XVI. W którym dowiedzione zostaje, że nawet i w najtrudniejszej sytuacji wielkie serca nigdy nie tracą odwagi, a dobre żołądki — apetytu

Gromadka jeźdźców, nie zamieniwszy ani słowa i nie obejrzawszy się za siebie ani razu, mknęła wyciągniętym galopem, przeprawiając się po drodze przez rzeczkę, której nazwy żaden z nich nie znał, i zostawiając po lewej ręce mieścinę, będącą, według mniemania Atosa, miasteczkiem Durham.

Dojrzeli wreszcie nieduży las i po raz ostatni spiąwszy ostrogami konie, skierowali je w tamtą stronę.

Skoro już znikli za zasłoną zieleni, dość gęstą, by ich ukryć przed wzrokiem tych, którzy by ich ścigać mogli, przystanęli, żeby się naradzić. Dwu służącym powierzyli pieczę nad końmi, żeby wytchnęły nieco, choć nie rozsiodłane i nie rozkiełznane, a Milczka postawili na straży.

— Pójdź no najpierw, niechże cię uściskam, przyjacielu — rzekł Atos do d’Artagnana — pójdź, nasz zbawco, pójdź, ty najprawdziwszy spośród nas bohaterze.

— Atos ma słuszność, podziwiam cię — rzekł z kolei Aramis biorąc go w ramiona. — Do jakich zaszczytów doszedłbyś u boku mądrego władcy z tym niezawodnym okiem, stalowym ramieniem i wszystko zwyciężającym umysłem!

— Dobrze już, dobrze — rzekł Gaskończyk. — Niech będzie, przyjmujemy wszystko, obaj z Portosem, uściski i podziękowania. Czasu mamy dosyć, możemy nim szafować, co prawda to prawda.

Atos i Aramis, którym d’Artagnan przypomniał w ten sposób, że Portosowi też coś niecoś zawdzięczają, i jemu z kolei uścisnęli dłoń.

— A teraz — rzekł Atos — w tym rzecz, żeby nie pędzić po wariacku na złamanie karku, ale żeby obmyślić jakiś plan działania. Co będziemy robili?

— Co będziemy robili, do kaduka? Chyba nietrudno powiedzieć.

— Więc powiedz, d’Artagnanie.

— Pojedziemy do najbliższego portu morskiego, złożymy się z naszych skromnych zasobów, wynajmiemy statek i przeprawimy się do Francji. Jeśli o mnie chodzi, dam na to wszystko, co mam, do ostatniego grosza. Największy skarb to życie, a nasze, nie ma się co łudzić, wisi w tej chwili na włosku.

— A co ty, du Vallon, o tym powiesz? — zapytał Atos.

— Ja — odparł Portos — jestem tegoż zdania co i d’Artagnan. Anglia to paskudny kraj.

— Jesteście więc zdecydowani opuścić ją, czy tak? — zapytał Atos d’Artagnana.

— Na krew Pańską! — rzekł d’Artagnan. — A cóż by nas tu mogło zatrzymywać?

Atos zamienił spojrzenie z Aramisem.

— Jedźcie zatem, przyjaciele — rzekł wzdychając.

— Jak to jedźcie? — rzekł d’Artagnan — chyba: jedźmy!

— Nie, mój drogi — odparł Atos. — Trzeba się nam będzie rozstać.

— Rozstać się! — zawołał d’Artagnan, oszołomiony tą nieoczekiwaną nowiną.

— E, tam — rzekł Portos. — A po cóż byśmy się mieli rozstawać, skoro jesteśmy razem?

— Bo wasza misja została spełniona, więc możecie, a nawet i powinniście wrócić do Francji, ale z naszą jeszcze nie koniec.

— Wasza misja nie została spełniona? — rzekł d’Artagnan, ze zdziwieniem patrząc na Atosa.

— Nie przyjacielu — odparł Atos swym głosem tak łagodnym, a tak zarazem stanowczym. — Przybyliśmy tu, żeby bronić Karola I, źleśmy go bronili, teraz powinniśmy go uratować.

— Uratować króla! — powtórzył d’Artagnan, spoglądając na Aramisa tak, jak przed chwilą spojrzał na Atosa.

