III. Zamieszki

Było już gdzieś koło jedenastej w nocy. Gondy, nie uszedłszy nawet i stu kroków, spostrzegł, że ulice Paryża dziwnie się zmieniły.

Rzekłbyś, że to miasto zamieszkują jakieś fantastyczne stwory: milczące cienie wyrywały kamienie z bruków, ciągnęły i wywracały wozy, kopały rowy, tak wielkie, że mogłyby połknąć całe szwadrony jazdy. Te tak bardzo zajęte istoty chodziły, biegały, mrowiły się, podobne do tworzących jakieś tajemnicze dzieło demonów: to żebracy z Dziedzińca Cudów, to agenci podawacza święconej wody z kościoła Świętego Eustachego szykowali barykady na jutrzejszy dzień.

Gondy nie bez lęku przyglądał się tym ludziom ciemności, tym nocnym robotnikom i zastanawiał się, czy potrafi zmusić do powrotu do nor te wszystkie nieczyste stworzenia, które jego rozkaz z nor wyprowadził. Kiedy któraś z tych istot zbliżała się do niego, miał chęć przeżegnać się.

Dotarł do ulicy Saint-Honore i poszedł nią w kierunku ulicy de la Ferronnerie. Tu ujrzał inny widok: tu od sklepu do sklepu przebiegali kupcy, drzwi i okiennice robiły wrażenie zamkniętych, w istocie były tylko przymknięte, otwierały się i natychmiast zamykały; przepuściwszy do wnętrza ludzi, którzy najwidoczniej woleli nie pokazywać, co niosą. Owymi ludźmi byli kramarze mający broń, którzy ją pożyczali tym, co jej nie mieli.

Jakiś człowiek szedł od drzwi do drzwi, uginając się pod ciężarem szpad, rusznic, muszkietów, wszelkiego rodzaju broni, którą rozdawał w miarę potrzeby. W świetle latarni koadiutor poznał Wiórka.

Ulicą de la Monnaie doszedł koadiutor do bulwaru. Na bulwarze stały nieruchome grupy mieszczan w płaszczach czarnych i szarych, zależnie od tego, czy należeli do wyższego czy też do niższego mieszczaństwa, a między grupami krążyli pojedynczy ludzie. Spod tych wszystkich czarnych i szarych płaszczy wystawały z tyłu czubki szpad, a z przodu lufy rusznic albo muszkietów.

Dochodząc do Pont-Neuf koadiutor natknął się na wartę; jakiś człowiek zaczepił go:

— Kim jesteś? — zapytał. — Chyba do nas nie należysz, bo nie poznaję cię.

— Więc nie poznajesz własnych przyjaciół, mój kochany panie Louvieres — odparł koadiutor uchylając kapelusza.

Louvieres poznał go i skłonił się.

Gondy szedł dalej, aż do wieży Nesle. Tu ujrzał długi sznur ludzi, którzy się przesuwali pod ścianami. Rzekłbyś, że to procesja duchów, bo wszyscy byli owinięci w białe płaszcze. Doszedłszy do pewnego miejsca, ludzie ci przepadli gdzieś, jeden po drugim, jakby się im ziemia rozstępowała pod nogami. Gondy przystanął za węgłem i patrzył, jak po kolei znikają wszyscy, od pierwszego do przedostatniego.

Ostatni obejrzał się, niewątpliwie po to, żeby sprawdzić, czy nikt jego i jego towarzyszy nie śledzi, i choć było ciemno, spostrzegł Gondy’ego. Zawrócił i przyłożył mu pistolet do gardła.

— Hola, panie de Rochefort — roześmiał się Gondy — nie żartujemy z bronią palną.

Rochefort poznał głos.

— Więc to pan, wasza wielebność? — zapytał.

— Ja, we własnej osobie. Cóż to za ludzi wprowadzasz do wnętrza ziemi?

— Moich pięćdziesięciu rekrutów od kawalera d’Humieres, którzy byli przeznaczeni do lekkiej jazdy i dostali tylko białe płaszcze za cały ekwipunek.

— Dokąd idziecie?

— Do pewnego rzeźbiarza, mego przyjaciela, ale wchodzimy przez piwnicę. Tędy wnoszą mu do pracowni marmur.

— Świetnie — rzekł Gondy.

Uścisnął dłoń Rocheforta, po czym i ten też z kolei zszedł i zamknął za sobą klapę.

Koadiutor wrócił do arcybiskupstwa. Była pierwsza nad ranem. Otworzył okno i wychylił się, żeby słuchać.

