowie

Biło wpół do ósmej, kiedy d’Artagnan przybył do Bastylii.

Kazał się zaanonsować gubernatorowi, który dowiedziawszy się, że d’Artagnan przybył z rozkazem od ministra, wyszedł na spotkanie porucznika aż na ganek.

Gubernatorem Bastylii był wówczas pan du Tremblay, brat sławnego kapucyna, ojca Józefa, zwanego szarą eminencją; będąc ulubieńcem kardynała de Richelieu budził niegdyś postrach.

Kiedy marszałek de Bassompierre siedział w Bastylii jakieś dobre dwanaście lat, a jego towarzysze snuli marzenia o wolności i mówili sobie: “Ja wyjdę wtedy…”, “A ja wtedy…”, Bassompierre odpowiadał: “Ja zaś, panowie, wyjdę wówczas, kiedy ustąpi stąd pan du Tremblay”. Należało przez to rozumieć, że z chwilą śmierci kardynała pan du Tremblay musi utracić swoje stanowisko w Bastylii, a Bassompierre odzyskać swe miejsce na dworze.

Przepowiednia ta o mały włos się nie sprawdziła, ale zupełnie inaczej, niż to myślał Bassompierre, gdyż z chwilą śmierci kardynała sprawy potoczyły się jak dawniej. Pan du Tremblay nie opuścił Bastylii i mało brakowało, a Bassompierre nie wyszedłby stamtąd w ogóle.

Kiedy więc d’Artagnan pojawił się, aby wykonać rozkaz ministra, pan du Tremblay był wciąż jeszcze gubernatorem Bastylii. Przyjął porucznika z największą uprzejmością, a ponieważ miał właśnie zasiadać do stołu, zaprosił go na wieczerzę.

— Byłoby mi bardzo przyjemnie — odpowiedział d’Artagnan — lecz jeśli się nie mylę, na kopercie zaznaczone jest: bardzo pilne!

— Rzeczywiście — rzekł du Tremblay. — Hej!, majorze! Niech tu zejdzie numer 256.

Wchodząc do Bastylii więzień przestawał być człowiekiem, stawał się numerem.

D’Artagnan, słysząc brzęk kluczy, poczuł przeszywający go dreszcz. Toteż pozostał na koniu nie zamierzając zeń schodzić. Spoglądał na kraty, na głęboko osadzone okna, potężne mury, które widział dotąd jedynie od strony fosy i które przed około dwudziestu laty budziły w nim tak wielkie przerażenie.

Rozległ się głos dzwonu.

— Opuszczam pana — zwrócił się do oficera pan du Tremblay. — Wzywają mnie, bym podpisał zezwolenie na wyjście więźnia. Do widzenia, panie d’Artagnan.

— Niech mnie diabli wezmą, jeśli odpowiem ci podobnym życzeniem — mruknął d’Artagnan. Przekleństwu jego towarzyszył ujmujący uśmiech. — Wystarczyło mi tu pobyć pięć minut, abym się poczuł chory. No, no, widzę, że lepiej umierać na słomie, co mnie prawdopodobnie czeka, aniżeli zgarniać dziesięć tysięcy liwrów pełniąc funkcję gubernatora Bastylii.

Zaledwie skończył swój monolog, gdy pojawił się więzień. Na jego widok d’Artagnan zdradził przez moment zdziwienie, natychmiast jednak je opanował. Więzień wsiadł do powozu; zdawał się d’Artagnana nie poznawać.

— Panowie — zwrócił się porucznik do czterech muszkieterów — zlecono mi największą czujność nad więźniem; ponieważ karoca nie ma zamków przy drzwiczkach, usiądę obok niego. Panie de Lillebonne, poprowadź, proszę, mego konia luzem.

— Z chęcią, panie poruczniku — odrzekł żołnierz, do którego zwrócił się był d’Artagnan.

Porucznik zeskoczył z konia, oddał uzdę muszkieterowi, wsiadł do karety zajmując miejsce obok więźnia i głosem, w którym nie można było dopatrzyć się nawet cienia emocji, powiedział:

— Do Palais-Royal! Kłusem!

Gdy tylko kareta ruszyła, d’Artagnan, korzystając z ciemności panujących pod mijanym właśnie sklepieniem wjazdu, rzucił się więźniowi na szyję.

— Rochefort! — krzyknął. — Więc to naprawdę ty! Przecież się nie mylę!

— D’Artagnan! — wykrzyknął z kolei zdumiony Rochefort.

— Ach, mój biedny przyjacielu! — ciągnął d’Artagnan. — Nie widząc cię od czterech czy pięciu lat, sądziłem, żeś umarł.

