XIX. Który opowiada, czym zabawiał się książę de Beaufort w wieżycy zamku Vincennes

Więzień, który napędzał tyle strachu kardynałowi i którego czterdzieści sposobów ucieczki mąciło spokój całego dworu, nie spodziewał się nawet, że z jego przyczyny odczuwano taką trwogę w Palais-Royal.

Uważał, że jest strzeżony tak wspaniale, iż wszelkie tego rodzaju usiłowania są bezpożyteczne; cała jego zemsta sprowadzała się do rzucania pewnej liczby złorzeczeń i obelg pod adresem Mazariniego. Próbował nawet układać kuplety, ale szybko tego poniechał. Książę de Beaufort bowiem nie tylko nie otrzymał od niebios daru układania wierszy, ale i w prozie wypowiadał się zazwyczaj z najwyższą trudnością. Blot, piosenkarz owych czasów, tak o nim pisał:


W bitwie podobien srogiej burzy,

Więc słusznie wszyscy go się boją.

Lecz gdy konceptem tylko ruszy,

Wszyscy zeń dudka sobie stroją.

Gaston, chcąc palnąć jakąś mowę.

Nawet nie myślał, co to trema.

Czemuż Beaufort ubogi słowem,

A krzepy w ręku Gaston nie ma?


Teraz już jasne dla każdego, że uwięziony ograniczał się do obelg i złorzeczeń.

Książę de Beaufort był wnukiem Henryka IV i Gabrieli d’Estrees. Był on równie dobry, równie dzielny, równie dumny, a nade wszystko równie gaskoński jak jego przodek, tylko że o wiele mniej wykształcony. W okresie kiedy umierał Ludwik XIII, był faworytem, człowiekiem zaufanym, wreszcie pierwszym na dworze, jednak pewnego dnia musiał ustąpić miejsca Mazariniemu i zejść na drugi plan. A nazajutrz, jako że miał nieszczęście oburzać się na ową zmianę i nierozważnie wyrażać swe uczucia na głos, królowa kazała go aresztować i odprowadzić do Vincennes panu Guitaut, temu samemu, którego spotkaliśmy na początku naszej historii i z którym będziemy mieli sposobność zetknąć się jeszcze później. Oczywiście, kiedy się mówi: królowa, rozumie się: Mazarini. W ten sposób pozbyto się osoby księcia de Beaufort i jego pretensji, a nawet przestano się już z nim liczyć mimo jego popularności. Zamieszkiwał on od pięciu lat nie bardzo królewską izbę w wieżycy zamku Vincennes.

Cały ten okres, który pozwoliłby ustalić się zapatrywaniom każdego prócz księcia de Beaufort, przetoczył się nad jego głową nie dokonując w niej żadnej zmiany. Każdy inny rozważyłby w rezultacie, że gdyby nie stawił czoła kardynałowi, gdyby nie pogardzał był książętami i nie szedł sam, bez innych towarzyszy prócz kilku melancholików o wyglądzie marzycieli, jak mawiał o nich kardynał de Retz, to byłby w ciągu pięciu lat odzyskał wolność albo też znalazł obrońców. Rozważania tego rodzaju prawdopodobnie nie zaświtały nawet w umyśle księcia, natomiast długoletnie zamknięcie w więzieniu utwierdzało go dalej w buncie. Toteż kardynał codziennie otrzymywał o nim wiadomości w najwyższym stopniu nieprzyjemne dla siebie.

Książę de Beaufort, doznawszy niepowodzeń w poezji, próbował malarstwa. Kreślił węglem rysy twarzy kardynała, a kiedy jego dość mierne zdolności w tym kunszcie nie pozwalały mu osiągnąć wielkiego podobieństwa, dla rozproszenia wątpliwości co do portretowanego pierwowzoru podpisywał pod spodem: Ritratto dell’ illustrissimo facchino Mazarini[34]. Pan de Chavigny, zawiadomiony o tym, złożył księciu wizytę i prosił, aby oddawał się innym rozrywkom lub przynajmniej robił portrety bez podpisów. Nazajutrz izba zapełniła się podpisami i portretami. Książę de Beaufort, podobnie zresztą jak wszyscy więźniowie, przypominał dziecko, które upiera się przy tym, co jest mu wzbronione.