Po całym mieście szedł szmer, dziwny, nieznany, nowy. Czuć było, że w tych wszystkich ulicach, ciemnych jak czeluści, dzieją się jakieś rzeczy niezwykłe i groźne. Od czasu do czasu rozlegał się pomruk, podobny do pomruku nadciągającej burzy albo narastającej fali; ale wszystko to było jeszcze niejasne, niewyraźne, niewytłumaczalne, jak owe tajemnicze, podziemne huki, które poprzedzają trzęsienie ziemi.

Przez całą noc szykowano się do buntu. Nazajutrz rano Paryż, budząc się, rzec by można, że zadrżał na własny widok. Wyglądał jak miasto oblężone. Na barykadach stali zbrojni ludzie i patrzyli groźnie i zadziornie, trzymając w pogotowiu muszkiety. Przechodzień co krok słyszał słowa hasła, napotykał patrole, oglądał aresztowania, nawet i egzekucje. Zatrzymywano wszystkie kapelusze z piórami i pozłacane szpady, każąc im, żeby krzyczeli: “Niech żyje Broussel!”, “Precz z Mazarinim!” A ten, co by się przed tą ceremonią wzbraniał, narażał się na wrzaski, obelgi, nieraz i na pobicie. Jeszcze nie zabijano, ale czuło się, że ochoty po temu nie brak.

Barykady podeszły aż po sam Palais-Royal. Między ulicą des Bons-Enfants i ulicą de la Ferronnerie, między ulicą Saint-Thomas-du-Louvre i Pont-Neuf, między ulicą Richelieu i bramą Saint-Honore znajdowało się przeszło dziesięć tysięcy zbrojnych ludzi, a ci z nich, którzy stali najbliżej, głośno urągali gwardzistom, rozstawionym na wartach dookoła caluteńkiego Palais-Royal, którego kraty były szczelnie zamknięte za ich plecami. Wskutek tej ostrożności położenie gwardzistów było zaiste kiepskie. Wśród tego wszystkiego, w gromadach po stu, po stu pięćdziesięciu, po dwustu, krążyli mizerni, bladzi, obdarci ludzie, niosąc coś niby sztandary, na których były wypisane słowa: “Oglądajcie nędzę ludu”. Wszędzie, gdzie się tylko pojawili, rozlegały się frenetyczne okrzyki. A tak wiele było takich gromad, że wszędzie krzyczano.

Anna Austriaczka i Mazarini wielce byli zdumieni, kiedy im, po wstaniu, doniesiono, że Cite, które jeszcze wieczorem poprzedniego dnia było takie spokojne, przebudziło się wzburzone i rozgorączkowane. Toteż ani królowa, ani kardynał nie chcieli uwierzyć w przyniesione im wieści, mówiąc, że w tym względzie dadzą wiarę tylko własnym oczom i uszom. Więc im otworzono okno: ujrzeli, usłyszeli i przekonali się.

Mazarini wzruszył ramionami, jakby tylko gardził tym motłochem, ale wyraźnie zbladł i drżąc na całym ciele, udał się spiesznie do swego gabinetu, pochował złoto i klejnoty do skrytek, a najpiękniejsze diamenty powkładał na palce. Królowa zaś była wściekła i nie naradzając się z nikim, wezwała marszałka de La Meilleraie i rozkazała mu, żeby wziął sobie tyle ludzi, ile uzna za stosowne, i pojechał przekonać się, co właściwie mają znaczyć te żarty.

Marszałek był z natury wielki ryzykant i bardzo pewny siebie, tym bardziej, że — jak większość szlachty — z całej duszy gardził motłochem. Wziął stu pięćdziesięciu ludzi i chciał przejechać przez most przy Luwrze, ale spotkał tam Rocheforta na czele pięćdziesięciu lekkiej jazdy, którym towarzyszył tłum złożony z co najmniej pięciuset osób. Nie sposób było przebić się przez tę przeszkodę. Marszałek nawet tego nie próbował i posunął się bulwarem w górę rzeki.

Ale przy Pont-Neuf spotkał Louvieres’a i jego mieszczan. Tym razem marszałek spróbował natarcia, ale przyjęły go strzały z muszkietów, a kamienie posypały się jak grad ze wszystkich okien. Zostawił tu trzech ludzi.

Cofnął się ku dzielnicy Hal, ale tu spotkał Wiórka i jego halabardników. Halabardy pochyliły się, grożąc. Chciał przejść po brzuchach tym wszystkim szarym płaszczom, ale szare płaszcze wytrzymały natarcie i marszałek cofnął się w ulicę Saint-Honore, zostawiając na placu czterech gwardzistów, zabitych białą bronią.