— Dalibóg — rzekł Rochefort — niewielka to różnica między zmarłym a pogrzebanym. A ja jestem pogrzebany lub też prawie pogrzebany.

— Za jakąż to zbrodnię znalazłeś się w Bastylii?

— Chcesz bym wyznał ci prawdę?

— Tak.

— A więc nie mam pojęcia.

— Nie ufasz mi, Rochefort?

— Broń Boże, słowo szlachcica. Tylko że jest niemożliwością, bym się tam znajdował za to, co mi zarzucają.

— A cóż takiego?

— Że jestem grasującym po nocy opryszkiem.

— Ty opryszkiem! Rochefort, kpisz?

— Rozumiem twe zdziwienie. To wymaga komentarza, nieprawdaż?

— Oczywiście.

— A więc posłuchaj, co się zdarzyło. Pewnego wieczoru po pijaństwie u Reinarda w Tuileries w towarzystwie diuka d’Harcourt, Fontraillesa, de Rieux i innych, diuk d’Harcourt zaproponował, byśmy poszli na Pont-Neuf ściągać z przechodniów okrycia. Zabawę tę, jak ci zapewne wiadomo, usilnie wprowadzał w modę diuk Orleański.

— Zwariowałeś, Rochefort! W twoim wieku?

— No cóż, byłem pijany. Ponieważ zabawa wydawała mi się nieszczególna, zaproponowałem kawalerowi de Rieux, byśmy raczej zostali widzami niż aktorami i byśmy się wspięli na konia z brązu i obserwowali, wszystko jakby z pierwszych lóż. Jak się rzekło, tak się i zrobiło. Dzięki ostrogom, które posłużyły nam za strzemiona, w mgnieniu oka siedzieliśmy wysoko na grzbiecie. Czuliśmy się cudownie, mieliśmy zachwycający widok. Ściągnięto już cztery czy pięć płaszczy z niezwykłą zręcznością, przy czym żaden z rozdziewanych nie odważył się pisnąć słówka, gdy wtem jakiś dureń, mniej uległy od innych, zaczął wrzeszczeć: “Ratunku!” i ściągnął nam na głowę patrol łuczników. Diukowi d’Harcourt, Fontraillesowi i innym udało się uratować ucieczką; de Rieux chciał zrobić to samo. Odwiodłem go od tego zapewniając, że nas tutaj nie odkryją. Nie posłuchał mnie, lecz postawił nogę na ostrodze chcąc zejść; ostroga pękła, spadł, złamał nogę i zamiast zachować się cicho, zaczął krzyczeć jak opętany. Z kolei chciałem skoczyć i ja, lecz już było za późno: spadłem wprost w ramiona łuczników, którzy odprowadzili mnie do Chatelet[11], gdzie usnąłem jak suseł, pewny, że wyjdę stamtąd następnego ranka. Przeszło jutro, przeszło pojutrze, przeszło osiem dni... Napisałem do kardynała. Tego samego dnia przyszli po mnie i odprowadzili do Bastylii. Upłynęło już pięć lat, odkąd tam tkwię. Czy sądzisz, że to za świętokradztwo, jakie popełniłem siadając na koniu z tyłu za Henrykiem IV?

— Nie, mój drogi Rochefort, masz rację, to nie to, ale prawdopodobnie dowiesz się za co.

— Ach, prawda, zapomniałem cię zapytać, dokąd mnie wieziesz.

— Do kardynała.

— Czegóż on chce ode mnie?

— Nie wiem, nie miałem nawet pojęcia, że jadę po ciebie.

— Niemożliwe, ty, faworyt...

— Ja faworytem?! — wykrzyknął d’Artagnan. — Ach, mój biedny hrabio! Jestem dziś bardziej kadetem gaskońskim aniżeli wtedy, gdyśmy się widzieli w Meung, przypominasz sobie? Niestety, upłynęło już od tego czasu dwadzieścia dwa lata!

I ciężko westchnął kończąc to zdanie.

— Jednakże przybyłeś z rozkazem..

— Przypadkowo znajdowałem się na przedpokojach i kardynał zwrócił się do mnie, podobnie jak by się zwrócił do każdego innego. Jestem nadal porucznikiem muszkieterów i o ile mnie pamięć nie myli, jestem nim już około dwudziestu jeden lat.

— Dobrze chociaż, że nie spotkało cię nieszczęście, a to już i tak wiele.

— A jakież to nieszczęście miałoby mnie spotkać? Powiedziane jest w jednym wierszu łacińskim, który zapomniałem, a raczej nigdy go dobrze nie umiałem: “Piorun nie uderza w doliny”, ja zaś, mój drogi Rochefort, jestem doliną, i to jedną z najniżej położonych.