Pan de Chavigny powiadomiony został, że ilość profili wzrosła. Książę de Beaufort bowiem, niezbyt pewny swych umiejętności, nie ryzykował malowania głowy en face, tylko z profilu. Uczynił ze swej izby prawdziwą wystawę. Tym razem gubernator nie zareagował. Lecz pewnego dnia, kiedy książę grał w piłkę, kazał zmyć gąbką wszystkie rysunki i pomalować izbę wodną farbą.

Książę podziękował panu de Chavigny, że był tak łaskaw odnowić jego kartony. Teraz podzielił ściany izby na osobne pola i każde z nich poświęcił jednemu charakterystycznemu wydarzeniu z życia kardynała Mazariniego.

Pierwsze miało przedstawiać jaśnie, oświeconego łotra Mazariniego otrzymującego porcję kijów od kardynała Bentivoglio, u którego był służącym.

Drugie — jaśnie oświeconego łotra Mazariniego grającego tytułową rolę w tragedii Ignacy Loyola.

Trzecie — jaśnie oświeconego łotra Mazariniego, jak kradnie tekę pierwszego ministra panu de Chavigny, który uważał, że już ją ma w garści.

Wreszcie czwarte — jaśnie oświeconego łotra Mazariniego, który odmawia lokajowi Ludwika XIV, Laportowi, prześcieradeł, mówiąc, że wystarczy je zmieniać królowi Francji raz na kwartał.

Miały to być wielkie kompozycje, które na pewno przekraczały skalę talentu więźnia. Toteż zadowolił się on naszkicowaniem ram i położeniem napisów.

Lecz ramy i napisy wystarczyły, aby wprowadzić pana de Chavigny w stan rozdrażnienia. Kazał więc uprzedzić księcia, że jeśli nie wyrzeknie się zaprojektowanych obrazów, odbierze mu wszystko potrzebne do ich wykonania. Książę odparł, że ponieważ odjęto mu szansę zdobycia sobie imienia w wojsku, chce to powetować, i nie mogąc być Bayardem czy Triwulcjuszem, pragnie zostać Michałem Aniołem bądź Rafaelem[35].

Pewnego dnia, kiedy książę de Beaufort przechadzał się po dziedzińcu, wyniesiono z jego izby ogień, z ogniem zaś węgiel, z węglem popiół, tak że po powrocie nie znalazł nic, z czego mógłby sobie sporządzić ołówek.

Książę klął, wrzeszczał, ryczał, mówił, że chcą, by umarł z zimna i wilgoci, jak to się stało z Puylaurensem, marszałkiem Ornano oraz wielkim opatem de Vendóme. Na to pan de Chavigny odparł, że jeśli książę da słowo, iż wyrzeka się rysowania, i obieca nie robić więcej obrazów historycznych, drzewo i wszystko potrzebne do rozpalenia ognia zostanie mu zwrócone. Książę de Beaufort odmówił i pozostał przez całą resztę zimy bez ognia.

Co więcej, gdy pewnego razu więzień wyszedł, wydrapano napisy. Izba była znów biała i goła, bez najmniejszego śladu fresku.

Wówczas książę zakupił od jednego ze swych dozorców psa imieniem Pistache, ponieważ żadne przepisy nie zabraniały tego więźniowi. Odtąd całymi godzinami pozostawał w zamknięciu ze swym psem. Trafnie domyślano się, że więzień zajmował się w tym czasie tresurą Pistache’a, nie wiedziano tylko, czego go uczy. Pewnego dnia, kiedy Pistache był już dostatecznie wytresowany, książę de Beaufort zaprosił pana de Chavigny i oficerów Vincennes na wielki pokaz w swojej izbie. Zaproszeni przybyli. Izbę oświetlało tyle świec, w ile tylko książę mógł się zaopatrzyć. Rozpoczął się pokaz.

Więzień za pomocą kawałka gipsu wydłubanego ze ściany nakreślił przez środek izby długą białą linię przedstawiającą sznur. Pistache na pierwszy rozkaz swego pana znalazł się na tej linii, stanął na tylnych łapach, w przednich trzymając pałeczkę do trzepania ubrań, i jął posuwać się wzdłuż, gnąc się i chwiejąc jak prawdziwy linoskoczek. Następnie, przebywszy całą długość linii dwa lub trzy razy tam i z powrotem, oddał pałeczkę panu de Beaufort i rozpoczął na nowo te same ewolucje już bez balansu.

Inteligentne zwierzę obdarzono burzą oklasków.

Widowisko podzielone było na trzy części; po ukończeniu pierwszej rozpoczęła się druga.