Aramis tylko przytaknął skinieniem głowy.

Twarz d’Artagnana przyoblekła się w wyraz głębokiego współczucia. Zaczynał mniemać, że ma do czynienia z ludźmi niespełna rozumu.

— Nie uwierzę, byś mówił serio, Atosie — odezwał się. — Król znajduje się między wojskiem, które go prowadzi do Londynu, wojskiem tym dowodzi pułkownik Harrison, rzeźnik czy też syn rzeźnika, mniejsza z tym. Proces jego królewskiej mości odbędzie się zaraz po jego przybyciu do Londynu, za to ci ręczę; słyszałem na ten temat niejedno z ust samego Oliviera Cromwella, więc wiem, czego się trzymać w tym względzie.

Atos i Aramis zamienili ze sobą jeszcze jedno spojrzenie.

— A po zakończeniu procesu wyrok będzie bezzwłocznie wykonany — mówił dalej d’Artagnan. — O, panowie purytanie to ludzie prędcy, nie zasypiają gruszek w popiele.

— Na jaką karę, według twego mniemania, może być skazany król? — zapytał Atos.

— Bardzo się boję, żeby to nie była kara śmierci; zanadto mu dokuczali, by im miał przebaczyć, więc zostało im tylko jedno wyjście: zabić go. Czyżbyście nie wiedzieli, co powiedział pan Olivier Cromwell, kiedy podczas jego bytności w Paryżu pokazano mu wieżę Vincennes, w której zamknięty był pan de Vendóme?

— Cóż takiego powiedział? — zapytał Portos.

— Że jeśli już brać się za książąt, to zaczynać od głowy.

— Znam to powiedzenie — rzekł Atos.

— Czyżbyś więc sądził, że teraz, kiedy ma króla, nie wprowadzi w czyn swojej maksymy?

— Oczywiście, jestem tego nawet całkiem pewny, ale to jeszcze jeden argument za tym, żeby nie opuścić tej dostojnej a zagrożonej głowy.

— Atosie, w obłęd wpadasz!

— Nie, przyjacielu — odparł łagodnie szlachcic — ale widzisz, de Winter przyjechał po nas do Francji i zaprowadził nas do królowej Henriety. Jej królewska mość zaszczyciła nas, pana d’Herblay i mnie, prośbą o pomoc dla swego małżonka. A my zobowiązaliśmy się słowem wobec jej królewskiej mości, że wszystko oddamy jego sprawie, nasze siły, nasz rozum, nasze życie wreszcie; trzeba więc słowa dotrzymać. Czy też tak mniemasz, d’Herblay?

— Tak — rzekł Aramis. — Obiecaliśmy.

— Prócz tego — mówił dalej Atos — jest też i drugi wzgląd. Posłuchajcie mnie uważnie. We Francji wszystko w tej chwili jest płaskie i małe. Mamy dziesięcioletniego króla, który nie wie jeszcze, czego chce; mamy królową, którą zaślepiła spóźniona namiętność; mamy ministra, który tak rządzi Francją, jakby była dużą fermą, czyli że orze ją intrygą i włoską chytrością i troszczy się o to jedynie, ile złota da mu się z niej zebrać; mamy książąt, którzy się buntują, ale egoistycznie, myśląc tylko o własnej korzyści i dążąc do tego jedynie, by wyrwać Mazariniemu z rąk parę sztabek złota i parę strzępów władzy. Służyłem im nie z zapału — Bóg mi świadkiem, że wiem, ile są warci — ale dla zasady. Dziś to co innego; dziś spotkałem na drodze mego żywota niedolę wielkiej miary, niedolę królewską, niedolę europejską i związałem się z nią. Jeśli uda nam się ocalić króla, będzie to piękny czyn; jeśli za niego umrzemy — będzie to czyn wielki.

— Więc jak widzę, z góry wiecie, że musicie zginąć — rzekł d’Artagnan.

— Liczymy się z tym i tylko to nas boli, że zginiemy z dala od was.

— I cóż poczniecie w obcym, wrogim kraju?