— To ten Mazarini jest dalej Mazarinim?

— Bardziej niż kiedykolwiek; mówią, że zaślubił królową.

— Zaślubił?

— O ile nie jest jej mężem, jest na pewno kochankiem.

— Oprzeć się Buckinghamowi, a ulec takiemu Mazariniemu!

— Tak to bywa z kobietami — odparł filozoficznie d’Artagnan.

— Z kobietami tak, ale królowe?

— Och, mój Boże, pod tym względem królowe są po dwakroć kobietami.

— A pan de Beaufort przebywa nadal w więzieniu?

— Bez przerwy. O co ci chodzi?

— Ach, gdyż był to człowiek mi życzliwy i mógłby mnie wyciągnąć z opresji.

— Przypuszczam, że jesteś bliższy wolności aniżeli on. To ty będziesz go mógł wyciągnąć.

— A więc wojna...

— Będziemy ją mieli.

— Z Hiszpanem?

— Nie, z Paryżem.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Słyszysz odgłosy strzałów?

— Tak, więc cóż?

— To mieszczanie zabawiają się w oczekiwaniu rozgrywki.

— Myślisz, że można by z mieszczan coś zrobić?

— Ależ tak, zapowiadają się dobrze, byleby tylko mieli przywódcę, który by połączył te wszystkie grupy...

— Jaka szkoda, że nie jestem na wolności.

— Ech, mój Boże! Nie rozpaczaj. Jeśli Mazarini kazał cię sprowadzić, oznacza to, że jesteś mu potrzebny. A jeśli jesteś mu potrzebny, pozostaje tylko gratulować ci. Ja nie jestem nikomu potrzebny już od wielu lat, toteż widzisz, do czego doszedłem.

— Radzę ci, poskarż się!

— Słuchaj, Rochefort, układ...

— Jaki?

— Jesteśmy przecież dobrymi przyjaciółmi.

— Dalibóg, noszę na sobie ślady tej przyjaźni: trzy blizny po szpadzie...

— Więc jeśli powrócisz do łask, proszę, nie zapominaj o mnie.

— Słowo Rocheforta, ale na zasadzie wzajemności.

— Zgoda. Masz moją rękę.

— A więc przy pierwszej sposobności, jaka się nadarzy, kiedy będziesz mógł o mnie mówić...

— Powiem o tobie, a ty?

— Ja podobnie. Ale, ale, a twoi przyjaciele, czy mam i o nich wspomnieć?

— Jacy przyjaciele?

— Atos, Portos i Aramis. Czyżbyś o nich zapomniał?

— Prawie.

— Co się z nimi stało?

— Nic o nich nie wiem.

— Doprawdy?!

— Ach, mój Boże, oczywiście, że nic. Jak wiesz, rozstaliśmy się. Wszystko, co mogę o nich powiedzieć, to, że żyją. Od czasu do czasu miewam od nich pośrednio wiadomości. Ale niech mnie diabli, jeśli wiem, w jakim zakątku świata się znajdują. Nie, na honor, nie mam prócz ciebie, Rochefort, żadnych przyjaciół.

— A ten sławny... jakże nazywał się ten chłopak, którego zrobiłem sierżantem w pułku Piemontczyków?

— Wiórek?

— Tak, zgadza się. Więc cóż się stało ze sławnym Wiórkiem?

— Ożenił się ze sklepem cukierniczym przy ulicy des Lombards. Chłopiec ten zawsze przepadał za słodyczami. Dzięki temu jest mieszczuchem paryskim i prawdopodobnie hałasuje w tej chwili. Przekonasz się, że ten hultaj będzie pierwej ławnikiem niźli ja kapitanem.

— Głowa do góry, drogi d’Artagnan, odwagi! Zazwyczaj gdy się jest na najniższym szczeblu koła, koło obraca się i wynosi cię w górę. Być może, że od tego wieczoru los twój zmieni się całkowicie.

— Amen — rzekł d’Artagnan zatrzymując karetę.

— Co robisz? — zapytał Rochefort.

— To, co trzeba. Jesteśmy na miejscu i nie chcę, by mnie widziano wysiadającego z karety. Nie znamy się przecież.

— Masz rację. Żegnaj.

— Do widzenia. Proszę, pamiętaj o obietnicy.

I d’Artagnan dosiadł konia, stając na czele eskorty.

W pięć minut później zajechali na podwórzec Palais-Royal.

D’Artagnan powiódł więźnia głównymi schodami, przeszedł z nim przedpokój i korytarz. Gdy dotarł do drzwi gabinetu Mazariniego i zamierzał się zaanonsować, Rochefort położył mu dłoń na ramieniu.