Najpierw pies miał odpowiedzieć na pytanie, która godzina. Pan de Chavigny pokazał Pistache’owi swój zegarek. Było wpół do siódmej. Pistache podniósł łapę i opuścił ją sześć razy, a za siódmym łapa zawisła w powietrzu. Trudno było o wyraźniejszą odpowiedź, nawet zegar słoneczny nie odpowiedziałby lepiej. Jak wiadomo, zegar słoneczny ma tę słabą stronę, że określa godziny tylko wówczas, kiedy świeci słońce.

W następnym numerze chodziło o rozpoznanie wśród zebranych najlepszego dozorcy więziennego całej Francji.

Pies obszedł trzy razy wokoło i położył się u stóp pana de Chavigny z oznakami najgłębszej czci.

Pan de Chavigny udawał, że żart ten jest zachwycający, i uśmiechnął się półgębkiem. Kiedy przestał się uśmiechać, zagryzł wargę i zmarszczył brew.

Wreszcie książę de Beaufort postawił Pistache’owi pytanie trudne do rozwiązania: kogo uważa za największego w świecie złodzieja?

Tymczasem Pistache zatoczył koło po izbie i nie zatrzymując się przed nikim, podbiegł do drzwi drapiąc w nie i skomląc.

— Patrzcie, panowie — rzekł książę — co za interesujące stworzenie. Nie znalazłszy tutaj tego, o kogo zapytywałem, idzie go szukać na zewnątrz. Ale bądźcie spokojni, pytanie nie pozostanie bez odpowiedzi. Pistache, przyjacielu — ciągnął diuk — chodź no, piesku, tutaj. — Pies posłusznie przybiegł. — Powiedz no, czy największym złodziejem znanym światu jest sekretarz królewski pan Le Camus, który przybył do Paryża z dwudziestoma liwrami, a obecnie posiada dziesięć milionów?

Pies zaprzeczył potrząsając łbem.

— A może — ciągnął książę — generalny intendent pan d’Emery, który dał swemu synowi, panu Thore, z okazji jego małżeństwa, trzysta tysięcy liwrów renty i pałac, wobec którego Tuileries są ruderą, a Luwr chałupą?

Pies znowu zaprzeczył, potrząsając łbem.

— To jeszcze nie on — podjął książę. — No więc szukajmy; a może przypadkiem jaśnie oświecony łotr Mazarini di Piscina, co?

Pies rozpaczliwie potakiwał, podnosząc i opuszczając łeb osiem czy dziewięć z rzędu.

— Teraz sami, panowie, widzicie — zwrócił się książę do widzów, którzy tym razem nie mieli nawet odwagi uśmiechnąć się — że największym złodziejem na świecie jest jaśnie oświecony łotr Mazarini di Piscina. Przynajmniej tak utrzymuje Pistache. A teraz przejdźmy do innej próby.

— Panowie — ciągnął diuk de Beaufort, korzystając z wielkiej ciszy, jaka zapanowała w związku z trzecim numerem wieczoru. — Przypominacie sobie zapewne, jak to diuk de Guise nauczył był wszystkie psy paryskie skakać na cześć panny de Pons, którą ogłosił za najpiękniejszą z pięknych. Lecz nie było to nic nadzwyczajnego, moi panowie, gdyż zwierzęta te były posłuszne zupełnie machinalnie, nie umiejąc rozluźnić (książę chciał powiedzieć: rozróżnić) panien, na cześć których miały skakać, od tych, na cześć których skakać nie miały. Pistache pokaże wam, podobnie jak i panu gubernatorowi, że daleko przewyższa swoich współbraci psiego rodu. Panie de Chavigny, bądź pan łaskaw użyczyć mi swej laski.

Pan de Chavigny użyczył księciu de Beaufort laski.

Diuk uniósł ją poziomo na wysokość stopy.

— Pistache, przyjacielu — powiedział — zrób mi tę przyjemność i skocz na cześć pani de Montbazon.

Wszyscy zaczęli się śmiać; wiadomo bowiem było, że w chwili aresztowania książę był zdeklarowanym kochankiem pani de Montbazon. Pistache nie wzbraniał się i radośnie przeskoczył laskę.

— Wydaje mi się — odezwał się pan de Chavigny — że Pistache wykonał to samo, co robili jego współbracia, kiedy skakali na cześć panny de Pons.

— Zaraz, zaraz — odrzekł książę. — Pistache, przyjacielu, skocz na cześć królowej.