Wszedł tedy w ulicę Saint-Honore, ale tu spotkał barykady żebraka od Świętego Eustachego. Pilnowali ich nie tylko zbrojni mężczyźni, ale także i kobiety, i dzieci. Mistrz Friquet, posiadacz pistoletu i szpady, które dał mu Louvieres, zebrał sobie doborową kompanię z takich samych jak i on łobuziaków i hałasowali jak opętani.

Marszałek ocenił, że to miejsce jest słabiej od innych pilnowane, i postanowił natrzeć. Kazał dwudziestu ludziom zsiąść z koni, uderzyć i rozgrodzić barykadę, on sam zaś, wraz z resztą konnego oddziału, miał ubezpieczać nacierających. Dwudziestu ludzi podeszło pod przeszkodę, ale tu, zza belek, spomiędzy kół wozów, znad kamieni, przywitała ich mordercza salwa, zaś na odgłos strzelaniny zza rogu cmentarza Świętych Młodzianków wyłonili się halabardnicy Wiórka, a zza rogu ulicy de La Monnaie mieszczanie Louvieres’a.

Marszałek de La Meilleraie był wzięty w dwa ognie.

Marszałek de La Meilleraie był odważny, więc też postanowił zginąć tam, gdzie stał. Na strzały odpowiedział strzałami i jęki bólu zaczęły się rozlegać w tłumie. Gwardziści, lepiej wyćwiczeni, strzelali celniej, ale mieszczanie, liczniejsi, miażdżyli ich prawdziwym huraganem żelaza. Dokoła marszałka ludzie kładli się pokotem, tak jak się kładli pod Rocroi czy pod Leridą. Fontrailles, jego adiutant, miał strzaskane ramię, koń marszałka dostał kulą w szyję i z największym trudem udawało mu się utrzymać w ryzach oszalałe z bólu zwierzę. Aż wreszcie kiedy nadeszła dlań ta ostatnia chwila, w której i najodważniejsi czują dreszcz w żyłach i pot im występuje na czoło, tłum rozstąpił się nagle koło wylotu ulicy Suchego Drzewa, krzycząc: “Niech żyje koadiutor!”, i ukazał się Gondy, w komży i pelerynie biskupiej, obojętnie idący wśród strzałów i rozdający na prawo i na lewo błogosławieństwa z takim spokojem, jakby prowadził procesję na Boże Ciało.

Wszyscy poklękali.

Marszałek poznał go i podbiegł doń.

— Na litość boską, wyciągnij mnie stąd, wasza wielebność — rzekł. — Bo ani ja, ani żaden z moich ludzi nie ujdzie żyw.

Tumult stał się tak wielki, że gdyby spadł piorun z nieba, też by go nikt nie usłyszał. Gondy podniósł rękę i nakazał ciszę. Uciszyli się.

— Dzieci — rzekł — oto pan marszałek de La Meilleraie. Pomyliliście się co do jego intencji, bowiem zobowiązuje się, wróciwszy do Luwru, zażądać od królowej w waszym imieniu wolności dla naszego Broussela. Prawda, że się do tego zobowiązujesz, marszałku? — dodał Gondy zwracając się do La Meilleraie.

— Do kroćset! — zawołał marszałek — pewnie że tak. Nie spodziewałem się, że mi się uda tak tanim kosztem stąd wywinąć.

— Marszałek daje wam na to swój szlachecki parol — rzekł Gondy.

La Meilleraie podniósł rękę na znak, że potwierdza.

— Niech żyje koadiutor! — krzyczał tłum. Gdzieniegdzie odezwały się nawet głosy: “Niech żyje marszałek!”, wszędzie jednak podjęto chórem: “Precz z Mazarinim!”

Tłum rozstąpił się, czyniąc im przejście najkrótszą drogą, czyli ulicą Saint-Honore. Rozgrodzono barykady i marszałek wycofał się z resztkami swojego oddziału, a przed nim kroczył Friquet i jego koleżkowie, jedni udając, że bębnią, drudzy udając, że trąbią.

Marsz był więc niemal triumfalny, ale barykady zamykały się za gwardzistami; marszałek palce sobie gryzł ze złości.

Przez ten czas, jak już powiedzieliśmy, Mazarini był w swoim gabinecie i porządkował swoje interesy majątkowe. Kazał wezwać d’Artagnana, ale w tym całym zamieszaniu nie spodziewał się go ujrzeć, d’Artagnan bowiem nie miał służby. Aliści już po dziesięciu minutach porucznik zjawił się w progu, a wraz z nim nieodłączny Portos.