— D’Artagnan — rzekł śmiejąc się — chcesz, bym ci wyjawił, o czym myślałem przez całą drogę patrząc na mijane grupy mieszczan, którzy spoglądali na ciebie i twoich czterech ludzi pałającymi oczami?

— Mów — odparł d’Artagnan.

— Myślałem, że wystarczyłoby tylko krzyknąć o pomoc, a poćwiartowano by ciebie i całą eskortę, ja zaś byłbym wtedy wolny.

— Dlaczegoś tego nie uczynił?

— Jakżeż to! — odparł Rochefort. — Zaprzysiężona przyjaźń! Ach, gdyby tak prowadził mnie kto inny, a nie ty, nie powiem...

D’Artagnan opuścił głowę.

— Czyżby Rochefort stał się lepszy ode mnie? — rzekł do siebie. I kazał się zaanonsować ministrowi.

— Wprowadzić pana de Rochefort — odezwał się zniecierpliwiony głos Mazariniego, gdy tylko usłyszał te dwa nazwiska. — I proszę, by pan d’Artagnan poczekał; mam z nim jeszcze coś do załatwienia.

Słowa te naprawdę uradowały d’Artagnana. Jak to był powiedział, od dawna już nikt go nie potrzebował, a to nieustanne krążenie Mazariniego wokół jego osoby wydawało mu się dobrą wróżbą.

Co się tyczy Rocheforta, wywołało to tylko ten efekt, że jął się mieć na baczności. Wszedł do gabinetu, gdzie zastał Mazariniego siedzącego za stołem, w codziennym stroju, to jest w szacie kardynała; strój ten, prócz fioletowych pończoch i płaszcza tegoż koloru, był niemal zwykłym ubiorem księżowskim owych czasów.

Drzwi się zamknęły, Rochefort spojrzał na Mazariniego spod oka i pochwycił wzrok ministra krzyżujący się z jego spojrzeniem.

Minister wcale się nie zmienił: starannie uczesany, starannie ufryzowany, dobrze uperfumowany, dzięki tej kokieterii nie wyglądał na swoje lata. Inaczej miała się sprawa z Rochefortem; pięć lat spędzone w więzieniu postarzały mocno tego zacnego przyjaciela pana de Richelieu. Jego krucze włosy posiwiały zupełnie, a brązowy odcień cery ustąpił miejsca całkowitej bladości płynącej z wyczerpania. Na jego widok Mazarini potrząsnął niedostrzegalnie głową, jakby chciał powiedzieć:

“Człowiek ten wydaje mi się już do niczego”.

Po chwili milczenia, w rzeczywistości dość długiej, a która panu de Rochefort wydała się wiekiem, Mazarini wyjął z pliku papierów otwarty list i ukazując go szlachcicowi, zapytał:

— Znalazłem tu pański list, w którym domaga się pan, Rochefort, wolności. Przebywa pan tedy w więzieniu?

Na to pytanie Rochefort zadrżał.

— Ależ wydaje mi się, że jego eminencja wiedział o tym lepiej od kogokolwiek.

— Ja? Nic podobnego! W Bastylii znajduje się jeszcze tłum więźniów, którzy przebywają tam od czasów de Richelieu, a których nie znam nawet z nazwiska.

— Ale ze mną inna sprawa i moje nazwisko było jego eminencji znane, gdyż na pański to rozkaz, monsignore, zostałem przewieziony z Chatelet do Bastylii.

— Tak pan sądzi?

— Jestem tego pewien.

— Ach tak, rzeczywiście, przypominam coś sobie. Czy pan w tym czasie nie odmówił królowej podjęcia pewnej podróży do Brukseli?

— Aaa! — wykrzyknął Rochefort — więc to jest istotnym powodem? Szukam go od pięciu lat. Cóż za głupiec ze mnie, że nie mogłem go znaleźć!

— Ależ nie twierdzę, że to było przyczyną pańskiego aresztowania, proszę mnie źle nie rozumieć. Stawiam tylko pytanie, i to wszystko: czy nie odmówił pan jazdy do Brukseli w służbie królowej, podczas gdy podjął się pan tego samego dla nieboszczyka kardynała?

(audio 02 a)

— Właśnie dlatego, że byłem w Brukseli w służbie zmarłego kardynała, nie mogłem po raz drugi udać się tam od królowej. Będąc w Brukseli znajdowałem się w okropnych okolicznościach. Było to w czasie spisku de Chalais[9]. Byłem tam by przejąć korespondencję pana de Chalais z arcyksięciem i już wtedy o mało nie rozdarto mnie w strzępy, kiedy zostałem rozpoznany. Jakżeż mogłem tam znowu powrócić! Zgubiłbym królową zamiast jej służyć.