I podniósł laskę o sześć cali.

Pies skoczył przez laskę z całym szacunkiem.

— Pistache, przyjacielu — ciągnął diuk podnosząc laskę jeszcze o sześć cali — teraz skocz za króla.

Pies wziął rozpęd i pomimo wysokości lekko przeskoczył.

— A teraz uwaga — podjął diuk zniżając laskę prawie do podłogi. — Pistache, przyjacielu, skocz za jaśnie oświeconego łotra Mazariniego di Piscina.

Pies odwrócił się do laski tyłem.

— Co to ma znaczyć? — rzekł książę de Beaufort zakreślając półkole od ogona do głowy zwierzęcia i podsuwając mu znowu laskę. — No, skacz, panie Pistache!

(audio 07 a)

Ale Pistache, podobnie jak za pierwszym razem, zrobił półobrót i wypiął zadek na laskę.

Książę wykonał tę samą ewolucję i powtórzył żądanie, ale tym razem cierpliwość Pistache’a wyczerpała się: rzucił się z wściekłością na laskę, wyrwał ją z rąk księcia i zmiażdżył w zębach.

Diuk wyjął mu z pyska dwa kawałki i z całą powagą zwrócił panu de Chavigny, mocno się ekskuzując. Jednocześnie oznajmił, że popisy są skończone. Gdyby jednak życzył sobie być przytomnym następnemu pokazowi za trzy miesiące, Pistache nauczyłby się nowych sztuczek.

W trzy dni później Pistache został otruty.

Szukano winnego, ale jak można się było spodziewać, winowajca pozostał nieznany. Książę kazał wznieść psu grobowiec z następującym epitafium:


Tu spoczywa Pistache, jeden z najinteligentniejszych psów, jakie kiedykolwiek istniały.


Cóż można było rzec na taką pochwałę; pan de Chavigny nie był w stanie tego zabronić.

Ale książę oświadczył wówczas głośno, że na jego psie wypróbowany został jakiś środek, który przeznaczony był dla niego, i pewnego dnia po obiedzie rzucił się na łóżko z krzykiem, że ma kolkę i został otruty przez Mazariniego.

Ten nowy szelmowski figiel doszedł do uszu kardynała i przeraził go wielce. Wieża w Vincennes uchodziła za bardzo niezdrową. Pani de Rambouillet powiedziała kiedyś, że izba, w której umarli Puylaurens, marszałek Ornano i wielki opat Vendóme, “jest na wagę arszeniku”; powiedzenie to zrobiło wielką karierę. Mazarini rozkazał więc, aby uwięziony nie brał do ust wina czy mięsa, zanim nie zostaną wypróbowane. W tym też celu przydzielono księciu La Ramee.

Pomimo wszystko pan de Chavigny nie przebaczył bynajmniej diukowi impertynencji, za które był już odcierpiał niewinny Pistache. Pan de Chavigny był kreaturą nieboszczyka kardynała; opowiadano nawet, że był jego synem. Musiał tedy znać się nieco na tyranizowaniu. Jął więc odpłacać księciu de Beaufort za jego zaczepki. Zabrał mu wszystkie pozostawione dotąd żelazne noże i srebrne widelce, każąc w zamian dać noże srebrne, a widelce drewniane; kiedy zaś książę się poskarżył, pan de Chavigny kazał mu odpowiedzieć: “Dowiedziałem się, że kardynał oświadczył pani de Vendóme, matce księcia, iż syn jej zostanie w wieżycy Vincennes na całe życie. Obawiam się więc, by na tę katastrofalną wiadomość więzień nie usiłował popełnić samobójstwa”. W piętnaście dni później książę natknął się na drodze prowadzącej do miejsca gry w piłkę na dwa rzędy sadzonek wielkości małego palca. Zapytał, co to ma znaczyć. Odpowiedziano mu, że są to drzewa, które mają mu kiedyś zapewnić cień. Wreszcie pewnego ranka przyszedł doń ogrodnik i pod pozorem przypodobania mu się, doniósł, że mają założyć dla księcia kwatery na szparagi. Otóż powszechnie wiadomo, że szparagi, które dziś potrzebują czterech lat na wyhodowanie, w owych czasach, kiedy ogrodnictwo stało znacznie niżej, wschodziły w ciągu pięciu lat. Grzeczności te rozwścieczyły księcia.