— Proszę, wejdź, wejdź, panie d’Artagnan! — zawołał kardynał. — Rad cię widzę. Co też się dziś dzieje w tym zatraconym Paryżu?

— Co się dzieje, eminencjo? Nic dobrego — odparł potrząsając głową d’Artagnan — miasto zbuntowało się i przed chwilą, kiedym przechodził ulicą Montorgueil razem z tu obecnym panem du Vallon, oddanym sługą waszej eminencji, pomimo mojego munduru, a może właśnie z przyczyny mojego munduru, chciano zmusić nas, żebyśmy wołali: “Niech żyje Broussel”, i czy mam powiedzieć, eminencjo, co jeszcze?

— Powiedz, koniecznie powiedz.

— I “Precz z Mazarinim”. Na honor, hasło zostało rzucone.

Mazarini uśmiechnął się, ale bardzo zbladł.

— I wołaliście? — zapytał.

— Na honor, nie, nie byłem przy głosie — rzekł d’Artagnan. — Pan du Vallon ma chrypkę i też nie wołał. Wobec tego, eminencjo...

— Wobec tego co? — zapytał. Mazarini.

— Spójrz na mój kapelusz i płaszcz.

I d’Artagnan pokazał cztery dziury od kul w płaszczu i dwie w kapeluszu. Portos zaś miał płaszcz rozcięty z boku halabardą, a u kapelusza strzał z pistoletu obłamał mu pióro.

— Diavolo! — rzekł przeciągle kardynał, patrząc z naiwnym podziwem na obu przyjaciół. — Ja bym wołał.

W tej chwili zgiełk wzmógł się.

Mazarini tarł czoło, rozglądając się po komnacie. Miał wielką chęć podejść do okna, ale bał się.

— Zobaczże, co się święci, panie d’Artagnan — rzekł.

D’Artagnan ze zwykłą sobie beztroską podszedł do okna.

— O! o! — rzekł — a to co znowu? Marszałek de La Meilleraie wraca, bez kapelusza. Fontrailles ma rękę na temblaku, gwardziści poranieni, konie całe we krwi... Zaraz... cóż, u licha, robią warty? Podnoszą muszkiety, będą strzelać.

— Mają rozkaz strzelać do tłumu — zawołał Mazarini — jeśliby się tłum zbliżył do Palais-Royal!

— Ależ jeśli otworzą ogień — wszystko będzie stracone! — zawołał d’Artagnan.

— Mamy kraty.

— Kraty! Wytrzymają, daj Boże, pięć minut. Kraty! Wyłamią je, wyrwą, rozniosą... Nie strzelać! do kaduka! — krzyknął d’Artagnan otwierając okno.

Mimo tego wezwania, którego zresztą nikt nie mógł usłyszeć wśród zgiełku, trzy czy cztery muszkiety wypaliły i zaczęła się ostra strzelanina. Było słychać, jak kule uderzają w fasadę Palais-Royal. Jedna z nich przeszła d’Artagnanowi pod pachą i roztłukła lustro, w którym Portos przeglądał się z upodobaniem.

— Oh! — zawołał kardynał. — Weneckie lustro!

— O, eminencjo — rzekł d’Artagnan, spokojnie zamykając okno — nie płacz jeszcze, nie warto, bo jest wielce możliwe, że za godzinę w Palais-Royal nie będzie już ani jednego z twoich luster, czy weneckich, czy paryskich.

— Ale co robić, panie d’Artagnan, co robić? — zapytał kardynał, cały drżąc.

— A oddać im Broussela, do licha, skoro się go tak domagają. Na diabła ci, eminencjo, radca parlamentu. Takie nicpotem.

— A ty, panie du Vallon, czy też jesteś tego zdania? Co byś zrobił?

— Oddałbym Broussela — rzekł Portos.

— Chodźcie, panowie, chodźcie! — zawołał Mazarini. — Pomówię w tej sprawie z królową.

Na końcu korytarza zatrzymał się:

— Mogę na was liczyć panowie, czy tak?

— Mamy tylko jedno słowo — rzekł d’Artagnan — i daliśmy je waszej eminencji. Rozkazuj — usłuchamy.

— W takim razie — rzekł Mazarini — wejdźcie do tego gabinetu i zaczekajcie.

Sam cofnął się na korytarz i wszedł do sali innymi drzwiami.


Загрузка...