— Więc pojmuje pan teraz, drogi Rochefort, jak czasem najlepsze intencje mogą być źle zrozumiane. Królowa nie widziała w pańskiej odmowie nic innego poza zwykłą odmową; jej królewska mość miała ważne powody, żeby się skarżyć na pana za życia zmarłego kardynała.

Rochefort uśmiechnął się wzgardliwie.

— Działo się tak właśnie dlatego, że służyłem wiernie kardynałowi de Richelieu przeciw królowej, a po jego śmierci, monsignore powinien to zrozumieć, służyłem wiernie waszej eminencji przeciwko całemu światu.

— Ja, panie de Rochefort — rzekł Mazarini — nie jestem człowiekiem, jakim był pan de Richelieu, który zmierzał do wszechwładzy. Jestem zwykłym sobie ministrem, który nie potrzebuje oddanych sług będąc sam w służbie królowej. Otóż jej królewska mość jest bardzo drażliwa. Wiedziała o pańskiej odmowie, wzięła ją za wypowiedzenie wojny, i ona to, uważając, że pan, panie de Rochefort, jest tym bardziej niebezpieczny, iż jest pan człowiekiem niepospolitym, rozkazała mi pana uwięzić. W ten sposób znalazł się pan w Bastylii.

— A więc, monsignore — odezwał się Rochefort — wydaje mi się, że jeśli znajduję się w Bastylii przez omyłkę...

— Tak, tak, bez wątpienia — przerwał Mazarini — można to wszystko naprawić. Jesteś pan człowiekiem, który jest w stanie zrozumieć pewne sprawy, a raz zrozumiawszy, dobrze nimi pokierować.

— Takie było zapatrywanie pana kardynała de Richelieu, a fakt, że jego eminencja był łaskaw powiedzieć mi, iż jest tego samego zdania, powiększa jeszcze mój podziw dla tego wielkiego człowieka.

— To prawda — rzekł Mazarini — pan kardynał posiadał wiele zręczności politycznej i to właśnie było przyczyną jego ogromnej wyższości nade mną, jestem bowiem człowiekiem zupełnie prostym, pozbawionym przebiegłości; szkodzi mi to, że jestem szczery jak Francuz.

Rochefort zagryzł wargi, żeby się nie roześmiać.

— Dochodzę teraz do sedna sprawy. Potrzebuję oddanych przyjaciół, wiernych w służbie. Kiedy mówię “potrzebuję”, rozumiem przez to, że potrzebuje ich królowa. Czynię wszystko tylko z rozkazu królowej. Proszę zrozumieć, że ze mną sprawa ma się inaczej niż z panem kardynałem de Richelieu, który kierował się swym widzimisię. Oczywiście, nie będę nigdy wielkim człowiekiem, takim jak on, ale za to jestem człowiekiem uczciwym, panie de Rochefort, i mam nadzieję, że dam panu tego dowody.

Rochefort znał ten jedwabisty głos, w którym od czasu do czasu przewijało się jakby syczenie żmii.

— Jestem gotów uwierzyć panu całkowicie, monsignore — wyrzekł — chociaż sam mało miałem dowodów owej dobroduszności, o której wasza eminencja mówi. Proszę nie zapominać, monsignore — ciągnął Rochefort widząc odruch zniecierpliwienia, który minister starał się stłumić — proszę nie zapominać, że od pięciu lat siedzę w Bastylii i że nic tak nie wykoślawia myśli, jak oglądanie spraw poprzez kraty więzienia.

— Ach, panie de Rochefort, mówiłem już panu, że nie miałem nic wspólnego z pańskim uwięzieniem. Królowa... gniew kobiety i księżnej, cóż pan chcesz! Ale jak przyszło, tak i mija. Później nie myśli się o tym...

— Pojmuję, monsignore, że ona już o tym nie myśli, ona, która przepędziła te pięć lat w Palais-Royal pośród uciech i dworzan. Lecz ja, który spędziłem je w Bastylii...

— Ech, dobry Boże, czy pan, drogi panie de Rochefort, sądzi, że w Palais-Royal żyje się tak wesoło? Nic podobnego. Zapewniam pana, że również i my miewaliśmy tutaj wielkie przykrości. Ale dość, nie rozmawiajmy już o tym. Ja, jak zazwyczaj, wykładam karty na stół. No, zobaczymy, czy należy pan do nas, panie de Rochefort.

— Musi pan zrozumieć, monsignore, że nie ubiegam się o nic lepszego. Tylko że się już w niczym nie orientuję. W Bastylii rozprawia się o polityce jedynie z żołnierzami i dozorcami więziennymi, a monsignore nie wyobraża sobie, jak ci ludzie są mało świadomi tego, co się dzieje. Ja, ja jestem zawsze z panem de Bassompierre... Czy jest on wciąż jeszcze jednym z siedemnastu panów lennych?