— W młodości podróżowałem po Anglii, mówię po angielsku jak Anglik, a i Aramis zna język jako tako. Ach, gdybyście wy byli razem z nami, drodzy przyjaciele! Z tobą d’Artagnanie, z tobą, Portosie, znów we czterech, pierwszy raz po dwudziestu latach, moglibyśmy stawić czoło nie tylko Anglii, ale trzem królestwom.

— Czy obiecaliście waszej królowej — odezwał się z przekąsem d’Artagnan — że wedrzecie się do wieży Londyńskiej, że zabijecie sto tysięcy żołnierzy, że stoczycie zwycięską walkę z wolą całego narodu i ambicją człowieka takiego jak ten, który zwie się Oliverem Cromwellem? Nie widzieliście go, ani ty, Atosie, ani ty, Aramisie. Więc dowiedzcie się, że jest to człowiek genialny, który mocno mi przypomina naszego kardynała, tamtego, wielkiego kardynała! Sami dobrze wiecie. Nie przeceniajcie więc swoich zobowiązań. W imię nieba, Atosie, nie czyńcie bezużytecznej ofiary. Daję słowo, kiedy patrzę na ciebie, zdaje mi się, że widzę rozumnego człowieka, ale kiedy mi odpowiadasz, zdaje mi się, że mam do czynienia z szaleńcem. Nuże, Portosie, pomóżże mi. Co ty o tym wszystkim myślisz, odezwij się wreszcie.

— Nic dobrego — odparł Portos.

— No widzicie — ciągnął d’Artagnan, zniecierpliwiony tym, że Atos, zamiast jego słuchać, wydawał się słuchać jakiegoś głosu, który w nim samym gadał — nigdyście jeszcze nie wyszli źle na moich radach. Możesz mi wierzyć, Atosie, że wasza misja została spełniona, spełniona z honorem. Wracajcie do Francji razem z nami.

— Przyjacielu — rzekł Atos — nasze postanowienie jest niewzruszone.

— Może jest jeszcze jakaś przyczyna, której nie zdradziłeś nam?

Atos uśmiechnął się.

D’Artagnan z gniewem uderzył się po udzie i jeszcze spróbował perswadować, wynajdując najbardziej przekonywające argumenty, ale Atos odpowiadał na nie tylko spokojnym i łagodnym uśmiechem, a Aramis przeczącymi ruchami głowy.

— W takim razie — krzyknął wreszcie ze złością d’Artagnan — w takim razie, skoro uparliście się, dobrze, zostawmy nasze kości w tym zakazanym kraju, gdzie jest wiecznie zimno, gdzie pogoda to mgła, mgła to deszcz, a deszcz to istny potop; gdzie słońce jest podobne do księżyca, a księżyc do białego sera. Słusznie, czy tu się umrze, czy gdzie indziej — co za różnica, skoro raz przecież trzeba umierać!

— Zastanów się jednak, przyjacielu — rzekł Atos — że w ten sposób umrzesz wcześniej.

— Et, trochę wcześniej, trochę później, nie ma się o co targować!

— Jeśli coś mnie dziwi — odezwał się sentencjonalnie Portos — to to jedynie, że się to jeszcze nie stało.

— Stanie się to, nie martw się, Portosie — rzekł d’Artagnan. — Zatem zgoda — ciągnął dalej Gaskończyk. — I jeśli Portos nie ma nic przeciwko temu...

— Ja — rzekł Portos — zrobię jak wy zechcecie. Zresztą to, co hrabia de La Fere powiedział przed chwilą, wydało mi się bardzo piękne.

— Ale twoja przyszłość, d’Artagnanie? Twoje ambicje, Portosie?

— Nasza przyszłość, nasze ambicje! — zawołał z gorączkową swadą d’Artagnan. — A po cóż mielibyśmy się o to troszczyć, skoro ratujemy króla? Jak go uratujemy, skrzykujemy jego przyjaciół i stronników, bijemy purytanów, zdobywamy na powrót całą Anglię, wracamy razem z nim do Londynu i sadzamy go z paradą na tronie...

— A on robi nas książętami i parami — dokończył Portos, któremu oczy aż zabłysły z radości, choć oglądał tę świetną przyszłość jedynie w opowieści, wielce przypominającej baśń.

— Albo o nas zapomina — rzekł d’Artagnan.

— E! — skrzywił się Portos z niedowierzaniem.