Wówczas pomyślał, że nadszedł czas odwołania się do jednego ze swoich czterdziestu sposobów i popróbował naprzód najprostszego, to jest przekupienia La Ramee. Ale La Ramee, który nabył stopień chorążego za kwotę tysiąca pięciuset talarów, był bardzo przywiązany do swej szarży. Toteż zamiast przystać na propozycję więźnia, pobiegł czym prędzej uprzedzić pana de Chavigny. Ten kazał natychmiast umieścić w pokoju księcia ośmiu ludzi, podwoił posterunki, potroił straże. Od tej chwili książę chodził już tylko jak królowie w teatrze: czterej ludzie z przodu, czterej z tyłu, nie licząc idących za nimi podoficerów.

Z początku książę śmiał się z tych obostrzeń do rozpuku, były dlań bowiem rozrywką. Jak tylko nadarzyła się okazja, powtarzał: “To zabawne, to mnie rozrywa”. (Chciał on przez to powiedzieć: “To stanowi dla mnie rozrywkę”, ale jak wiadomo, nie zawsze mówił to, co chciał powiedzieć). Po czym dodawał: “Zresztą, jeśli będę chciał uniknąć tych wszystkich zaszczytów z waszej strony, mam jeszcze trzydzieści dziewięć innych sposobów”.

Wreszcie rozrywka ta znudziła go. Książę de Beaufort wytrzymał przez fanfaronadę sześć miesięcy. Ale na koniec, widząc ciągle ośmiu ludzi, którzy siadają, kiedy on siada, wstają, kiedy on wstaje, zatrzymują się, kiedy on się zatrzymuje, począł marszczyć brew i liczyć dnie.

Nowe to prześladowanie wzmogło nienawiść księcia do Mazariniego. Od rana do wieczora klął, mówiąc wciąż tylko o obcięciu kardynałowi uszu. Mogło to przejąć dreszczem. Kardynał, który wiedział wszystko, co się działo w Vincennes, mimo woli naciągał biret aż po szyję.

Pewnego dnia książę zebrał dozorców i mimo swej przysłowiowej już trudności w wysławianiu się, wygłosił do nich następujące przemówienie, co prawda z góry przygotowane:

— Panowie — zwrócił się do nich — czyż ścierpicie, aby wnuk dobrego króla Henryka IV był lżony i chamiony (chciał powiedzieć hańbiony). Do kroćset, jak powiadał mój dziad, wszak niemal rządziłem w Paryżu, nieprawdaż?! Przez cały jeden dzień opiekowałem się królem i jego bratem. Królowa mnie wtedy głaskała i nazywała najszlachetniejszym człowiekiem królestwa. Panowie mieszczanie, wyprowadźcie mnie stąd zaraz. Pójdę wprost do Luwru, skręcę kark Mazariniemu. Zostaniecie moją strażą przyboczną, zrobię was wszystkich oficerami, i to z dobrą gażą. Do kroćset, naprzód marsz!

Ale mimo całego patosu elokwencja wnuka Henryka IV nie wzruszyła tych ludzi o kamiennych sercach; ani jeden z nich nie drgnął. Widząc to książę de Beaufort powiedział im, że są łajdakami, i uznał ich za swych śmiertelnych wrogów.

Od czasu do czasu, gdy odwiedzał go pan de Chavigny, co miało miejsce dwa, trzy razy w tygodniu, diuk wykorzystywał te chwile, aby go zasypać pogróżkami.

— Co by pan zrobił, gdyby pewnego pięknego dnia zobaczył pan przychodzącą mnie uwolnić armię paryżan, naszpikowaną żelazem i najeżoną muszkietami.

— Wasza wysokość — odpowiedział pan de Chavigny, składając głęboki ukłon przed księciem — na wałach mam dwadzieścia armat, a w lochach trzydzieści tysięcy pocisków; zbombardowałbym ich, jakbym tylko najlepiej potrafił.

— Tak, ale gdyby pan już powystrzelał pańskie trzydzieści tysięcy pocisków, wzięliby wieżę, a z tą chwilą zmuszony byłbym pozwolić im pana powiesić, oczywiście ku memu wielkiemu żalowi.

Teraz z kolei książę złożył niezwykle uprzejmy ukłon przed panem de Chavigny.

— Aleja, wasza wysokość — podjął pan de Chavigny — z chwilą gdy pierwszy buntownik przekroczyłby próg mych podwałochodów lub postawił stopę na mych wałach, byłbym zmuszony, ku memu wielkiemu strapieniu, zabić waszą wysokość własnoręcznie, zważywszy, że osoba waszej wysokości powierzona jest mojej szczególnej opiece i że winienem ją zwrócić żywą lub martwą.