— Zmarł, panie de Rochefort, jest to ogromna strata. Był to człowiek oddany królowej, a ludzi oddanych spotyka się rzadko.

— Dalibóg, rozumie się — rzekł Rochefort. — Ale kiedy tacy są, wysyłacie ich do Bastylii.

— Istnieje tylko zagadnienie — mówił Mazarini — jak wypróbować to oddanie?

— Czynem — rzucił Rochefort.

— Ach tak, czynem — podjął minister zamyślony — lecz gdzież znaleźć ludzi czynu?

Rochefort potrząsnął głową.

— Nigdy ich nie brak, lecz monsignore źle ich szuka.

— Ja źle szukam! Co pan chce przez to powiedzieć, drogi panie de Rochefort? Proszę, proszę, niech mnie pan oświeci. Musiał się pan wiele nauczyć będąc w zażyłości z nieboszczykiem kardynałem! Ach, to był wielki człowiek!

— Czy monsignore nie obrazi się, że będę mu prawił morały?

— Ja, przenigdy! Wie pan dobrze, że mnie można wszystko powiedzieć. Staram się, aby mnie raczej kochano, a nie lękano się.

— A więc, monsignore, w lochu moim na murze wypisane jest ostrzem gwoździa pewne przysłowie.

— Cóż to za przysłowie? — zapytał Mazarini.

— Brzmi ono, monsignore, tak: “Jaki pan...”

— Znam je: “taki kram”.

— Nie, “taki sługa”. Tę małą zmianę wprowadzili dla własnej satysfakcji ludzie oddani, o których co dopiero mówiłem.

— A cóż ma znaczyć to przysłowie?

— Znaczy ono, że pan de Richelieu umiał doskonale wynajdywać oddanych sobie ludzi, i to całymi tuzinami.

— On, który był celem wszystkich sztyletów?! On, który spędził życie na odparowywaniu wszelakich zadawanych mu ciosów?!

— Aleje przecież odparowywał, choć były to ciosy nie byle jakie. Jeśli miał bowiem zajadłych wrogów, to miał i równie wiernych przyjaciół.

— Przecież chodzi mi tylko o to!

— Znałem ludzi — ciągnął Rochefort, uważając, że nadszedł moment, by dotrzymać słowa d’Artagnanowi — znałem ludzi, którzy swą zręcznością sto razy wyprowadzili w pole przenikliwość kardynała, brawurą swą pokonywali straże i szpiegów, ludzi, którzy bez pieniędzy, bez oparcia, bez autorytetu zachowali koronę na jednej z ukoronowanych głów i zmusili kardynała, by prosił o łaskę.

— Ależ ludzie, o których pan mówi — rzekł Mazarini uśmiechając się z zadowolenia, że Rochefort trafił tam, dokąd właśnie chciał go zaprowadzić — ludzie ci nie byli przecież oddani kardynałowi, skoro walczyli przeciw niemu.

— Nie dlatego jednak, że byli lepiej wynagradzani. Lecz na swoje nieszczęście oddani byli tej samej królowej, dla której teraz jego eminencja poszukuje oddanych sobie ludzi.

— A skądże pan wie o tym wszystkim?

— Znam te sprawy, bo ludzie ci byli wtedy moimi wrogami, walczyli ze mną, ja zaś wyrządziłem im tyle zła, ile tylko mogłem; oddawali mi go tyle, ile tylko było w ich mocy. Jeden z nich, z którym miałem bardziej osobistą sprawę, zadał mi pchnięcie szpadą prawie siedem lat temu; był to trzeci cios otrzymany z tej samej ręki... finał starych porachunków.

— Ach! — wykrzyknął Mazarini z podziwu godną dobrodusznością — ach, gdybym znał podobnych ludzi!

— O monsignore, masz pan jednego z nich za drzwiami od przeszło sześciu lat i przez te sześć lat nie zauważyłeś pan, że jest on do czegokolwiek zdolny.

— Któż to taki?

— Pan d’Artagnan.

— Ten Gaskończyk!? — wykrzyknął Mazarini z doskonale udanym zdziwieniem.

— Gaskończyk ten uratował królową i zmusił pana de Richelieu do przyznania, iż pod względem biegłości, zręczności i gry politycznej mógłby być jego uczniem.

— Doprawdy?

— Ściśle tak, jak to miałem honor powiedzieć jego eminencji.

— Opowiedzże mi coś o tym, drogi panie de Rochefort.