— Mój Boże, zdarza się i tak, przyjacielu Portosie. Zdaje mi się nawet, że my sami wyświadczyliśmy niegdyś królowej Annie Austriaczce przysługę nie o wiele mniejszą od tej, którą dziś wyświadczyć chcemy Karolowi I, co zgoła nie przeszkodziło królowej Annie Austriaczce zapomnieć o nas na dwadzieścia lat.

— Lecz mimo to, d’Artagnanie, czy żałujesz, żeś jej tę przysługę wyświadczył? — zapytał Atos.

— Nie, na honor — odparł d’Artagnan — a nawet ci wyznam, że ilekroć zdarzyło mi się być w kiepskim humorze, właśnie to wspomnienie było mi pociechą.

(audio 21 a)

— Widzisz więc, d’Artagnanie, że choć książęta bywają niewdzięczni, Bóg nigdy niewdzięczny nie jest.

— Wiesz co, Atosie? — rzekł d’Artagnan — wierzę święcie, że jeślibyś spotkał na ziemi diabła, tak byś go zagadał, że poszedłby za tobą do nieba.

— A więc? — zapytał Atos, wyciągając rękę do d’Artagnana.

— Więc zgoda — odparł d’Artagnan. — Uważam, że Anglia to kraj ze wszech miar uroczy, i zostaję, ale pod jednym warunkiem...

— Jakim?

— Że nikt mnie nie będzie zmuszał, bym się nauczył po angielsku.

— A teraz — odezwał się triumfującym tonem Atos — przysięgam ci, przyjacielu, na tego Boga, który nas słyszy, i na moje imię, żadną plamą nie skalane, jak dufam, że wierzę w istnienie potęgi, która czuwa nad nami. i mam niepłonną nadzieję, że wszyscy czterej jeszcze zobaczymy Francję.

— Dałby Bóg! — rzekł d’Artagnan — ja bowiem wyznać ci muszę, jestem wręcz odmiennego zdania.

— Drogi, kochany d’Artagnan! — rzekł Aramis. — Jest on między nami niby te opozycyjne parlamenty, które zawsze mówią “nie”, a robią “tak”.

— Owszem, i jak gdyby nigdy nic, ratują ojczyznę — rzekł Atos.

— Ślicznie. A teraz skoro wszystko zostało postanowione — rzekł Portos zacierając ręce — może byśmy pomyśleli o obiedzie. O ile pamiętam, nawet i w najsroższych w naszym życiu terminach, zawsze jedliśmy obiad.

— Aha, właśnie, gadaj tu o obiedzie w kraju, gdzie jako najsmakowitszą potrawę jadają gotowaną baraninę i pijają piwo jako najsmakowitszy napój. Jakiż cię diabeł podkusił, żeś przyjechał właśnie do takiego kraju. Atosie? O, przepraszam — dodał uśmiechając się — zapomniałem, że już nie jestem Atosem. Ale mniejsza z tym, powiedz, Portosie, jaki masz plan sprokurowania obiadu?

— Plan!

— Tak, chyba masz jakiś plan?

— Nie, mam tylko apetyt.

— Do kroćset! Ja też mam apetyt, ale nie w tym sęk. Apetyt to nie dość, trzeba jeszcze znaleźć coś do zjedzenia, chyba że zaczniemy skubać trawkę jak nasze konie...

— Ach! — westchnął Aramis, który zgoła nie był tak oderwany od spraw ziemskich jak Atos — czy pamiętacie, jakie świetne ostrygi jedliśmy w Parpaillot?

— I te pieczonki z baranów pasionych na słonych łąkach! — dorzucił Portos oblizując wargi koniuszkiem języka.

— Lecz czyż nie mamy, Portosie, naszego Muszkieta, który tak dobrze nas karmił w Chantilly? — zapytał d’Artagnan.

— W samej rzeczy — odparł Portos — mamy Muszkieta. Wprawdzie odkąd został moim intendentem, mocno utył i skapcaniał, ale trudno, zawołajmy go.

I chcąc go skaptować, zawołał:

— Hej! Musz!

Musz zbliżył się z wielce żałosnym obliczem.