I znów złożył ukłon przed księciem de Beaufort.

— Tak — ciągnął diuk. — Lecz ponieważ owi dzielni ludzie z pewnością nie przyszliby tu, nie powiesiwszy nieco wcześniej pana Giulio Mazariniego, wystrzegałby się pan podnieść na mnie rękę i pozostawiłby mnie pan przy życiu, ze strachu, by nie być wleczonym przez Paryż czwórką koni, no nie? Co jest o wiele bardziej nieprzyjemne aniżeli być powieszonym, no nie?

I tak przez dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut odchodziły gorzkosłodkie żarty, kończące się zawsze jednakowo: Pan de Chavigny wołał zwracając się do drzwi:

— Hej, La Ramee!

La Ramee wchodził.

— La Ramee — mówił de Chavigny — polecam osobę księcia de Beaufort szczególnej pańskiej pieczy: proszę obchodzić się z nim ze wszystkimi względami należnymi urodzeniu i pozycji. Ale też z tego względu nie spuszczaj go pan z oka ani na chwilę.

Po czym wycofywał się, składając księciu ukłon z ironiczną uprzejmością, co doprowadzało uwięzionego do białej gorączki.

Tak więc La Ramee stał się z konieczności współbiesiadnikiem księcia, jego wiecznym stróżem, cieniem jego ciała.

Ale trzeba przyznać, towarzystwo La Ramee, pełnego życia i wesołości, lojalnego współbiesiadnika, porządnego bibosza, zapalonego gracza w piłkę, zresztą poczciwca, posiadającego według księcia tylko jedną wadę, że nie dawał się przekupić — stało się dla uwięzionego raczej rozrywką aniżeli czymś nużącym.

Niestety, pan La Ramee nie odczuwał tego w ten sam sposób. I chociaż uważał sobie do pewnego stopnia za honor zamknięcie z tak ważnym więźniem, to jednak przyjemność poufałego współżycia z wnukiem Henryka IV nie równoważyła przeżyć, jakich mógł doznać, gdyby od czasu do czasu odwiedzał swoją rodzinę.

Można być jednocześnie doskonałym chorążym królewskim i dobrym ojcem i mężem. Otóż La Ramee uwielbiał żonę i dzieci, a mógł je widywać tylko jak przez mgłę z wysokości murów, kiedy przychodziły przechadzać się po drugiej stronie fosy, by mu nieść pociechę jako ojcu i małżonkowi. Oczywiście, było to dlań o wiele za mało. La Ramee, uważając, że jego wesołe usposobienie jest źródłem dobrego zdrowia, a nie rozważywszy nawet ewentualności, że może być przeciwnie, czuł, że nie wytrzyma dłużej podobnego trybu życia. Przekonanie to jęło się krzewić w jego umyśle dopiero, gdy stosunki między księciem a panem de Chavigny ulegały powoli coraz większemu zadrażnieniu. Nagle przestali się zupełnie widywać. La Ramee odczuł wówczas z jeszcze większą przykrością ciążącą na jego głowie odpowiedzialność. I dlatego to z wyłuszczonych wyżej powodów, szukał odciążenia; przyjął więc bardzo gorąco propozycję wzięcia sobie pomocnika, jaką uczynił mu był jego przyjaciel, intendent marszałka de Grammont. Powiadomił o tym natychmiast pana de Chavigny, który odparł, iż nie sprzeciwia się wcale, pod warunkiem jednak, że będzie to ktoś po jego myśli.

Uważamy za rzecz najzupełniej zbędną odtwarzać naszym czytelnikom fizyczny i duchowy portret Milczka. Jeśli, jak się spodziewamy, nie zapomnieli oni całkowicie pierwszej części tego dzieła, winni zachować dość wyraźne wspomnienie tej szacownej osoby, która w niczym się nie zmieniła, poza tym, że przybyło jej dwadzieścia lat. To uczyniło ją tylko bardziej małomówną i milczącą, mimo że od czasu zmiany, jaka w niej zaszła, Atos pozostawił jej całkowitą swobodę mówienia.

W tym właśnie czasie upływało dwanaście czy piętnaście lat, jak Milczek przestał mówić, a nawyk dwunastu czy piętnastu lat staje się drugą naturą.


Загрузка...