— To dość trudne, monsignore — odrzekł szlachcic uśmiechając się.

— W takim razie on sam mi opowie.

— Wątpię, monsignore.

— A dlaczegóż to?

— Gdyż sekret ten nie należy do niego; jak to już powiedziałem, sekret ten należy do pewnej wielkiej królowej.

— A czy dokonał on tego zupełnie sam?

— Nie, monsignore, miał trzech przyjaciół, trzech dzielnych ludzi, którzy go wspomagali, takich, jakich monsignore przed chwilą poszukiwał.

— I twierdzi pan, że ci czterej ludzie trzymali się razem?

— Jakby byli jednym człowiekiem, jakby te cztery serca biły w jednej piersi. Czegóż to oni we czwórkę nie dokonali!

— Mój drogi panie de Rochefort, doprawdy trudno mi wyrazić, do jakiego stopnia podnieca pan moją ciekawość. Nie mógłby mi pan opowiedzieć tej historii?

— Nie, lecz mogę opowiedzieć coś innego, prawdziwą bajkę, ręczę za to, monsignore.

— O, niech pan opowie, panie de Rochefort. Ogromnie lubię bajki.

— Więc monsignore życzy sobie tego? — rzekł Rochefort, próbując odczytać intencje kardynała z wyrazu jego przebiegłej, wręcz szczwanej twarzy.

— Tak.

— A więc proszę posłuchać. Była raz pewna królowa... ale to potężna królowa, królowa jednego z największych królestw świata, której pewien wielki minister życzył wiele zła dlatego, że poprzednio pragnął za wiele dobra. Proszę nie szukać, monsignore! Nie jest pan w stanie odgadnąć, o kim mowa. Wszystko to wydarzyło się dużo wcześniej, zanim pan zawitał do królestwa, gdzie panowała owa królowa. Otóż na dwór przybył pewien ambasador tak mężny, bogaty i wytworny, że wszystkie kobiety oszalały. Nawet sama królowa, pomna bez wątpienia na jego stosunek do spraw państwa, miała nieostrożność dać mu pewien klejnot tak znaczny, że nie można go było zastąpić innym. Ponieważ klejnot pochodził od króla, minister nakłonił go do zażądania od królowej, ażeby klejnot ten zdobił jej strój na najbliższym balu. Nie potrzebuję pana objaśniać, monsignore, że minister wiedział z całą pewnością, iż klejnot ten pojechał wraz z ambasadorem, który to ambasador znajdował się bardzo daleko, gdzieś za morzami. Wielka królowa była zgubiona! Zgubiona jak ostatnia z jej poddanych, gdyż spadała ze szczytu całej swej wielkości.

— Doprawdy? — rzekł Mazarini.

— A więc czterech ludzi, monsignore, postanowiło ją ocalić. Ci czterej nie byli to książęta, nie byli to diukowie, nie byli to ludzie potężni, nie byli nawet bogaci: byli to czterej żołnierze o wielkim sercu, dzielnym ramieniu, szczerze oddanej szpadzie. Pojechali. Minister wiedział o ich wyjeździe i rozstawił na drodze ludzi, którzy mieli im przeszkodzić w osiągnięciu celu. Trzej z nich zostali wyeliminowani przez licznych napastników, lecz czwarty dotarł do portu, zabił bądź zranił tych wszystkich, którzy chcieli go zatrzymać, przebył morze i odniósł klejnot wielkiej królowej, tak że w oznaczonym dniu mogła go przypiąć na ramieniu. Mało brakło, by minister został potępiony. I co pan, monsignore, myśli o tym wszystkim?

— To wspaniałe! — wyrzekł Mazarini rozmarzony.

— A więc znam dziesięciu podobnych.

Mazarini nie odzywał się — rozmyślał.

Upłynęło pięć czy sześć minut.

— Czy nie żąda pan ode mnie, monsignore, niczego więcej? — zapytał Rochefort.

— Owszem. I powiada pan, że pan d’Artagnan był jednym z owych czterech ludzi?

— To on właśnie kierował całym przedsięwzięciem.

— A tamci? Kto byli tamci?

— Monsignore, proszę pozwolić, że pozostawię panu d’Artagnan trud wymienienia ich nazwisk. Byli to jego przyjaciele, a nie moi. On jeden może mieć na nich jakiś wpływ, ja zaś nie znam nawet dokładnie ich prawdziwych nazwisk.

— Pan mi nie ufa, panie de Rochefort. Pragnę być szczery aż do końca; potrzebny mi pan jesteś, potrzebny on, potrzebni wszyscy.