— Co ci jest kochany panie Musz? — zapytał d’Artagnan. — Czyś nie chory?

— Nie, panie, ale bardzo głodny — odpowiedział Muszkiet.

— Znakomicie się składa, mój kochany panie Musz, bo wezwaliśmy cię właśnie w tej sprawie. Czy nie mógłbyś nam schwytać w sidła kilka sztuk miłych króliczków i tych ślicznych przepióreczek, z których przyrządzałeś potrawki i gulasze w gospodzie pod... o, na honor, nie mogę sobie przypomnieć jej nazwy.

— W gospodzie pod... — odezwał się Portos. — Na honor! I ja też nie pamiętam.

— Mniejsza z tym; a także schwycić na lasso jedną i drugą butelczynę tego starego burgunda, który tak skutecznie wyleczył ze zwichnięcia ręki twego pana?

— Niestety, proszę pana — odparł Muszkiet — boję się, że wszystko, co pan wyliczył, należy do rzadkości w tym okropnym kraju, i mniemam, że uczynimy lepiej prosząc o gościnę pana dworku, który widać na skraju lasu.

— Jak to, więc w okolicy jest jakiś dworek? — zapytał d’Artagnan.

— Tak, proszę pana, jest — odparł Muszkiet.

— Więc zrobimy, jak radzisz, przyjacielu, wprosimy się na obiad do gospodarza owego dworku. Co o tym myślicie, panowie? Powiedzcie, czy rada Musza nie wydaje się wara ze wszech miar rozumna?

— Hola, hola — rzekł Aramis — a jeżeli się okaże, że gospodarz to purytanin?

— Tym lepiej, do kaduka! — rzekł d’Artagnan. — Jeśli jest to purytanin, powiemy mu, że wzięto króla, a on, dla uczczenia tej nowiny, zarżnie dla nas wszystkie białe kury, jakie ma.

— A jeśli to stronnik króla?

— W tym wypadku przyobleczemy nasze oblicza w wyraz żałoby i oskubiemy jego czarne kury.

— Szczęśliwy z ciebie człowiek — rzekł uśmiechając się Atos — wszystko bierzesz na wesoło.

— Cóż chcesz? — odparł d’Artagnan — pochodzę z kraju, nad którym niebo jest bez jednej chmurki.

— Nie to, co tu — westchnął Portos, wyciągając rękę, żeby się przekonać, czy nie kropla deszczu była sprawczynią chłodnego muśnięcia w policzek, jakie uczuł przed chwilą.

— Jedźmy, jedźmy — rzekł d’Artagnan. — Jeszcze jeden powód więcej, żeby już wreszcie ruszyć. Hola, Milczek!

Zjawił się Milczek.

— No i jakże tam, przyjacielu Milczku, czy coś zobaczyłeś? — zapytał d’Artagnan.

— Nic — odparł Milczek.

— Durniu! — odezwał się Portos — nawet nas nie ścigają. Ho, gdybyśmy to my byli na ich miejscu!

— Racja, a szkoda — rzekł d’Artagnan. — Chętnie zamieniłbym kilka słów z Mordauntem w tym zacisznym lasku. Przyznacie, że trudno o lepsze miejsce, żeby bez hałasu rozłożyć człowieka na ziemi.

— Stanowczo — rzekł Aramis. — Moim zdaniem, panowie, syn nie dorósł do matki.

— O, przyjacielu — odparł Atos — zaczekaj, jeszcze nie minęły dwie godziny, jakeśmy się z nimi rozstali, jeszcze nie wie, w którą udaliśmy się stronę, jeszcze nie wie, gdzie jesteśmy. Powiem, że nie dorósł do matki, kiedy postawimy stopę na francuskiej ziemi, jeśli nie zostaniemy przedtem zabici albo otruci.

— Póki co, zjedzmy jednak obiad — rzekł Portos.

— Na honor, racja — rzekł Atos — bo bardzo już jestem głodny.

— Biada wam, czarne kury — rzekł Aramis.

I czterej przyjaciele, prowadzeni przez Muszkieta, pojechali w stronę dworku, niemal tak jak niegdyś beztroscy i weseli, bo byli wreszcie razem, we czterech i w zgodzie, jak to powiedział Atos.


Загрузка...