— Rozpocznijmy ode mnie, monsignore, ponieważ kazał mnie pan sprowadzić i jestem tutaj; później zajmie się pan nimi. Nie zdziwi pana moja ciekawość. Gdy się siedziało w więzieniu pięć lat, rad by człowiek wiedzieć, dokąd go odeślą.

— Pan, panie de Rochefort, otrzymasz stanowisko dowodzące wielkiego zaufania; pojedzie pan do Vincennes, gdzie uwięziony jest pan de Beaufort, i będzie go pan miał na oku. No, cóż się panu stało?

— Stało się to, że proponujesz mi pan rzecz niemożliwą — odparł Rochefort potrząsając głową z wyrazem rozczarowania.

— Jak to niemożliwą? Dlaczegóż niemożliwą?

— Gdyż książę de Beaufort jest jednym z moich przyjaciół, a raczej ja jestem jednym z jego przyjaciół. Zapomniał pan, monsignore, że to on ręczył za mnie wobec królowej.

— Od tego czasu książę de Beaufort stał się wrogiem państwa.

— Tak, monsignore, to możliwe. Ale ponieważ nie jestem ani królem, ani królową, ani ministrem, nie jest on moim wrogiem, a zatem nie mogę się zgodzić na pańską propozycję.

— I to nazywa pan oddaniem? Gratuluję panu! Pańskie oddanie nie zobowiązuje pana zbytnio, panie de Rochefort.

— A poza tym — ciągnął Rochefort — rozumie pan, monsignore, że wyjść z Bastylii po to, by wejść do Vincennes, nie jest niczym innym, jak tylko zmianą więzienia.

— Powiedz pan lepiej od razu, że należy pan do stronnictwa księcia de Beaufort. Będzie to z pańskiej strony bardziej szczere.

— Siedziałem, monsignore, tak długo w zamknięciu, że należę tylko do jednego stronnictwa: stronnictwa świeżego powietrza. Proszę mnie zatrudnić we wszelki inny sposób; wysłać z misją, dać coś do roboty, lecz na szerokiej arenie, o ile to możliwe.

— Mój drogi panie de Rochefort — rzekł Mazarini szyderczo — gorliwość ponosi pana. Uważa się pan wciąż jeszcze za człowieka młodego, gdyż pańskie serce jest jeszcze wciąż młode, lecz brakłoby panu sił. Proszę mi wierzyć: obecnie potrzebny jest panu wypoczynek. Hej! Jest tam który?!

— Więc nie postanawia pan nic w stosunku do mnie, monsignore?

— Przeciwnie, postanowiłem.

Wszedł Bernouin.

— Proszę przywołać odźwiernego — rzekł doń kardynał i dodał po cichu: — Pozostań przy mnie.

Wszedł odźwierny. Mazarini skreślił kilka słów, oddał mu je, po czym skinął głową.

— Żegnam, panie de Rochefort — wyrzekł.

Rochefort skłonił się z szacunkiem.

— Widzę, monsignore — powiedział — że prowadzą mnie z powrotem do Bastylii...

— Jesteś pan bystry.

— Zatem powracam tam, monsignore, lecz powtarzam panu, że popełnia pan błąd nie umiejąc mnie wykorzystać.

— Pana, który jesteś przyjacielem moich wrogów!

— Cóż robić, należało postarać się, abym się stał wrogiem pańskich wrogów.

— Sądzi pan, że jesteś jedyny, panie de Rochefort? Wierz mi, że znajdę niejednego, który panu dorówna.

— Życzę panu tego, monsignore.

— Dobrze, idź pan, idź pan już! Ale, ale, proszę, nie trudź się pan więcej pisaniem do mnie, panie de Rochefort, gdyż listy pana będą należały do rzędu listów zaginionych.

— Zostałem użyty po prostu do wyciągnięcia kasztanów z ognia — mruknął Rochefort wychodząc. — Jeśli d’Artagnan nie będzie zadowolony, kiedy powtórzę mu pochwały, jakie wygłosiłem na jego cześć, to trudno. Ale gdzież mnie, u diabła, prowadzą?

W samej rzeczy Rocheforta prowadzono małymi schodami, zamiast przez przedpokój, gdzie oczekiwał d’Artagnan. Na podwórcu zastał karetę i czterech ludzi eskorty, daremnie jednak szukał przyjaciela.

— Ho, ho! — rzekł do siebie Rochefort — to zupełnie zmienia postać rzeczy! Jeśli na ulicach znajduje się wciąż jeszcze tak wiele pospólstwa, postaramy się dowieść Mazariniemu, że Bogu dzięki jesteśmy jeszcze zdatni do czegoś lepszego aniżeli do pilnowania więźnia.

I wskoczył do karety tak lekko, jakby miał najwyżej dwadzieścia pięć lat.


Загрузка...